Mieszka na Podkarpaciu i żyje blisko natury. Przed 18 laty wymyślił sobie, że Bieszczady to wymarzone miejsce dla pszczół. Dziś ma słusznych rozmiarów pasiekę i ugruntowaną pozycję na miodowym rynku. Poznajmy pana Krzysztofa Grzegorzaka z Birczy w powiecie przemyskim.
– Mam 70 rodzin pszczelich, to całkiem sporo przy założeniu, że w sezonie każda rodzina składa się z około 60 000 osobników. Do owych Braci Mniejszych zbliżyłem się, ponieważ w związku z moją pracą w nadleśnictwie stale obcuję z przyrodą i zawsze intrygował mnie ich świat. Z pewnością tę pasję zaszczepił we mnie dziadek, który w dalekiej przeszłości miał doświadczenia pszczelarskie. Natomiast do obecnych czasów nie zachował się żaden ul z jego gospodarstwa, swoją pasiekę od podstaw zakładałem sam opowiada pan Krzysztof.
Tereny na których prowadzi się w Bieszczadach gospodarkę pasieczną należą do wyjątkowo trudnych. Nie ma tutaj rozległych gospodarstw, w których uprawiałoby się na dużą skalę na przykład rzepak, lub inne miododajne rośliny. Dostęp do atrakcyjnych pożytków nie jest zatem łatwy. Jest za to sporo lasów, nieużytków i łąk. Rarytasem bywa spadź iglasta. Aby utrzymać pasiekę, trzeba wozić pszczele rodziny w odległe miejsca. Ustawia się wówczas ule w bliskim sąsiedztwie bogatych w pokarm upraw.
– Wywożę swoje ule pod Przemyśl, w tamtej okolicy jest sporo rzepaku, kwitnie też mnóstwo lip. Daje to szansę moim pszczołom skorzystać z odmiennego pokarmu, niż ten, który mogą pozyskać w najbliższej okolicy. U nas wszyscy pszczelarze czekają na lipiec i sierpień, bo wtedy istnieje szansa na wystąpienie spadzi. Do tego czasu trzeba pszczoły niestety dokarmiać. A to jest niebywale kosztowne. W bardzo trudnym zeszłym roku na utrzymanie przy życiu swoich 70 rodzin zużyłem około trzech ton cukru. Dochodzą do tego koszty choćby leków, czy specjalnego ciasta, którym podkarmia się pszczoły na wiosnę.
Czy te koszty ogromne przekładają się na równie ogromne zyski? W Polsce przyjmuje się, że jedna rodzina pszczela podczas jednego miodobrania daje około 15 kg gotowego produktu. W Bieszczadach jednak jest to ilość praktycznie nieosiągalna. W dobrym sezonie radość budzi wynik 10 kg z jednego ula. Miodu jest mniej, ale ma on niewspółmiernie wyższą jakość. Wysokie wyśrubowane wyniki z centralnej Polski podyktowane są łatwym dostępem do wielkoobszarowych, przemysłowych upraw rzepaku. Miód pozyskiwany z takich pożytków nie jest wartościowy, ponieważ uprawy te poddawane są bardzo częstym zabiegom chemicznym. W Bieszczadach natomiast w maleńkich gospodarstwach oraz na nieużytkach nikt niczego nie pryska, albo robi to bardzo rzadko.
– Teoretycznie za dobrej jakości miód powinienem zażyczyć sobie godziwą zapłatę, ale muszę pamiętać, by być konkurencyjnym – ostatnio także wobec produktów z Ukrainy. Tutaj w Bieszczadach żyjemy blisko granicy, dlatego musimy się mierzyć z prawdziwym zalewem taniego miodu pochodzącego od tamtejszych właścicieli pasiek. Dochodzą do tego jeszcze oszuści, którzy są prawdziwą zmorą dla uczciwych producentów – stwierdza pan Krzysztof.
Na co zwrócić uwagę żeby nie dać nabić się w butelkę? Przede wszystkim jeśli widzimy, że potencjalny właściciel pasieki ma w ofercie kilka, a nawet kilkanaście rodzajów miodu, powinniśmy zaniechać u niego zakupów. W jednym czasie bowiem może on dysponować co najwyżej dwoma gatunkami miodu. Między bajki należy włożyć opowieści o miodzie, dla którego bazą byłaby wyłącznie lipa. Na naszym terenie to zjawisko zupełnie niespotykane, by w jednym miejscu rosło kilka hektarów lipy. Odradzam zatem zakupy na straganach w górach, gdzie na półce stoi 20 rodzajów miodu – a każdy w innym kolorze. Żaden z nich prawdopodobnie nie ma wiele wspólnego wartościowym produktem pszczelim. To najpewniej produkty z Chin, chemicznie zabarwione na różne odcienie brązu – przestrzega hodowca z Birczy.
Oszukują zarówno konsumentów, jak i nas producentów również duże sieci handlowe, które sprowadzają tani chiński miód lub ukraiński i dolewają do niego odrobinę tego prawdziwego – polskiego. Potem na etykiecie wypisują, że jest to pełnowartościowy produkt krajowy. Wątpliwości konsumentów powinno budzić nazewnictwo poszczególnych gatunków miodu, osobiście widziałem na straganach miód malinowy, gruszkowy, a nawet fasolowy. To zwyczajnie nieuczciwe. Ponadto prawdziwy miód po krótkim czasie powinien się skrystalizować Jeśli mówimy o miodzie wielokwiatowym, lub rzepakowym to jest to okres około 3 tygodni, wyjątkiem będą tutaj miody akacjowe, które krystalizować mogą się nawet około roku.
Sposobem na walkę z nieuczciwą konkurencją jest zrzeszanie się w związki, które stoją na straży jakości produkowanego miodu. Bieszczadzcy pszczelarze mają swój związek m. in. w Sanoku. Dysponują unikalną pieczątką, którą sygnują swoje produkty. Sprzedają je na dedykowanych bazarkach oraz podczas organizowanych przez związek festynów.
– To duże ułatwienie dla pszczelarzy starszej daty, ja przez szereg lat wypracowałem sobie model dystrybucji miodu, który odstawiam do zaprzyjaźnionych punktów. To miód sprawdzony, który ma swych wiernych fanów. Ze zbytem osobiście nie mam żadnych kłopotów – zapewnia pan Krzysztof.
Ten komfort okupiony jest szeregiem wymagań którym trzeba podołać. Przede wszystkim należy zdobyć szereg pozwoleń, dzięki którym można prowadzić handel detaliczny. Ponadto trzeba mieć aktualne badania sanepidu, badania wody. Stałą kontrolę nad pasieką, nad pomieszczeniami gospodarczymi oraz obejściem ma również lekarz weterynarii. Należy pamiętać że chodzi tu o produkt przeznaczony do bezpośredniej konsumpcji, dlatego warunki w jakich on powstaje muszą być nieskazitelne.
Sprzęt wykorzystywany w codziennej pracy pszczelarza jest kosztowny. Aby zmodernizować swoje zaplecze, pan Krzysztof zdecydował się na zastrzyk finansowy z funduszu pożyczkowego Fundacji Wspomagania Wsi. Większą część tej kwoty przeznaczył na zakup lawety do transportu uli w miejsce atrakcyjnych pożytków.
– Na przestrzeni kilku lat moja pasieka rozrosła się, a wykorzystywany dotychczas sprzęt musiał być uzupełniony o nowe akcesoria. Poza tym bardzo mi zależało na lawecie, ponieważ ta, którą wykorzystywałem do tej pory okazała się już zbyt mała. Ponadto zainwestowaliśmy w remont domku na terenie pasieki, w którym także urządziliśmy zaplecze do pobierania miodu. Jako że jest to dziś spory majątek, zdecydowałem o montażu foto-pułapek, które ewentualnie pomogłyby mi w zdemaskowaniu potencjalnego intruza. Kiedyś doświadczyłem takiej niesympatycznej sytuacji, kiedy to w okresie zimowym ktoś pootwierał mi ule i tym samym doprowadził do sporych strat – wspomina bieszczadzki pszczelarz.
– W każdym razie pożyczka, którą uzyskałem z FWW była bardzo atrakcyjna. Niskie odsetki, elastyczny system spłat i minimum formalności – to dlatego, gdybym miał taką możliwość, wziąłbym tę pożyczkę jeszcze raz – podkreśla pan Krzysztof.
A skoro mówimy o zagrożeniach to warto podkreślić, że największym problemem pszczelarzy jest dzisiaj ekspansywna gospodarka wielkoobszarowa. Posiadacze rzepaku stosują agresywne opryski chemiczne, a przy okazji zapominają o przepisach. Nagminnie zdarza się, że te zabiegi wykonują w biały dzień, a nie po zachodzie słońca. Pracujące wówczas pszczoły nie są już w stanie powrócić do swych pasiek. Podobnie dzieje się w przypadku dużych aglomeracji miejskich, gdzie prowadzi się wielkopowierzchniowe opryski lotnicze wymierzone w meszki i komary. I znów ofiarą tych zabiegów padają pszczoły. Tak było na przykład na Lubelszczyźnie. Gdy zdezorientowani pszczelarze zaczęli szukać przyczyny masowych strat w swoich pasiekach, okazało się, że winne były substancje rozpylane z samolotów.
Pan Krzysztof w pasiece pracuje ze swoją rodziną. Wszyscy tutaj potrafią się obchodzić z pszczołami, wiedzą jak zachowywać się przy ulach, potrafią dokarmiać pszczoły i pozyskiwać miód. – Starsze dzieciaki jednak mają inne życiowe priorytety i raczej nie pójdą w moje ślady. Ale mamy jeszcze jednego synka, który dopiero zaczyna poznawać świat. Być może on przekona się do pszczelarstwa i podtrzyma rodzinną tradycję? Cała nadzieja w nim – śmieje się pan Krzysztof.
Przemysław Chrzanowski
fot. archiwum Krzysztofa Grzegorzaka
***