“Jestem rolniczką – gospodynią bez ziemi. Cz. II”. Wspomnienia kobiet wiejskich #3

Maria Kozłowa

W poprzedniej części cyklu opublikowaliśmy fragment anonimowego pamiętnika kobiety urodzonej we wsi Machów koło Tarnobrzega. Wieś już nie istnieje – została wysiedlona w latach 70.XX wieku na potrzeby kopalni siarki. Dawni mieszkańcy Machowa rozpoznali autorkę opublikowanego przez nas pamiętnika – to Maria Kozłowa, niezwykle utalentowana twórczyni ludowa, dzięki której pamięć o wsi, jej mieszkańcach, obrzędach, kulturze ludowej Lasowiaków (mieszkańcach Puszczy Sandomierskiej) przetrwała do dziś. Maria Kozłowa zmarła w 1999 roku. Za zgodą jej córki Doroty Kozioł publikujemy dalsze fragmenty pamiętnika Marii. 

„Rola przeorana, dom piękny” to jedna z trzech części dzieła pt. „Wspomnienia kobiet wiejskich”. „Wspomnienia” zawierają pamiętniki i listy nadesłane na konkurs ogłoszony w 1970 roku przez Instytut Rozwoju Wsi i Rolnictwa Polskiej Akademii Nauk, Centralny Związek Kółek Rolniczych, Radę Główną Kół Gospodyń Wiejskich, CRS „Samopomoc Chłopska” oraz fachowe czasopisma rolnicze. Na konkurs nadesłano 1200 prac. W trzech tomach: „Rola przeorana, dom piękny”, „Czyste wody moich uczuć” i „Być w środku życia” opublikowano 56 wspomnień.

Jak pisała redaktorka „Wspomnień” Eugenia Jagiełła-Łysiowa zebrany materiał pamiętnikarski stanowi bogate źródło wiedzy o mechanizmach dojrzewania kobiet żyjących na wsi, zmianach w sposobach pracy, kształtowaniu się stosunków w rodzinie, w wychowywaniu dzieci, w spełnianiu przez nie zarówno tradycyjnych, jak i nowoczesnych zadań, stojących przed gospodarstwami i rodzinami chłopskimi. Od wydawnictwa „Książka i Wiedza” dostaliśmy zgodę na publikację najciekawszych według nas pamiętników.

Śródtytuły pochodzą od redakcji. Zdjęcie powyżej przedstawia Marię Kozłową w jej mieszkaniu w Tarnobrzegu w latach 90.XX w.  Autorem fotografii jest Stanisław Świerk. Zdjęcie stanowi część publikacji „Żegnaj moja wiosko…Pamięć o Machowie i kulturze lasowiackiej w twórczości Marii Kozłowej” autorstwa Elżbiety Wiącek z Uniwersytetu Jagiellońskiego dostępnej tutaj: www.ruj.uj.edu.pl.

Pierwsza część pamiętnika Marii Kozłowej dostępna jest tutaj: https://witrynawiejska.org.pl/2022/02/04/jestem-rolniczka-gospodynia-bez-ziemi-wspomnienia-kobiet-wiejskich-3/

Wkrótce opublikujemy trzecią część wspomnień Marii Kozłowej.

Zapraszamy do lektury!

***

Gospodyni z Rzeszowskiego, ur. w 1910 r. Pamiętnik nr 723. (Pamiętnik Marii Kozłowej – przyp.redakcji)

 

I wojna światowa

Nadszedł rok 1914, wojna światowa. Miałam 4 lata, więc niewiele pamiętam. Przypominam sobie, że ze wsi ludzie uciekali albo kopali sobie doły w ziemi i tam po kilka rodzin siedzieli. Ja też wraz z rodzicami i rodzeństwem schroniłam się w podobnej norze, która była wykopana w pobliżu stawu, zwanego Strugą, u mojego wujka. W naszej wsi było bardzo niebezpiecznie, bo tu był front, przybywało coraz to więcej wojska, a kule armat upadały też coraz gęściej. Wreszcie wpadła kula w te nasze schrony, których było przy sobie kilka. Jęki, krzyk, lament, bo zostały zabite dwie osoby i kilkoro rannych. Zmuszeni byliśmy stąd uciekać. Wybraliśmy się przez pola, a strasznie było, pamiętam, że było ciemno, błoto, bo był deszcz. W lichym okryciu, chłodno, boso i głodno uciekliśmy do sąsiedniej wsi. Tam zanocowaliśmy, ale że to samo się działo, co w Machowie, uciekliśmy do Padwi w powiecie mieleckim. Stamtąd wyjechaliśmy do Czech, gdzie byliśmy rok czasu. Zamieszkaliśmy w barakach dla uchodźców z Polski w Chocni. Tam była nędza i głód. Pamiętam, dostaliśmy wszy, które dokuczały okropnie, a potem zaczęli ludzie chorować. Tatuś postarał się o inne – zdrowsze mieszkanie w Pradze. Tam nam było lepiej, chodziliśmy do komitetu po zupę i po chleb.

Po roku czasu wróciliśmy do Polski w swoje rodzinne strony. Wieś była strasznie zniszczona i częściowo spalona. Nasza gospodarka wyglądała okropnie. Wszędzie było widać ślady wojny. Budynki zniszczone, okna powybijane, drzwi poobrywane, wszystko zabrane, płoty połamane. Wróciliśmy do gołych ścian i pustej komory. Tatuś zrobił z desek wyrko do spania, na którym spaliśmy wszyscy; zimno nam było, bo pierzyn ani poduszek też nie było. Spaliśmy pod łachmanami, jedno przy drugim, razem z rodzicami. Żadnych mebli nie było, przeżywaliśmy głód i nędzę. Powoli tatuś wszystko poprawił w budynkach i zaczął pracę w polu, mama, co mogła, pomagała i starszy brat, ale to było bardzo ciężko, bo nie było z czego zrobić pieniędzy na różne potrzeby. Najpierw rodzice kupili krowę, aby było swoje mleko; jeść się nam chciało, bo chleba było bardzo mało, tatuś gdzieś we wsi pożyczył żyta, mielił w żarnach dla nas na kluski. Czarne te kluski były, lepiły się na zębach, ale musieliśmy jeść. Przy wielkim wysiłku i pracy troszeczkę byt się poprawił. Pole też było zaniedbane, bo ugorem stało przez czas wojny. Zanim przyprowadzili do normalnego stanu, napracowali się okropnie. Pełno było wszędzie chwastów i perzu, a wszystko trzeba było wyczyścić ręcznie, bo żadnych maszyn nie było. Dopiero później, jak tatuś kupił konie, troszkę było lżej, koni nie trzeba było opłacać, więcej było gnoju i z pola zebraliśmy lepsze plony. Rodzice pracowali bardzo ciężko na kawałek chleba, bo wojna zniszczyła całą gospodarkę.

 

Bicie „na pokładankę”

W tych ciężkich latach poszłam do szkoły. Strachu było sporo, bo dawniej nauczyciele bili i zadawali wielkie kary za wszystko. Mama mi uszyła zgrzebną torbę na książki, a tatuś kupił elementarz, czarną tabliczkę, rysik. W I klasie uczyła mnie nauczycielka, w II i III też, a w IV klasie przyjechał nowy nauczyciel, który prawie ciągle był pijany. W okrutny sposób znęcał się nad dziećmi, bil, smolił i wyzywał. W tym czasie nauczyciele stosowali wielkie dyscypliny, bili ,,na pokładankę” pasem albo kijem, to strasznie bolało. Gdy któreś dziecko nie nauczyło się lekcji albo nie napisało domowego zadania lub coś zbroiło, to zostawało po nauce w kozie, oprócz tego kazali za karę iść za tablicę i klęczyć na kamyczkach, łubinie albo grochu i trzymać ręce do góry podniesione. Były wypadki, że dziecko zemdlało. A gdy bili na pokładankę, to czasami poprzecinali tyłek.

Rodzice nie mieli odwagi podejść do nauczyciela i upomnieć się o krzywdę dzieci, bo nauczyciel na wsi to był wtedy wielki człowiek i wszystko mu było wolno robić. Dopiero gdy jednego razu przyszedł do klasy nauczyciel pijany i strasznie bił dzieci, a ja też dostałam, to o tę krzywdę dzieci upomniał się mój tatuś. Nauczyciel się tak na mnie zemścił: torbę z książkami rzucił na środek klasy, bił ręką po głowie, a później wziął długiego kija, który był zawsze przy piecu do podgarnywania ognia, więc nie kij, ale to była taka grubsza pałka, dobrze osmolona. Tą osmoloną pałką namalował mi wąsy i krzyż na czole, ale zdawało mu się, że to mało, wziął kredy i poprawił kredą, a tak mocno, aż zdrapał mi skórę i zaczęła płynąć krew. Dzieci wystraszone patrzyły, co to dalej będzie. Ja płakałam w głos i tak przyszłam po nauce do domu. Gdy tatuś to zobaczył, postanowił zrobić raz porządek z tym nauczycielem.

Dzieci nie chciały chodzić do szkoły, bo oprócz tego, że nauczyciele bili, to jeszcze używali do pracy. Nauczyciel mieszkał w szkole, miał budynki gospodarcze, chował krowę, konia, świnię, bo miał pole i łąkę. Więc używał dzieci do wszystkiego i w polu, i w domu. W żniwa, w kopanki, w sianokosy, do rąbania drzewa, a nawet do wyrzucania gnoju ze stajni, do rżnięcia sieczki. Gdy któreś dzieci nie chciały, to bił i zmuszał. Cała wieś długo procesowała się z tym nauczycielem. We wsi był starszy człowiek, Jan Mierzwa, dawny zimowy nauczyciel, więc część dzieci chodziła od tego czasu do tego zimowego nauczyciela. Uczył nas, aby szanować osoby starsze, kazał starszych ludzi całować w rękę i Pana Boga przed każdym chwalić, szanować cudzą własność, żyć w zgodzie z każdym. Rozdawał nam często cukierki, zachęcał do nauki. Było tam bardzo przyjemnie, nauka odbywała się spokojnie, bez bicia i wszelkich kar. Gdy któreś coś się nie nauczyło lub coś zbroiło, to tylko kazał przyjść ojcu lub matce. Straszne były kłopoty w całej wsi, bo ten pijak nauczyciel zabronił dzieciom chodzić do zimowego nauczyciela. Ale po skończeniu procesu troszkę się uspokoił, a potem został gdzieś przeniesiony. Mnie tatuś zapisał do szkoły powszechnej w Tarnobrzegu, tu więcej nie chodziłam.

Zdjęcie Marii Kozłowej pochodzi ze strony https://www.nagrodakolberg.pl/laureaci-maria_kozlowa

 

Sad Wolności

Zanim jednak poszłam do Tarnobrzega, obchodziliśmy wielką chwilę, to jest odzyskanie wolności Polski w roku 1918. Polska zmartwychwstała, pamiętam, jak nam tatuś opowiadał o niewoli i o zmartwychwstaniu Polski i bardzo rzewnie płakał, bo swoją ojczyznę kochał ponad życie. Cieszył się ogromnie z tej wolności i urządzał poranki, różne przedstawienia i obchody. Na pamiątkę odzyskania niepodległości na całym polu zasadził drzewa owocowe, a w środku rosła olbrzymia polna grusza. Nazwał to Sad Wolności. Pielęgnował drzewa i cieszył się z tego pomnika.

W roku 1923 założono w Machowie szkołę koszykarską, chłopcy się uczyli wyplatać różne rzeczy. W tym roku mając lat 13 urządziłam pierwsze przedstawienie pt. ,,Żywot św. Fausty” w budynku ,,Sokoła”, a poprzednio szkoły zimowej. Przedstawienie to było za darmo, ludzie zebrali się licznie, a najwięcej dzieci. I od tego czasu interesowałam się swoimi rówieśnicami i wspólnie z nimi robiłam zebrania, zimą w ,,Sokole”, latem na własnym podwórzu albo na boisku w stodole. Śpiewałyśmy różne piosenki, uczyłam ich gimnastyki i różnych zabaw.

W roku 1924 była bardzo ciężka zima, były wielkie mrozy -20°C, -25°C, a w marcu od 12 do -15°. Lody na Wiśle ruszyły dopiero 26 marca. Wtedy w drodze do szkoły poprzemarzaliśmy ręce, nosy, nogi, a chłopcy uszy. Na drogach i polach leżało dużo ptaszków i u nas w Sadzie Wolności wymarzło też sporo drzew.

 

„A ty, chamie, po co tu przyszłaś?”

Nigdy nie zapomnę tego, jak pierwszy raz przyszłam do tej tarnobrzeskiej szkoły. Były tam dzieci z Tarnobrzega, z Dzikowa i dużo chodziło Żydówek. Do domu wróciłam z płaczem, bo te dzieci z miasta wołały: – „A ty, chamie, po co tu przyszłaś? Ty, chamie!” Myślałam, że mi z żalu serce pęknie, i nie chciałam do miasta do szkoły chodzić. Do ławki te miastowe nie chciały mnie przyjąć, dopiero jedna Żydówka zrobiła mi miejsce i usiadłam, no i jakoś musiałam się przyzwyczaić do tego otoczenia i uczyć się, bo chciałam być w teatrze albo nauczycielką. Do szkoły miałam 5 km drogi. Nie było wtedy żadnej komunikacji, chodziłam na piechotę. Najgorzej było w zimie. Gdy były duże śniegi i mrozy, tatuś mnie odwoził końmi na saniach. Później poszło więcej dzieci do szkoły w mieście, więc odwozili nas za kolejką. Ale wszyscy mieliśmy słabe okrycie i obuwie, to i zimno nam dokuczało. W tej szkole uczyły same nauczycielki, więc całkiem było tam lepiej jak w Machowie. Nauki też było dosyć dużo. Uczyłam się przy naftowej lampie i długo po wieczorach, bo zwłaszcza zimą był krótki dzień. Metoda nauczania była wykładowa. W jeden dzień wykładano, a na drugi dzień pytano na stopnie. Podręczniki miałyśmy do języka polskiego ,,Wypisy polskie”. Książkę do rachunków”. Potem do klasy V ,,Książkę niemiecką”, ,,Geografię Polski” i ,,Historię Polski”. Nauka trwała wtedy od godziny ósmej do pierwszej. Największa kara to było zostawianie po lekcjach w kozie. Był to największy wstyd i kara. Druga kara to kilkakrotne przepisywanie jakichś zdań. Nauki było coraz więcej, a podróż ta, którą odbywałam, była dla mnie męcząca i się w nauce odbijało. Wreszcie tatuś dał mnie na mieszkanie do Dzikowa. Mieszkałam u zakonnicy tylko tydzień. Źle mi nie było, ale tęskniłam za wsią, za rodziną i wróciłam do Machowa. Dalej chodziłam na piechotę.

Zdjęcie Marii Kozłowej z planu filmu “Ludzie z martwych pól” z 1996 roku (film z cyklu “Małe ojczyzny”, scenariusz i reżyseria Aleksander Dyl, Antoni Ciechan)

 

Chlebuś był drogi i najbardziej potrzebny do życia

W tym czasie matusia zachorowała nam śmiertelnie. Z każdym dniem stan zdrowia był groźniejszy. 22 listopada 1923 r. odwieziono mamusię do Krakowa, gdzie dokonano ciężkiej operacji w kręgosłupie i w nodze. Źle było po operacji, płakaliśmy co dnia i modliliśmy się, aby Pan Bóg dał zdrowie. Przy dobrej opiece dyrektora szpitala powoli mamusia przyszła do siebie i wróciła do nas, ale do pracy już nie mogła się brać. Sami myśmy się męczyli, najstarszy brat Tadeusz był najwięcej obciążony pracą. A było co robić w gospodarstwie ośmiomorgowym. Więc skoro odrobiłam lekcje, szłyśmy z młodszą siostrą w pole. Plewiłyśmy ziemniaki, zbierałyśmy dla krów chwasty, grabiłyśmy siano, a najbardziej dolegały nam żniwa. Początkowo ludzie zboże rżnęli sierpami, więc musiał tatuś nająć kilka kobiet, aby zerżnęły żyto i pszenicę. Najemnice sierpami rżnęły zboże i układały w równiusieńkie garście. Przy tym śpiewały piękne ludowe piosenki. Zboże leżało długo na garściach. Myśmy przewracali dotąd, aż wyschło, no i trzeba było wiązać. Myśmy składały garście na powrósła, a tatuś wiązał kołkiem i z braćmi ustawiał panny albo mendle. Później po grabili ściernisko, a my z siostrą dokładnie zbierałyśmy kłosy, bo chlebuś był drogi i najbardziej potrzebny do życia, więc trzeba było go szanować i cenić. Wreszcie potem już coraz mniej używano sierpa, tylko zaczęto kosić kosą. Też było ciężko odbierać, ale było szybciej, tylko nie podobało się gospodarzom, że słoma była stargana, a tu zawsze prosta, równa słoma była potrzebna na kiczki, poszywać dach.

Gdy się skończyły żniwa, to zawsze było coś do roboty; to pasaliśmy krowy albo gęsi, to mleliśmy w żarnach albo zbieraliśmy chwasty dla krów. Przyszły kopanki, też kawał było kopać, a wszystko sadzone przeważnie na zagony. Do kopania też się najmowało, bo gdy mamusia była zdrowa, to prawie sama powoli wykopała. Piwnic nie było, to ziemniaki wszystkie dołowano w kopce, tak samo buraki pastewne. Najbardziej nie lubiłam zbierać ziemniaków za pługiem, ale się musiało i co było zrobić. Na ostatku wycinaliśmy kapustę, a było sporo sadzone, bo na zimę trzeba było zakisić dużą beczkę, aby jak najdłużej wystarczyło, bo dawniej na wsi gotowało się kapustę prawie co drugi dzień z grochem albo z ziemniakami. A że nie było mięsa i nie bardzo była omaszczona, to się i dużo tej kapusty zjadło.  Kwaszenie kapusty odbywało się w ten sposób, że obrane główki szatkowano szatkownicą do cebrzyków, a potem ustawiano dużą dosyć beczkę w stajni w kącie – niektórzy robili to w izbie, ale bardzo śmierdziało, zanim się ukisiła, więc najlepiej było w stajni – i do tej beczki sypano tę kapustę. Żadnego ubijaka nikt nie miał, tylko ktoś starszy, mocny, wchodził do tej beczki i deptał tę kapustę nogami, a piekło to bardzo, bo się soliło dosyć sporo. Gdy już była pełna beczka, na wierzchu kładziono Inianą szmatę i „pokrów”, na nim olbrzymi kamień, a na wierzchu przykryło się workiem albo płachtą. Jak się dobrze zakisiła, mieliśmy co jeść.

Gdy się z pola posprzątało, jeszcze trzeba było porobić porządki na zimę w oborze. Dopiero zimową porą odpoczywaliśmy. Ja w wolnych chwilach z dziećmi i młodzieżą urządzałam różne uroczystości patriotyczne, występy na zjazdach, festynach w powiatowym miasteczku i sąsiednich wsiach. Urządziłam drugą sztukę, tj. przedstawienie pt. ,,Zmartwychwstanie Polski”. We wsi była biblioteka, więc pożyczaliśmy książki, śpiewaliśmy piosenki ludowe. Takie zebrania i pogawędki robiono wieczorami po całodziennej pracy. Na Święta Bożego Narodzenia ,,Jasełkę” w sali gromadzkiej i tak nam zima przyjemnie schodziła. Starsi mieli kółko rolnicze, które założone w roku 1888 przez mojego tatusia pierwsze w powiecie, i pierwsze w powiecie Towarzystwo Ochotniczej Straży Pożarnej, czytelnię i sklep kółka rolniczego. Więc zbierali się też wieczorami i różne sprawy obradowali. Mieszkańcy Machowa garnęli się do oświaty, byli to ludzie bardzo pracowici, spokojni, patrioci, dobrzy gospodarze, a jak trzeba było, to i roześmiani, rozśpiewani i roztańczeni. Swoją ziemię kochali gorąco, cieszyli się nie tylko swoim szczęściem, ale szczęściem sąsiadów i całej wsi.

 

Głód na przednówku

W nocy 26 października 1929 roku o godzinie dwunastej ktoś podpalił stodołę. W stodole było 50 kóp pięknego zboża w pełnych kłosach, siano i narzędzia rolnicze. Dach stodoły był pod strzechą, ale później tatuś założył dachówkę, paliło się strasznie, ale ta dachówka ratowała i z góry dusiła ogień. Długo ratowaliśmy stajnię i chatę sami, aż się tatuś poparzył. Dopiero za kawał czasu ludzie się zlecieli, bo to było na pierwszym śnie, więc wieś spała twardo i nikt nie wiedział, co się dzieje, a wartownik, ten co w nocy po wsi chodził z trąbą, też gdzieś się zdrzemnął. Stajnię i dom ludzie nam pomogli i uratowaliśmy, a stodoła z chlewem zupełnie spłonęła. Powodem wybuchu pożaru było podpalenie, ale przez kogo – nie wyśledzono, a podejrzeń też żadnych nie było, gdyż ojciec żył ze wszystkimi w zgodzie, nie wyrządzając nikomu najmniejszej krzywdy. Chyba żeby zaszło coś ze strony polityki, bo tatuś był polityk ,,zabity”, jak to mówili. A może coś miejscowe, bo wtedy był wójtem i zrobił różne zmiany. Wybrali nowego sekretarza i radnych. Nikt nie wie, co się stało. Zostaliśmy bardzo pokrzywdzeni, bo bez chleba, ciężkie były czasy dla naszej rodziny.

Ale w Machowie byli dobrzy ludzie, mieli serca litościwe, pełne miłości bliźniego, współczuli każdemu w jego niedoli, zajęli się nami, zrobili zbiórkę po wsi i wspomogli nas, czym mogli. Ale często bywało, a zwłaszcza na przednówku, że pragnęliśmy chleba, byliśmy obdarci. Przeżywaliśmy wielką biedę, gospodarka upadała coraz bardziej, nie było co jeść. Jedliśmy przeważnie ziemniaki i żytnią polewkę albo żytnie kluski. Niedobre to było, kleiło się po zębach, ale co było robić, głód dokuczał, trzeba było i to jeść, bo co innego nie było. Tatuś wstydził się prosić o pomoc, bo taki już był. Zanim wybudował nową stodole, upłynęło dosyć czasu, bo nie było za co wybudować.

 

Poniewierali się ludzie po świecie

Ja się czułam bardzo źle, wyczerpana i niczego mi się nie chciało. Byliśmy przygnębieni wszyscy tym nieszczęściem, jakie nawiedziło nasz dom. Żadnych dochodów znikąd nie było, tylko tyle, co z tej gospodarki się czerpało środki do życia. Bieda była nie tylko u nas, ale w całej wsi. Zarobków nie było nigdzie blisko, był w tym czasie pamiętny kryzys gospodarczy. W tych latach zaczęli ludzie wyjeżdżać za chlebem za granicę. Urządzali rekrutację na sezonowe roboty do Niemiec, do Francji, do Łotwy, gdzie przez kilka lat wyjeżdżało bardzo dużo ludzi, a zwłaszcza młodzieży. Chodziło też dużo ludzi na bandos do dworów w płockiej okolicy w Sandomierskiem i tam ciężko pracowali, aby na zimę dokupić chleba i cośkolwiek okryć się. Chodzili też chłopcy i dziewczyny do robienia tamy na Wiśle albo do sypania wału obok Wisły.

W tym czasie wyjechało też kilkoro do Ameryki i do Brazylii. Poniewierali się ludzie po świecie, bo w kraju nie było za wiele fabryk i nie był rozwinięty przemysł tak dalece, aby były zarobki. U nas w domu też nie bardzo się poprawiało. Trzeba było coś robić. Tatuś znalazł ogłoszenie w gazecie, że jest do wydzierżawienia majątek hrabiny. Pojechał do Z., zgodził się z nią, wrócił, wysprzedał inwentarz żywy i różne sprzęty, aby było na zapłacenie tej hrabiny. Ile miał złożyć, nie pamiętam. Wiem tylko, że wszystkiego nie miał, coś niedużo brakowało. No i pojechaliśmy do tego majątku z tą myślą, że może tam będziemy wszyscy pracować, to się nam byt poprawi. Zajechaliśmy tam szczęśliwie i byliśmy już kilka dni, wreszcie wezwała tatusia, aby jej resztę dopłacił do tych pieniędzy, które złożył zaraz po przyjeździe, bo ona chciała jechać za granicę. Lecz tatuś nie mógł nigdzie pożyczyć i poszedł prosić, aby parę dni zaczekała. Hrabina zamknęła się w swoim pałacu, a nie miała ona męża, tylko jakiegoś kochanka i głupiego syna, który gwałcił dziewczyny w tej wsi i służące, które matka trzymała, ale nikt się o to nie upominał, bo to był hrabski syn. Tatuś zaszedł kilka razy i nie puściła go, aby to jakoś załatwić. Kazała się nam z czworaków natychmiast wynosić i opuścić jej majątek, a pieniędzy, których było dosyć, nie wróciła. Wszystko nam przepadło – trzeba było się procesować. Jeszcze kilka razy prosił o zwrot, nic nie odpowiedziała.

Mieszkaliśmy kilka miesięcy w Kętach. Ale tam nie było z czego żyć. Dopiero gdy brat Władysław dostał się do fabryczki w Nowej Wsi, znów przenieśliśmy się i tam przezimowaliśmy. Warunki mieliśmy straszne, mama nam znów zachorowała i na wiosnę wróciliśmy do Machowa do pustych ścian – nic nie było, bo wszystko się wysprzedało, aby zapłacić hrabinie tyle, ile żądała. Tak się nam poszczęściło!

W Machowie wszystko zaczynaliśmy od nowa. Pole stało ugorem, trzeba było dużo siły i zdrowia, aby to wszystko uprawić i do poprzedniego stanu doprowadzić. Sad też był zaniedbany, w ogóle nie wiadomo, co było robić. Ale powoli doszliśmy do ładu. W roku 1935 pożenili się bracia, ale dalej pomagali i pracowali z nami.

 

Życie kulturalne wsi rozwijało się coraz lepiej

Zapomniałam jeszcze napisać, że przed wyjazdem skończyłam kurs świetlicowy w Tarnobrzegu i założyłam Związek Młodzieży Ludowej. Gdy wróciłam z Z., oprócz pracy w polu i w domu zajmowałam się dalej młodzieżą. Urządzaliśmy ze Związkiem Młodzieży Ludowej i z kołem gospodyń wiejskich różne uroczystości, przedstawienia, odczyty, wycieczki, dożynki, sobótki i kulturalne zabawy ludowe – festyny. A że byłam komendantką, 2 razy w tygodniu urządzałam zbiórki, na których oprócz rozrywek, śpiewu i tańców przerabiałam książkę ,,O zasadach dobrego wychowania”. Najwięcej schodziliśmy się w zimowej porze. Różne odczyty historyczne, geograficzne i pogadanki rolniczo-sadownicze zachęcały młodzież, aby się organizowała. Oprócz tego braliśmy zawsze udział w defiladach i różnych uroczystościach państwowych. Młodzież machowska brała żywy udział w konkursach wzorowych poletek czy ogródków warzywnych, ogródków kwiatowych, kukurydzy i buraków pastewnych. Konkursy wypadały bardzo dobrze, w ogóle praca szła wzorowo. Życie kulturalne wsi rozwijało się coraz lepiej, jedyne nasze rozrywki to były wspólne zebrania, na których przeprowadzaliśmy różne zabawy towarzyskie, urządzaliśmy zabawy taneczne, była zgoda wśród młodzieży, młodzież garnęła się do czytania i chciała, aby na wsi było coraz lepiej.

 

Zaklęcia na „zamawianie” mleka

U nas istniało już od dawna życie zbiorowe, dlatego można było wszystko we wsi przeprowadzić. Z wielką radością przeżywaliśmy różne zwyczaje i obrzędy, które jeszcze w tych latach u nas istniały. Weźmiemy tak na przykład cały rok, począwszy od Nowego Roku: W Nowy Rok było też wielkie święto, rodzice nie pozwolili nigdzie w ten dzień iść, bo kto w ten dzień łaził po wsi, cały rok potem chodził. W Gromniczną wszystkie rodziny święciły w kościele z wosku gromnice, a gdy do domu przyszły, zapalały i kopciły nad wszystkimi drzwiami krzyże, aby ten dom mijały nieszczęścia. Potem przychodzily tzw. szalone dni i zapusty, wtenczas było dużo wesel, a w zapusty różne wesołe zabawy. Chłopcy chodzili z kozą albo jakieś inne przebierańce, śpiewali, pili, jedli i tańczyli. W zapusty było bardzo wesoło. Aby nie gry zły w lecie komary, gospodynie smażyły jajka i częstowały swoich najbliższych. Dawniej ludzie przestrzegali bardzo swoje święta i Wielki Post. Zapusty trwały tylko do godziny dwunastej przed środą popielcową. Post był bardzo przestrzegany, najwięcej w poście jedliśmy całe ziemniaki maszczone olejem i barszcz z grzybkami. W Palmową Niedzielę święcone palmy w kościele przynosiło się do domu i bazie kazała nam mama połykać, aby nas gardło nie bolało. Taką palmę trzymano za krokwią, a na wiosnę, gdy się pierwszy raz wypędzało krowy na pastwisko, ten, kto szedł paść te krowy, brał ze sobą palmę. W Wielki Piątek przed wschodem słońca cierpiący na świerzb, gdy się umył w wodzie bieżącej, wyleczył się. Albo też przed wschodem słońca w Wielki Piątek przynosili wodę i lali po wszystkich kątach, aby się nie legło robactwo.

We wsi były kobiety, co zamawiały mleko. Ja jeszcze te ostatnie znałam, ale jak one to robiły, opowiedział mi mój wujek, który to widział. Przed wschodem słońca poleciał na pastwisko niedaleko rozstajnych dróg, wdrapał się na wierzbę i czekał, bo był bardzo ciekawy. Przyszło ich trzy, a że dawniej w Wielki Piątek było już dobre ciepło, trawa się zieleniła, a na niej była rosa, pobiegały po tej rosie, odmówiły jakieś pacierze, wzięły między nogi ożóg czy pociosek i tak dosyć długo jeździły po pastwisku i po tych rozstajnych drogach i jakieś zaklęcia wymawiały na to, aby ich krowy dawały dużo mleka i aby było dużo śmietany, i aby tego mleka druga nie zabrała. Gdy słońce wzeszło, uciekły do domu, aby ich nikt nie widział. (Więcej o czarownicach, gniotkach, płanetnikach we wspomnieniach Marii Kozłowej można przeczytać na stronie https://historiaposzukaj.pl/wiedza,obiekty,1584,obiekt_rysunki_czarownic_gniotow_marii_kozlowej_w_zbiorach_muzeum_kultury_ludowej_w_kolbuszowej.html – przyp.redakcji)

„Czarownice” – obraz autorstwa Marii Kozłowej, Muzeum Kultury Ludowej w Kolbuszowej

 

Świąteczne zwyczaje

W Wielką Niedzielę urządzali chłopcy lejka w całej wsi, był pisk, bo już od rana łapali dziewczęta, brali pod studnię i tam lali konewką, aż zupełnie była mokra, albo wrzucali do stawu, aby się dobrze zamoczyła. Wtedy było bardzo ciepło, więc taki lejek nic nie szkodził. W całej wsi był wielki ruch, śmiech, pisk i nawoływanie. Dla kawalerów to była największa rozrywka.

Gdy nadeszły Zielone Świątki, każdej chaty drzwi były umajone zielenią, a na podwórzu wyścielone było wisem (tatarak). W ten dzień szło się na odpust do Dzikowa i tam chłopcy kupowali dziewczynom u kramarzy całuski, broszki i olbrzymie serca pięknie ozdobione. Na świętego Jana urządzaliśmy Sobótki. Wianki puszczano na Wisłę ze świeczkami, przy tym śpiewano różne stosowne piosenki, muzyka grała i skakaliśmy przez palące się ognisko.

Co roku na Matki Boskiej Zielnej były we dworach dożynki, gdzie składano wieńce dożynkowe, a później takie dożynki urządzaliśmy w gromadach, a wieniec odbierał wójt. Na dożynkach dworskich śpiewały dziewczęta hrabiemu, hrabinie, rządcy, polowemu. Piosenki były pochlebne, a czasami przygryzające. Te, które niosły i wręczały wieniec dożynkowy, od hrabstwa otrzymywały różne podarki.

Gdy później urządzano dożynki na wsi, śpiewano wójtowi, który wieniec odbierał po oświęceniu go w kościele. Za wieniec i za przyśpiewki stawiał żeńcom piwo, a wójcina placek ze serem, a potem wszystko tańczyło.

Najwięcej jednak zwyczajów i obrzędów było na święta Bożego Narodzenia, a zwłaszcza w Wigilię. Na postnik przygotowywano bardzo dużo prostych potraw maszczonych Inianym olejem. Do izby już rano tatuś przynosił zawsze snopek słomy i stawiał w kącie, a w drugim wiązankę siana. W święta Bożego Narodzenia spaliśmy na słomie, której nie wynoszono z izby, aż po świętach. Spać tak na słomie było bardzo przyjemnie i zamiast na ławkach siedzieliśmy na tej słomie i śpiewaliśmy kolędy. W dzień Wigilii (Willi) najwięcej namęczyła się mama. Tatuś przygotował wszystko dla bydła, aby w dzień Bożego Narodzenia ciężkich prac nie wykonywać. Tak czciliśmy to święto Bożego Narodzenia, a i wielkanocne, że nie wolno było nawet zamiatać izby albo gotować, tylko się przygrzewało. Gdy w dzień Wigilii do chałupy przyszedł chłop w kożuchu, przepowiadali na cały rok choroby. Do postnika zawsze świeciła się świeca, łamaliśmy się opłatkiem, a po modlitwie jedliśmy przygotowane potrawy. Po wieczerzy rzucaliśmy słomą za belki, a dwoje zawsze wychodziło na pole. Jedno miało powrósła, a drugie kij i szli do ogrodu. Jeden z nich uderzał kijem w każde drzewo i mówił: – Zetnę cię! A drugi mu odpowiadał: – Nie ścinaj, bo będę rodziło! Wtedy obwiązywało się powrósłem to drzewo. Gdy nic nie odpowiedział, drzewa nie obwiązywano. Również dziewczęta szły do płotu i liczyły ostrokoły mówiąc: – Kołek, kołkowiec – kawalir, wdowiec… Jeśli jej na końcu wypadł wdowiec, miała wyjść za wdowca, jeśli kawaler – za kawalera. Chłopcy też w wieczór wigilijny ściągali furtki i bramy, roznosili po wsi, rzucali na dachy albo na drzewa. Cieszyli się, bo gospodarze przeklinali, że nie mogli znaleźć. W Wigilię po wieczerzy dziewczęta zbierały łyżki ze stołu, szły z nimi za próg i silnie rzegotały, i z której strony pierwszy pies zaszczekał, z tej strony miał przyjść kawaler do żeniaczki. Po wieczerzy wigilijnej tatuś brał opłatek dla krów, szedł do stajni i też im dawał ze sianem. Mówili też ludzie, że w ten dzień o dwunastej w nocy krowy rozmawiały ludzkim głosem, ale ja tego nigdy nie słyszałam. W Boże Narodzenie nigdzie nam nie wolno było iść, tylko do kościoła i w domu, bo to największe święto. Dopiero na drugi dzień, w Szczepana, wszystko uganiało po wsi i bili się owsem albo łubinem, co bardzo bolało. Chodzili też chłopcy i dziewczęta po kolędzie z gwiazdą, z szopką i z misiem po całej wsi i śpiewali kolędy. Pamiętam, jak to pięknie wyglądało i jak wesoło było, ale tego misia to się bardzo bałam. Jednego razu schowałyśmy się z siostrą na łóżku, a ten miś nas znalazł i do nas doskakiwał, aż podarłyśmy całą pierzynę, tylko pierze fruwało po izbie.

U nas ludzie długo wierzyli w gusła i zabobony, przesądy i przepowiednie, mimo że we wsi byli ludzie, którzy pracowali nad tym, aby ludzi uświadamiać i ciemnotę wykorzeniać. Nie będę tu dużo opisywała, bo tego jest bardzo dużo, co pamiętam z mego dzieciństwa.

Zaczęło się troszkę zmieniać co do zwyczajów i obyczajów. Młodzież robiła się postępowa. Później w naszej wsi były takie organizacje jak: ochotnicza straż pożarna, kółko rolnicze, koło gospodyń wiejskich, koło młodzieży wiejskiej ,,Wici”, ,,Zielona Gromada”, ,,Strzelec”, Polskie Stronnictwo Ludowe. We wsi powstawały nieporozumienia, kłótnie. Jedni chcieli tę organizację, drudzy tę, ale mimo tego ja robiłam swoje. Prowadziłam bibliotekę, urządzałam bardzo dużo przedstawień, wraz z instruktorką KGW – różne kursy: kroju, szycia, gotowania i pieczenia. Młodzież chętnie brała udział ze starszymi i we wszystkim pomagała. Zmieniło się w prawie każdym domu, kilku chłopców poszło do szkoły rolniczej w Mokrzyszowie. Po powrocie, gdy się pożenili, prowadzili wzorowo swoje gospodarki, nasadzili dużo sadów, przyjeżdżał często instruktor sadowniczy, uczył, jak te sady pielęgnować i jak uprawiać ziemię, aby co raz lepsze plony wydawała. Gdy mój tatuś zasadził pierwszy sad w 1918 r., to chłopi mówili: ,,Głupi, ino wróble będą miały gdzie siedzieć i nasze zboże jeść”. Ale gdy zrozumieli, jakie to będą dochody, wszyscy zasadzili i przestali tatusia przeklinać. Różne kursy rolnicze, kursy gospodarstwa domowego podniosły wieś pod każdym względem. Staliśmy na pierwszym miejscu w powiecie, często bywały wycieczki do naszej wsi celem zwiedzania sadów i wzorowych gospodarstw.

I przyszedł rok 1939…

***

Zapraszamy do odwiedzania Witryny Wiejskiej. Wkrótce opublikujemy kolejny fragment tego pamiętnika i prześledzimy dalsze losy Marii Kozłowej.

Autor: Magdalena Gromek-Kowalczyk
O autorze: w Fundacji Wspomagania Wsi od 2010 r.  Absolwentka wydziału Geografii i Studiów Regionalnych Uniwersytetu Warszawskiego, międzynarodowych studiów Development Cooperation Policy and Management oraz Szkoły Trenerów NVC.
Facebook
Twitter
Email

Newsletter

Co miesiąc najlepsze teksty WW w Twojej skrzynce!

Newsletter

Co miesiąc najlepsze teksty WW w Twojej skrzynce!