W sąsiednich wioskach wszędzie się z naszych ludzi śmiali, bo gdzież to sołtys w spódnicy, ale ja sobie nic z tego nie robiłam. Potem na różnych zebraniach często musiałam wstawać, bo zebrani chcieli widzieć, jaki to „ten”, a raczej „ta” sołtys. Mąż był z początku bardzo niezadowolony, koledzy docinali mu: „Baba tobą rządzi”. Zapraszamy do przeczytania fragmentów pamiętnika „gospodyni z Rzeszowskiego”, która w 1951 roku została sołtyską. Prześledzimy jej życie – od najwcześniejszych wspomnień po schyłek życia.
Poniższy pamiętnik nadesłany został na konkurs „Wspomnienia kobiet wiejskich”, który w 1970 roku zorganizował m.in. Instytut Rozwoju Wsi i Rolnictwa Polskiej Akademii Nauk, Centralny Związek Kółek Rolniczych i Radę Główną Kół Gospodyń Wiejskich. Na konkurs nadesłano 1200 prac, zaś 56 z nich opublikowano w trzech tomach: „Rola przeorana, dom piękny”, „Czyste wody moich uczuć” i „Być w środku życia”. Za zgodą wydawnictwa „Książka i wiedza” publikujemy fragmenty pamiętnika „Uparty sołtys w spódnicy”.
Gospodyni z Rzeszowskiego (Bieszczady), ur. w 1910 r.
Urodziłam się w 1910 r. w biednym gospodarstwie wiejskim, liczącym 4 morgi nie bardzo urodzajnej ziemi. Byłam najmłodsza z rodzeństwa. Najstarsza była siostra Ela, potem brat Jasio, Ludwika, Basia i ja. W domu nie było ojca, wyjechał do Ameryki, bo musiał spłacić posag 200 koron jednej siostrze i 200 drugiej jako część z domu i z pola.
Ojca nie widziałam do siódmego roku życia. Gospodarstwem i nami zajmowała się matka – wysoka brunetka o bujnych warkoczach aż do kolan, niebieskich oczach i dobrej twarzy. Ja – czwarta córka miałam być chłopcem, bo gdzież to? Czwarta córka!!! Nie odczuwałam nigdy ciepła od matki ani od sióstr.
Najstarsza siostra miała takie same piękne włosy jak mamusia. Niska, od dwunastego roku życia służyła u bogatych sąsiadów, a mając 17 lat zbuntowała się i uciekła do miasta. Tam państwo przyjęli ja jako pokojówkę do bawienia dzieci i czasem pomagania w kuchni. Była bardzo zadowolona. Pani dała jej koszulę z siebie, stanik i przechodzone buty i nie musiała w nocy mleć na żarnach, nie rżnęła sieczki, popękane ręce zagoiły się, wydelikatnialy.
Nieraz się chwaliła, jak tam dobrze w tym mieście.
Brat był oczkiem w głowie w całym domu i w całej naszej rodzinie. Od razu urodził się mądrym dzieckiem – nic tylko czytał i czytał, uczył się. Ja mało go nawet znałam, bo przyjeżdżał na święta Bożego Narodzenia, na Wielkanoc i na wakacje. Uczył się w gimnazjum w mieście. Mama była dumna ze swego syna. Rodzina zapraszała go na święta, ale on nie miał czasu, bo gdy tylko przyjechał, szedł do dworu do hrabiny i tam razem z panicza mi uczył się obcych języków: łaciny, angielskiego, francuskiego. Przynosił stamtąd książki i uczył się po dniach i nocach, bo słowniki trzeba było z powrotem oddać do dworu.
Odjeżdżając z domu do szkoły brał 2 duże pakunki, jeden z bielizną, a drugi z żywnością: masło, ser ziemniaki, chleb, jarzyny i placki na sodzie. Pyszne były te placki. Suszoną pszenicę mello się cieniutko w żarnach, mama siała sitkiem i miesiła w takim długim korytku do mieszania ciasta. Dawała do tego kwaśne mleko ze śmietaną, jajka i kilkanaście ziarenek czarnuszki – pięknie to pachniało. Z ciasta wycinała prostokąty i widelcem robiła dziurki, i kładła na ciepłą kuchnię. Placki były tylko dla Jasia pieczone. Zabierał je i wyjeżdżał do szkoły.
Ostatnią z rodzeństwa byłam ja. Mama chciała chłopca, podobno bardzo długo płakała, ale to nic nie pomogło, nadal byłam dziewczynką i już. Byłam brunetką o malutkich oczkach i długich czarnych kręconych włosach, grubych rączkach i nóżkach.
Gdy mamusia albo siostry mówiły, że miałam być chłopcem, obiecywałam sobie w duchu, że muszę być taka jak chłopak.
Dom nasz, jak i wszystkie inne w mojej wiosce, pokryty był słomą. Dom nasz składał się z kuchni, maleńkiego pokoiku, sieni, komory, stajni i boiska. Drzwi do kuchni były na wprost drzwi od stajni, toteż muchy w kuchni stale siedziały na ścianach, garnkach i oknach. W kuchni stało łóżko szerokie, stół wierzbowy i ława duża od ściany, a na ścianie wisiała półka na książki. Koło drzwi stał piec z kuchnią i szafka zamiast kredensu na garnuszki, talerze i garnki. Ściany szafki wyklejone były kolorowym papierem. Koło stołu stała ławeczka. Dalej były drzwi do drugiej, mniejszej izby. W kuchni podłoga była z gliny, w pokoiku z desek.
W stajni była jedna krowa, prosiątko, a nad nim na deskach siedziały kury. Nasz dom z południowej strony miał 2 okna, których szyby składały się z 8 szybek. Na wprost okien był ogródek kwiatowy, a dalej mały sadek, w którym rosło kilkanaście jabłoni i kilka krzaków agrestu.
Cały dom był drewniany, pomalowany w białe i brązowe podłużne pasy. Pas biały był malowany wapnem, a pas brązowy ropą. Na tle sadu i kwiatów nasz dom, choć był krasy, wyglądał czysto i schludnie. Zresztą w takie pasy były malowane wszystkie prawie domy we wsi.
[…]
Przyszła wiosna, było ciepło i sucho, mama wzięła grabie, płachtę i obydwie poszłyśmy grabić młody konicz. Matka grabiła, a ja nosiłam ściernionkę do płachty. Na pańskie łąki też wyjechało kilku parobków końmi i skrudzili (bronowali) łąki, a później wyjechała bryczka i przywiozła dzieci ładnie ubrane. Miały pończochy, trzewiki i czapki na głowach i w takich siatkach balony, piękne balony, mniejsze, większe, kolorowe. Pierwszy raz widziałam piłkę. Patrzałam na zabawy dzieci hrabskich i myślałam z żalem: ,,Dlaczego ten wstrętny bocian nie zaniósł mnie do dworu i nie rzucił do ogrodu, tylko tu rzucił mnie? Żeby ten bocian zdechł! Żeby nogi połamał!”. O, gdybym mogła złapać choć jednego bociana, nie darowałabym mu takiej wielkiej pomyłki.
Wzbudziła się we mnie nienawiść, że tamte dzieci chodzą po łąkach obute, a my z Basią po ściernisku boso.
Bardzo się cieszyłam, że chodzę do szkoły, umiałam już czytać i pisać. Zimno już było chodzić do szkoły boso, ale i dobrze, bo szłam z Basią przez rzekę prosto do szkoły, a w trzewikach trzeba było iść na murowaną ławę, dookoła, dużo dalej. Raz to Basia mało nie umarła, bo spadł pierwszy śnieg, pani nie kazała nam iść ze szkoły, że przy niosą nam buty, ale my uciekłyśmy przez wodę woda była cieplejsza jak śnieg – Basia kawałek szła, a później płakała, że jej nogi zmarzły, i ja musiałam ją nieść na plecach do domu. W nocy kaszlała i miała gorączkę.
Czasami był mróz, bo okna całe zamarzły, ale ja językiem odtajałam szybę i wolałam mamę, żeby wstawała, bo już się świeci u sąsiadki i trzeba iść do szkoły. Pani mnie lubiła nawet. Gdy jadłam postny chleb, wtykała mi do ręki kostki cukru. Chwaliła mnie, że umiem już ładnie czytać i pisać.
[Kiedy miałam 7 lat] ojciec wrócił z Ameryki. Całowałam go wszędzie po oczach, po twarzy, rękach a ojciec też ściskał mnie za szyję. Aż matka oderwała mnie od ojca, bo sama też chciała się przywitać. Ojciec dał mnie i Basi pudełko z figami. „Jutro dostaniecie resztę z kufra” – powiedział. Ojciec z matką poszli spać do drugiej izby, a my z Ludwiką i Basią w kuchni na łóżku.
„Tatuś przyjechał, mamy już tatusia!” powtarzałam ciągle.
Z przyjazdem ojca do domu weszła w życie dyscyplina, która za matki nie była bardzo przestrzegana. Musiałam co wieczór czyścić wszystkie buty. Do ojca przychodzili krewni, znajomi, koledzy, ciotki i wieczorami była izba pełna ludzi, dymu, gwaru i nie nadawała się do odrabiania lekcji. […]
A do domu przychodzili ludzie, wyłudzali od ojca dolary, za nie dawali marki. Matka nieraz płakała, tłumaczyła, że nie powinien mieniać dolarów, ale ojciec tego nie rozumiał czy nie chciał zrozumieć. Marki kładł do książki. Gdy przyszli Żydzi, matka często uciekała z kluczem od kufra na strych albo na pole, ale później dała spokój i ojciec zmienił wszystkie dolary (6000) na marki. Kupili za te marki tylko 2 morgi pola na pańskim i drewna na dom.
11 lat tułaczki na obczyźnie nie przyniosły nam żadnego szczęścia.
Chodziłam do IV klasy i na drugi rok miałam pójść do miasta do V klasy. Pani zawsze kontrolowała nasze zeszyty, dawała nam trudniejsze rysunki, żebyśmy się uczyli tak jak dzieci z miasta. Podziękowałam pani za naukę i zapisałam się do miasta. Matka sprawiła mi układaną spódnicę granatową i białą bluzkę w granatowe paseczki, i letni płaszcz ze starego płótna uszyty, plecak, sandały. W sandałach nie szło się całą drogę. Gdy tylko zeszło się ze ścieżki, sandały brałam do ręki. Musiałam wstawać o piątej rano, bo do szkoły było ponad 5 km. Najgorsza była zima. Ludzie nie chodzili do miasta i trzeba było torować zawiane ścieżki. Na pończochach i kolanach robiły się sople lodu, a w butach było pełno śniegu.
W V klasie uczyliśmy się o 2 przedmioty więcej. Była to higiena i niemiecki. Lubiłam ten język. Nauczyłam się na robotach robić piękne koronki, nawet nieźle haftowałam. Lubiłam moje nowe koleżanki z miasta, dzieliłam się z nimi czarnym chlebem. Na wakacjach pasałam krowy, zawsze z książką w rękach. Czytałam różne książki. Świadectwa miałam dobre i chciałam koniecznie iść gdzieś dalej do szkoły. Ale na sam zapis do szkoły trzeba było około 40 zł. Ojciec powiedział, że nie ma pieniędzy – i nic nie pomogło. Szkołę ukończyłam w 1924 r., mając 15 lat.
Od 14 lat życia należałam do związku młodzieży w naszej wiosce. Z dolnego końca wioski prawie wszyscy chłopcy i dziewczęta należeli. Była orkiestra dęta, chór i zespół teatralny. Do zespołu teatralnego wybierał sam kierownik szkoły, było i kilka dziewczynek, które mówiły wiersze. Kierownik szkoły uczył nas śpiewu, a przedstawienia odbywały się przeważnie na wakacjach, jak przyjeżdżali nasi studenci ze Lwowa i z Krakowa i pomagali nam w ich urządzaniu. Były to sztuki takie, jak np. ,,Zaczarowany młyn”, „Jaś i Małgosia”, „Końska kuracja”, „Matka Spartanka”. Bawiliśmy się przed próbą w szkole albo koło naszego domu, albo koło sąsiada, który był muzykantem. Na nasze zabawy patrzyli rodzice i starsi i śmiali się razem z nami. Zabawy taneczne urządzaliśmy w kółku rolniczym, gdzie był sklep, mała kancelaria dla wójta i nieduża izba na zabawę.
Starodawną zabawą, na którą czekaliśmy cały rok, był dzień św. Jana w czerwcu – Sobótki.
Każda z dziewcząt przynosiła dwa drewna albo stare worki, a chłopcy w wiadrach przynosili z kopalni ropę. Ta zabawa odbywała się na górze. Chłopcy zapalali ropę, drzewo, szmaty – bardzo się paliło – wybierali dziewczęta i tańczyli naokoło ognia, a co najważniejsze w tę noc wolno się było pocałować i nie było grzechu. Śpiewaliśmy wszyscy, a chłopcy grali na organkach, a później o dwunastej w nocy wracaliśmy do domu. Ja już miałam buty, bo pracowałam [w hucie szkła – przyp.red], ale wszyscy biedniejsi byli boso. Nikt się z tego nie śmiał i nikomu to nie było dziwne, bo tak było wszędzie. […]
Podobał mi się bardzo jeden chłopak, który przyjechał z Ameryki. Była zabawa, poprosił mnie do tańca, a był mój ojciec wtedy w sklepie. Chłopak kupił czekoladę i od prowadził mnie do domu. Byłam bardzo zadowolona, matka też, ale ojciec się uparł. Powiedział, że mnie do Ameryki nie puści stanowczo, bo tam tylko obcokrajowcami poniewierają i nie więcej. On tam był tyle lat, to wie, jak tam jest. – „Dam cię za najbiedniejszego w Polsce, a tam nie pojedziesz” – mówił. I tak moja radość spełzła na niczym. Nie pomogła prośba matki, że jeszcze są 3 córki w domu. Ojciec, pomimo że młode lata spędził w Ameryce, nienawidził tego kraju, obyczajów, mowy. „Polska jest naszą ojczyzną – mawiał – i nasze miejsce jest tutaj”. […]
Ela często wyjeżdżała do krewnych pierwszego męża. Był to brat matki jej pierwszego męża, wujek, jak go nazywała. Uprawiał ziemię, którą Ela miała po mężu. Lubili i oni Elę i też często wujenka nas odwiedzała. Mówiła zawsze, że ja muszę być ich synową. Śmiałam się z decyzji staruszki, ale gdy mnie zaprosili na święta wielkanocne, z ciekawości pojechałam ze szwagrem. Wszystko tam było inaczej jak u nas. Wydawały mi się ogromne góry. W domu było czysto, a na ścianach pełno obrazów. Wujenka z synami przyjęli nas bardzo serdecznie, ugościli, czym mogli. Poszliśmy do kościoła. Czułam na sobie oczy wszystkich ludzi, bo byłam zupełnie inaczej ubrana jak wszyscy. Panny z tamtych stron były dosyć biednie ubrane, a ja już miałam buty na wysokim obcasie i ładną francuską sukienkę, i torebkę [bo już pracowałam w hucie szkła w mieście – przyp.red]. Ich syn rumiany brunet, miał 23 lata. Zupełnie inny od naszych chłopaków, przede wszystkim był bardzo wstydliwy, mało mówił, ale był bardzo ładny. Pojechaliśmy zaraz na drugi dzień. Na pożegnanie ojciec z matką mówili: -„Będziesz naszą synową, pamiętaj! My innej nie chcemy”. „Jeszcze się namyślę” – powiedziałam. Takie ogromne góry, nie ma nikogo z rodziny, być tu sama nie mogłabym tak daleko od rodziny.
Już było po wiośnie, okopywałam z matką kapustę. „Wiesz, musisz napisać, czy pójdziesz za tego chłopca, czy nie.
Masz już 20 lat, musisz myśleć poważnie, a nie tak przebierać.
Do każdego się odzywasz, z każdym tańczysz. Myślisz, że jesteś szczęśliwa, a będziesz miała 25 lat i będziesz starą panną. Przyszedł chłopak z naszej wsi, ma swój dom, stolarz, i nie wpuściłaś go do domu, a tak prosił… „Nie pójdę za tego stolarza, stanowczo nie, bo to jest najpodlejszy chłopak. Wysiedzi się u jednej, ona jest w ciąży, a on przychodzi do mnie”. Napisałam list odmowny, lecz zdziwiłam się, gdy ujrzałam tego chłopca z kuzynem w domu. Miałam ochotę zrobić mu wymówki, ale gdy się na niego popatrzyłam, żal mi go było. Wyglądał na dobrego chłopca. Zgodziłam się, że pójdę za niego. Rodzice uradzili wesele na dzień 6 października 1931 r. Nie zdawałam sobie sprawy, że to mój ślub, aż zagrała orkiestra. Stanęły mi przed oczami wszystkie trudności, jakie muszę pokonać, i ci obcy dla mnie ludzie, tacy starodawni. Matka dala mi pierzynę i zagłówki, a do środka położyła 2 chleby i parę złotych, żeby to wszystko zawsze było przy młodej parze. […]
Dobrze mi było u teściowej, gdyby nie różne roboty, które tak raziły moje oczy. Najpierw, gdy się wszyscy rozeszli do domów, wzięłam wszystkie garnki, wymyłam, wyniosłam nad rzekę i tarłam piaskiem tak długo, aż się zrobiły z czarnych białe i ładniejsze. W stajni nie było wcale okna, w ogrodzie stały pniaki, szpeciły cały ogród. Drzewa nic nie było na zimę, zaczęłam pniaki odkopywać, a było ich ze 25, ale ten ostatni był największy – i bardzo się zmęczyłam. Mąż był strasznie zły na mnie, prosił, groził, że zachoruję. I tak się stało, bo w styczniu poroniłam i byłam bardzo chora. Zmizerniałam, ale nie byłam u lekarza. Uważałam lepiej na siebie, bo wiedziałam, że nie wolno dźwigać. Nie mogłam tylko mleka pić, bo teściowa z córką, gdy szły doić, to nie myły wymion krowom i mleko było brudne, o nieprzyjemnym zapachu. Doszło do tego, że ja dla siebie doiłam krowę raz na dzień i miałam mleko. Przykrzyło mi się w zimie bardzo, bo nie miałam książek. Nawet nigdzie nie chodziłam. […]
Pomimo że razem mieszkaliśmy już dość długo, nie mogłam jakoś do życia z teściową się przyzwyczaić. Chleb był taki, że plewy kluły w gardle i nie można było jeść, a skóra zawsze była osobno od chleba. Ja będę piekła chleb, bo też mam pole i pracuję, mielę na żarnach i nie chcę tego chleba. Teściowa zgodziła się chętnie, a mój chleb był dużo lepszy i wysoki. Potem zaczęłam gotować, ale siostra męża nie chciała się zgodzić. Matkę buntowała i mówiła: „Synowa odbiera nam gospodarkę, a my pójdziemy po żebraniu!”. „Daj spokój! – mówiła matka. Ona młoda, to lepiej ugotuje”.
W roku 1933 w lutym urodził mi się syn.
Ojciec, ja i wszyscy byli bardzo zadowoleni. Zaczęły się nowe obowiązki. Nie umiałam nawet kąpać dziecka, ale się nauczyłam. Dziecko dobrze się chowało. Przez lato brałam dziecko do plecionego koszyka i spało, a w jesieni zostawiałam z babcią i szłam ziemniaki kopać. Oj, bolały mnie piersi, jak wracałam do domu późno wieczór, i dziecko płakało za mną. A w domu trzeba było jeszcze mleć na pierogi albo na chleb, krowy doić. Szłam późno spać, a raniutko wstawałam.
Był rok 1935. Płakałam bardzo, bo znowu byłam w ciąży. Były żniwa, wszyscy poszli kosić pszenicę, a ja zostałam ze starą kobietą, co ją babką nazywali. Jak widziała, że coś nie jest ze mną w porządku, zostawiła mnie samą i uciekła. Przyszedł mąż i przywiózł doktora, który zaraz kazał jechać do szpitala. Droga była strasznie podła. Myślałam, że już żywa nie dojadę. Dziecko urodziło się nieżywe, miałam operację. Byłam w szpitalu miesiąc, aż dobrze wyzdrowiałam. Przyjechałam do domu. Zaczęły się kłótnie, że ja nie chcę robić. Przezywali mnie dziadówką: byłam w rozpaczy. Postanowiliśmy budować nowy dom. Brałam dziecko ze sobą i chodziłam, gdzie mogłam, ażeby na siebie i na dziecko zarobić.
W roku 1936 zaczęliśmy budować dom.
Była kuchnia, pokój, sień, spiżarka, stajnia i boisko. Bardzo się cieszyłam naszym domem. Postawiliśmy jedną trzecią — i mąż zachorował na zapalenie stawów. Chodziłam z nim po lekarzach. Pieniądze się skończyły, nic nie pomogło, zastosowałam kurację, jaką nas leczyła matka, i zrobiło się lepiej. Bo dawniej na wsi ludzie tylko ziołami leczyli. Mąż nie mógł jeszcze dobrze chodzić, więc ja musiałam w nocy konia paść, zwozić z pola zboże, ziemniaki wszystko. Ale jakoś dawałam sobie razem z dzieckiem radę. Nie opuszczałam rąk. Mąż wracał powoli do zdrowia. Czasem tęskniłam do swoich, to mąż odwoził mnie kawałek, a później szłam piechotą koło toru kolejowego. Bolały trochę nogi z tego marszu, ale od mamy zawsze wracałam pociągiem, jeszcze i paczki wiozłam. Matka nigdy nie puszczała mnie z gołymi rękami. Szanowałam matkę i słuchałam jej rad.
Syn był już dużym chłopcem, miał iść do szkoły i zawsze mówił: – „Kiedy ja będę miał brata albo siostrę? Inne dzieci mają”. Zima prędko zleciała. Uczyłam dziecko czytać i pisać. Sama przeczytałam kilka książek. W kwietniu 1939 r. urodził się drugi syn.
Jechałam do szpitala wozem, nie zdążyłam, syn urodził się na wozie w drodze do szpitala.
Płakałam bardzo, że chłopak, ale doktor straszył mnie, że dziecko sprzeda, a mnie da pieniądze. Zlękłam się i dałam spokój. Starszy bardzo się ucieszył braciszkiem z początku, a potem latał z dziećmi, a dziecka nie pilnował.
[…]
Teraz już ludzie naprawdę mówili o wojnie [II WŚ – przyp.red]. Matki żegnały synów, żony mężów, a było i tak, że niektórzy prosto z pola szli na wojnę. Mój mąż nie był przy wojsku. Dzieci małe- to miałam szczęście.
Wreszcie 1 września wszystkie syreny, wszystkie fabryki, zawyły, zadzwoniły dzwony w kościołach, że jest wojna. Wszyscy ludzie powychodzili z domów i ja wyszłam. Staliśmy martwi jak skamieniali przez chwilę. Jestem wiejską kobietą i nie mogę wyrazić na papierze, co czułam wtenczas i co przeżywałam. Przez nasze ścieżki i pola ludzie szli z tobołami na plecach i uciekali na wschód przed Niemcami. Mówili, że Niemcy wszystkich mordują, palą, a młodych biorą do niewoli.
W 1940 r. na przednówku ludzie z miasta nosili różne płaszcze, sukienki. I to wszystko nosili za chleb i jaja. Na wiosnę dostaliśmy w mieście pół metra owsa na zasiew pola. Ziemniaki do sadzenia kroiłam na kilka części i głęboko sadziłam, bo było i tak, że w dzień ludzie sadzili, a w nocy złodzieje wybierali z ziemi. Bieda była coraz gorsza. Ratowały mnie jarzyny, których dosyć dużo posadziłam. Dzieci jadły, a ja pomagałam sąsiadom przy żniwach i za to dostawałam mleko. W 1942 r. i 1943 r. było jeszcze gorzej. Nie było zapałek ani nafty. Jak zapaliła sąsiadka, to ogień do garnuszka brało 5 i 6 domów. Na żarnach nie wolno było mleć; wszystkie żarna pozanosili ludzie do sołtysa. Za kilogram soli dawałam 20 jaj, i to trudno było dostać. Najwięcej soliło się wodą przegotowaną z soli zielonej. Nie było mydła ani proszku, ludzie gotowali popiół i w tej wodzie prali.
Zresztą i prać nie było co: wszyscy chodzili obdarci i boso.
W 1944 r. na wiosnę po posadzeniu ziemniaków, po sianiu owsa i jęczmienia nic nie zostało, tylko mleko i trochę kapusty w beczce. Ludzie nie umieli sobie radzić i czekali na czyjąś pomoc, puchli i umierali z głodu. Zbierałam lebiodę na polu, dałam do rondla śmietany do tego. Do kapusty mieszałam liście z rozsady – i tak się jadło. Martwiłam się bardzo, złościłam na męża, na siebie, na cały świat – byłam w ciąży. W październiku urodziła się córka. Chłopcy bardzo się cieszyli siostrzyczką. Urodziła się bardzo szczupła i mała, ale później ładnie rosła. W grudniu i styczniu dużo dzieci umierało na dyfteryt i moja córka zachorowała. Nie było lekarzy ani lekarstw, dziecko umarło w lutym 1945 r. Mąż bardzo przeżywał śmierć córki. Często robił mi wymówki, że nie pilnowałam dziecka. A czy to była moja wina, że nie było lekarzy, lekarstw, że był głód, zimno i nędza? Buntowałam się przeciwko takim zarzutom. Chciałam jechać do rodziny, pożalić się, porozmawiać, ale nie wiadomo, czy żyją, front, wojna, nie ma kolei ani poczty, ogarniała mnie coraz większa tęsknota.
Wojna niby to już się skończyła, ale dla nas była ona dalej, choć bez nalotów i Niemców były to napady bandytów. W każdą noc paliły się domy w innej części okolicy. W nocy nie spaliśmy nigdy, bo trzeba było siedzieć pod ścianą i czuwać, bo nie wiadomo, z której strony nadejdzie.
Dopiero po skończeniu z bandami ludność odetchnęła. Potem było coraz lepiej. W 1949 r. powstało koło gospodyń wiejskich. Na pierwszym zebraniu wybrano mnie przewodniczącą. Zaczęłyśmy od niczego. Do koła zapisało się dużo kobiet starszych i młodych. W 1950 r. zrobiłyśmy przedstawienie pod tytułem „,10 lipca”. Sztuka bardzo krótka, musiałam ułożyć kilka piosenek i inscenizacji, ażeby trochę przedłużyć. Wszystkim się podobało, a wójt bardzo dziękował nam. Mąż nie bardzo był zadowolony. Często wieczorami, a w niedzielę po południu uciekałam z domu na zebranie.
Lubiłam pracować społecznie i chciałam jak najwięcej zrobić dla mojej wioski.
Najwięcej radości przyniosły nam ogródki warzywne, które uprawiałyśmy na pańskim polu koło drogi. Wszystko było ładnie uprawione, ładnie wyglądało. Siałyśmy też wspólnie len, za który w mieście dostałyśmy płótno. Miałam dużo pracy, bo dzieci małe, gospodarka, a tu było we wsi tyle do zrobienia. Miałyśmy pole do działania, trzeba było budować wszystko od nowa. Prałam, prasowałam zawsze w nocy. Siedziałam do późnych godzin przy szyciu i cerowaniu. Oczywiście mąż mi pomagał doił krowy, gotował jeść, wymarzoną córeczkę bawił. Ale musiałam go zawsze prosić, nigdy nie rozkazywałam. Mąż też cieszył się, jak byłam wesoła i zadowolona.
W 1951 r. na zebraniu wiejskim zostałam większością głosów wybrana sołtysem.
Prosiłam, że nie będę, mam dzieci, gospodarkę, ale przewodniczący GRN (Gromadzkiej Rady Narodowej – przyp.red) powiedział, że nic nie pomoże, muszę być i koniec. W sąsiednich wioskach wszędzie się z naszych ludzi śmiali, bo gdzież to sołtys w spódnicy, ale ja sobie nie z tego nie robiłam. Potem na różnych zebraniach często musiałam wstawać, bo zebrani chcieli widzieć, jaki to „ten”, a raczej „ta” sołtys. Mąż był z początku bardzo niezadowolony, koledzy docinali mu: „Baba tobą rządzi” – a potem, jak widział, że dobrze mi to idzie, doradzał mi mądrze w różnych sprawach i zawikłaniach, a rady jego były zawsze dobre.
Trudne to były te pierwsze lata.
Trzeba było budować nową szkołę. W 1951 r. założono nam światło elektryczne. Wioska dała słupy z lasu gromadzkiego. Pomagaliśmy wspólnie przy wstawianiu i rozwożeniu słupów. Wkrótce w naszej wsi zabłysło światło elektryczne. Kosztowało to dużo pracy, ale ludzie byli chętni i wszystko zrobili. Każdy obywatel zdawał sobie sprawę, że państwo nie może zrobić wszystkiego od razu, że trzeba wspólnymi silami dorabiać się.
Był u nas we wsi dworek, ale dach był zniszczony, ściany dziurawe. Na sesji GRN uchwalili na murach dworku postawić szkołę siedmioklasową. Ludzie się trochę krzywili, że w jednym roku wszystko się nie da zrobić, ale w ciągu 2 dni wszyscy się zeszli i gruz został usunięty. Zaczęto budować szkołę. Oj, bolały plecy z tej okazji, co się nosiło cegły na plecach, a ręce piekły, robiły się odciski z wiader, w których nosiliśmy wapno na piętro dla murarzy. Dzisiaj te prace zastępują maszyny, dźwigi, człowiek tylko kieruje.
Wioska stawała się coraz piękniejsza, przybyło nowych domów i świetlica gromadzka. W GRN i gdzie indziej zawsze zabierałam głos. Chciałam jeszcze ośrodek zdrowia, a na razie chociaż lekarza i przyrządy lekarskie, i nowy sklep. Nazywano mnie upartym sołtysem. Nie wszystkim mężczyznom we wsi podobało się, że kobieta jest sołtysem. Nieraz na zebrania wiejskie przychodzili podpici, przynosili wódkę i chcieli mnie częstować, ale ja nigdy z pijanymi ludźmi nie miałam nic do gadania. Rozmawiałam z nimi grzecznie i na tym się kończyło. Oni za wszelką cenę chcieli rządzić, a ja żebym za wszystko odpowiadała. Każda kobieta powinna być stanowcza, to dodaje jej godności, szacunku i wiary, bo jeśli ktoś mi wierzy, to wierzy moim słowom, mojej prośbie, mojemu postępowaniu.
W 1953 r. w lutym zachorowałam na grypę, a potem na serce.
Związek Kółek Rolniczych skierował mnie do sanatorium. Byłam tam miesiąc. Wróciłam do domu, a za 2 miesiące wniosłam rezygnację. Sołtysem wybrano innego. Ja zostałam wybrana członkiem powiatowej rady, członkiem rady spółdzielczej. Radną powiatową byłam 12 lat. Lubiłam tę pracę, to mi lepiej odpowiadało niż sołtysostwo ze względu na stan zdrowia. Z gminnej spółdzielni często wyjeżdżałam na wycieczki do Warszawy, Krakowa, Zakopanego i Wieliczki.
Potem znowu musiałam jechać do sanatorium do Kudowy i Dusznik. Poznałam prawie całą Polskę. Zawdzięczam to mojemu mężowi, który pozwalał mi na wycieczki, wyjazdy, a sam z dziećmi i gospodarką dawał sobie radę. Gdy wracałam do domu, opowiadałam wszystko, co widziałam i co mogłam zapamiętać. […]
Teraz jestem z córką na gospodarstwie.
Córka pracuje w ośrodku „Nowoczesna Gospodyni” w drugiej wiosce. Lubi swoją pracę. A ja bawię wnuczkę co ma półtora roku. Zięć pracuje w kopalnictwie. Po pracy wszyscy idą w pole razem z moim mężem. Ciężko trzeba pracować na pięciohektarowym gospodarstwie, które znajduje się w 34 kawałkach i kawałeczkach i na takich górkach, gdzie traktor nie wejdzie, a wóz musi trzymać 4 chłopów, boby się przewrócił w przepaść. Pole w 80 procentach jest w VI klasie. Takich gospodarstw jak moje jest tu olbrzymia większość. Trzeba naprawdę dobrze kręcić głową i rękami, żeby związać koniec z końcem i wywiązać się z obowiązków wobec państwa. Ale jakoś trzeba pracować na warsztacie pracy, na którym pracowałam 40 lat.
Ciężko, bardzo ciężko pracują kobiety w Bieszczadach. Bardzo dużo kobiet pracuje poza gospodarstwem, a potem na roli. Ciężka to praca i trudno pogodzić jedno z drugim. Bardzo dużo domów buduje się od nowa, dlatego i mąż, i żona muszą pracować poza rolnictwem, dlatego że przy takim położeniu górzystym i rozdrobnieniu gospodarstw nie można wyciągnąć z gospodarki większych korzyści.
Ażeby ulżyć gospodyni wiejskiej, trzeba by było przeprowadzić komasację gruntów, lepiej zaopatrzyć sklepy w sprzęt, obuwie i ubranie potrzebne nie od święta, ale na co dzień do pracy w gospodarstwie. Kobiety jeżdżą za obuwiem, za ubraniem dla dzieci i po kilkadziesiąt razy, tracą czas i zdrowie, a także przeklinają urzędników spółdzielni i innych.
Myślę, że każda kobieta powinna mieć na wsi łazienkę, ażeby mogła po przyjściu z pola porządnie się umyć, to by była najlepsza zapłata za całodzienną pracę.
I w ogóle szersze rozwinięcie różnych usług na wsi, żeby nie trzeba było z byle drobiazgiem pędzić do miasta, na pewno przedłużyłoby nam życie i ulżyło w codziennych kłopotach. Może i nie dziwić się młodym, że nie chcą pracować na gospodarstwach i każdy woli do fabryki. My, stara generacja, jesteśmy przywiązani do pola, lubimy pracować, chociaż w trudnych warunkach. A młodzi wolą pracować lżej, krócej i z większym efektem.
Mam troje dzieci, 2 synów i córkę. Ale gdybym jeszcze raz młoda była, miałabym tylko dwoje, obojętne, czy syn, czy córka, dlatego że trud wychowania dzisiejsze dzieci przypisują nie rodzicom, tylko samym sobie. Znam rodziców, których dzieci pracują na wysokich stanowiskach, ale nawet nie znają swoich rodziców. Rodzice, chcąc się więc z nimi widzieć, używają różnych forteli i wybiegów, ażeby sprowadzić ich do domu na kilka chwil. A znowu ci, którzy zostali na gospodarstwie i oprócz tego pracują, mają swoje pieniądze, nie liczą się z rodzicami, czują żal, że rodzice nie budują nowego domu. A my, spracowani, mamy ponad 60 lat… Czy można jeszcze czegoś żądać? Czy nam, starcom, nie się już od życia nie należy, tylko pasienie krów i bawienie wnuków, i praca w polu? Czy w niedzielę, dzień wolny od pracy, można widzieć na wsi młodych pasących krowy? Rzadko, a jeśli to wyjątki. Niewesoła jest starość na wsi, gdy opadają siły, a człowiek, zdany na laskę swoich bliskich, czuje się niepotrzebny jak stary grat, chociaż dzisiejsze życie jest wcale niepodobne do naszego, gdy byliśmy młodzi. Jest w co się ubrać, jest co jeść, jest dużo pracy, dużo do zrobienia. Państwo opiekuje się zdrowiem człowieka, są przedszkola, żłobki, izby porodowe. Minęły czasy, gdy szło się na pańskie bez jedzenia od świtu do nocy.
Żadną miarą nie można przyrównać tamtych czasów do dzisiejszych.
Dziś żadne dziecko boso do szkoły nie idzie, nawet najbiedniejsze. W takich warunkach nic dziwnego, że młodzi grymaszą i wymagają. Gdyby im przyszło żyć w trudnych latach tak jak nam, może byłoby inaczej…
***
Zapraszamy do przeczytania pozostałych pamiętników opublikowanych w serii „Wspomnienia kobiet wiejskich”:
“Jestem rolniczką – gospodynią bez ziemi” cz. I (wspomnienia Marii Kozłowej, Lasowiaczki, ludowej poetki z nieistniejącej już wsi Machów, woj. podkarpackie)
“Jestem rolniczką – gospodynią bez ziemi” cz. II