„Kierat kobiecej pracy”. Wspomnienia kobiet wiejskich #2

PIC 1 G 2490 12

„Rola przeorana, dom piękny” to jedna z trzech części dzieła pt. „Wspomnienia kobiet wiejskich”. „Wspomnienia” zawierają pamiętniki i listy nadesłane na konkurs ogłoszony w 1970 roku przez Instytut Rozwoju Wsi i Rolnictwa Polskiej Akademii Nauk, Centralny Związek Kółek Rolniczych, Radę Główną Kół Gospodyń Wiejskich, CRS „Samopomoc Chłopska” oraz fachowe czasopisma rolnicze. Na konkurs nadesłano 1200 prac. W trzech tomach: „Rola przeorana, dom piękny”, „Czyste wody moich uczuć” i „Być w środku życia” opublikowano 56 wspomnień.

Jak pisała redaktorka „Wspomnień” Eugenia Jagiełła-Łysiowa zebrany materiał pamiętnikarski stanowi bogate źródło wiedzy o mechanizmach dojrzewania kobiet żyjących na wsi, zmianach w sposobach pracy, kształtowaniu się stosunków w rodzinie, w wychowywaniu dzieci, w spełnianiu przez nie zarówno tradycyjnych, jak i nowoczesnych zadań, stojących przed gospodarstwami i rodzinami chłopskimi.

Za zgodą wydawnictwa „Książka i wiedza” publikujemy kilka najciekawszych według nas pamiętników. Zapraszamy do lektury!

Magdalena Kowalczyk, Fundacja Wspomagania Wsi

Kobieta niosąca wodę, 1932 r. (fot. z zasobów Narodowego Archiwum Cyfrowego)

***

Kobieta na utrzymaniu rodziny, z Mazowsza, ur. 1915 r. Pamiętnik nr 907.

Miejscem mego urodzenia był Kowalin, folwark około 350 ha, w którym mój ojciec był stelmachem, tj. kołodziejem. Ponadto w sezonie jesienno-zimowym nadzorował maszyny w fabryczce krochmalu oraz pracę kilku robotników.

Mieszkaliśmy w czworakach, długim budynku z czerwonej cegły, mieszczącym kilkanaście izb. Każda rodzina miała jedną izbę, komórkę i sień, w której były schody na strych. W jednym rogu izby stała kuchnia, a nad jej blachą znajdował się otwór do chlebowego pieca, którego palenisko było już w komórce. Nad całym tym kombinatem (wtedy nie znaliśmy jeszcze tego słowa) zwieszała się kapa, jak zwali ją tutejsi ludzie. Był to daszek umocowany w narożniku, a pod nim wysoko mieścił się lufcik, którym uchodziła para z garnków i dym powstający przy odsunięciu fajery. Na wygiętym brzegu owej kapy kładły kobiety zapałki.

 Czworaki w Bratoszewicach

Czworaki w Bratoszewicach (źródło: https://commons.wikimedia.org/wiki/File)

Przy tym opisie nie mogę się powstrzymać, aby nie opowiedzieć pewnej historii, jaka się przydarzyła naszej sąsiadce. Zaszedł do niej raz pewien policjant i poprosił o ogień do papierosa. Ona zdejmując z kapy zapałki strąciła na ziemię leżącą tam paczuszkę sacharyny. Policjant podniósł to, napisał protokół i uprzejma kobieta musiała siedzieć 2 tygodnie w więzieniu, gdyż nie wolno było sprzedawać ani kupować tego artykułu. A że cukier był za drogi do codziennego użytku, więc ludzie musieli tę sacharynę kupować od wędrownych handlarzy, którzy podobno przemycali ją z Niemiec. Choć krążyły wieści, że to trucizna, ale nie było jakoś słychać, aby ktoś od tego umarł. Więc nikt na to nie zważał, bo zawsze lepiej smakowała kawa czy herbata słodka niż gorzka. Kupowali też ludzie od tych samych wędrownych handlarzy jakąś „ancdynę”. Nie wiem, co to było, bo jej nie piłam, ale miał to być trunek czy coś takiego, który odurzał, ale jednocześnie był tak mocny, że oddychać nie można było.

Wracając do opisu izby: w każdej były 2 albo 3 łóżka, zależnie od ilości dzieci, których było sporo w każdej rodzinie. Spały po troje, a nawet po czworo w jednym łóżku, a jeśli zabrakło miejsca, to robiono posłanie na stołkach rozstawionych albo na sienniku czy wprost na ziemi, na słomie. Na ścianach wisiały obrazy świętych, krzyż w cierniowej koronie i palma. W oknie obowiązkowo kilka doniczek, najczęściej pelargonia czerwona, kalia, kaktus, „głupi Jaś”, mirty itp., a wszystko przysłonięte muślinową firanką. Złe by to bowiem świadczyło o mieszkańcach izby, gdyby tych muślinowych firanek zabrakło.

Izba chłopska w srodku

Wnętrze izby chłopskiej, łóżko i wieszak na odzież, belkowanie stropu podparte podłużną belką – sosrębem. Data: ok. 1957 r. Miejsce: Wola Solecka pow. Lipsko, źródło: Fot. K.Kwaśniewski (https://genealogia.okiem.pl)

Na środku izby stał stół i parę stołków po kątach. Ale stół nie służył do jedzenia posiłków. Najczęściej używana do tego była długa ława, na której gospodyni ustawiała dużą miskę z kartoflami i kilka mniejszych z zupą czy mlekiem, a rodzina zasiadała na niskich zydelkach wokoło i zajadała. Mój ojciec bardzo się temu dziwił, nie mogąc zrozumieć, jak można tak niewygodnie siedzieć, gdy stół stoi bez użytku. Ale oni twierdzili, że tak jest lepiej basta! I co dziwniejsze, że nawet dziś zdarzają się rodziny, które w ten sposób spożywają posiłki. Ale już bardzo rzadko to się spotyka.

Najczęstszą potrawą, zwłaszcza na śniadanie, były kartofle z zacierkami. Jadło się je z mlekiem albo z okrasą, czyli ze skwarkami, albo z olejem w poście. Można było iść o zakład, że w każdym domu jedzą takie Śniadanie, a często i kolację. W najlepszym wypadku pieczono chleb raz w tygodniu, a często zdarzało się, że raz na 4 albo i 6 tygodni. Do takiego czterotygodniowego chleba bez mocnych zębów nie było się co zabierać, a wykwity na nim widniały takie, że tylko penicylinę z nich robić. Ale stary chleb miał tę zaletę, że mniej go się jadło, a więc to był czysty zysk. Jedna z naszych sąsiadek nigdy nie dawała na stół chleba dziś wyjętego z pieca, lecz aż na drugi dzień, bo świeży zbyt prędko znikał z talerza. I dobrze, gdy chleb, choć stary, ale był, bo gorzej było, a zdarzało się tak nieraz, że brakowało go długi czas.

Obiad składał się najczęściej z kartofli z zupą, kapustą lub z mlekiem. Bardzo częstym gościem bywały też kluski ziemniaczane z twarogiem lub barszczem. Mięso zbyt często nie pojawiało się, bo każdy mógł zabić świniaka najwyżej raz w roku, a nie zawsze był ten świniak cięższej wagi, co na dużą rodzinę było bardzo mało. Mięso i słoninę po nasoleniu obsuszało się na piecu i układało w skrzynce. Po upływie paru tygodni mięso było stare i niesmaczne, a zupa z niego gorzej smakowała od owocowej czy żuru. Nie umiały gospodynie wekować i przechowywać świeżego mięsa, więc niewiele było z niego korzyści. Całą ostoją zimowego żywienia była kapusta kiszona. Gdy zbliżała się pora jej kwaszenia, do mego ojca znosili sąsiedzi swoje sfatygowane beczki, którym brakowało klepek, obrączek, ciekły im dna. Całe wieczory w naszej izbie pełno było łoskotu, bo jakże można było odmówić sąsiadom pomocy? Gdy już beczki stały gotowe, kobiety brały się do krojenia kapusty. Jedno z dzieci, a nawet i ktoś dorosły po umyciu nóg wskakiwał do beczki i udeptywał posoloną kapustę, aż sok z niej wystąpił. Jeśli rodzina była liczna, trzeba było dwie takie miarki uszykować. Kiedy pod wiosnę beczki zaczynały się opróżniać, na rowach i łąkach zielenił się szczaw „chłopska krzepica”, i dzieci zbierały go na obiad, obficie racząc się zielonymi listkami. Była to nasza witamina, choć o czymś takim nigdy wtedy nie słyszeliśmy. A ogóle witaminy całe lato zdobywaliśmy swoim przemysłem, bo do sadu właściciela majątku nie ośmielilibyśmy się dostać. Groziłoby to podwójną karą. Najpierw na miejscu od ogrodnika, a potem poszłaby skarga od ojca i to było jeszcze gorsze, a najgorsze było to, że pan dowiedziawszy się o czymś takim, mógł nawet zwolnić ojca z pracy.

Okoliczni włościanie posiadali po kilka drzew przy domach, więc ich dzieci, nasi koledzy, pozwalali nam korzystać z ich owoców. Ale najobfitszym źródłem naszego zaopatrzenia, były polne grusze. Tam można było używać, ile dusza zapragnęła. Dobieraliśmy sobie, które najlepsze, bo wiadomo, że ten owoc nie zawsze bywa smaczny, ale w końcu wszystkie gatunki znikały w naszych bezdennych żołądkach. Drugim obfitym źródłem była tarnina. Jej maleńkie cierpkie owoce najlepiej smakowały, gdy wziął pierwszy lekki mróz. Stawały się wtedy zupełnie smaczne. Ale do mrozu czekać za długo. Radziliśmy sobie w ten sposób, że po zebraniu tarek oblewaliśmy je wrzącą wodą i pozbawialiśmy je cierpkości. Po tym zabiegu można je było jeść całymi garściami. Smaczną pożywką w okresie żniw stawały się też jeżyny. Całą kompanią szliśmy z dzbankami i koszykami po ten rarytas, a po całodziennym jeżynobraniu wracaliśmy podrapani, z czarnymi twarzami i rękami, ale z pełnymi koszykami.

Gdy pojawiły się grzyby, lecieliśmy skoro świt do zagajnika. Dlatego tak rano, aby ubiec innych i co ważniejsze – łatwiej ujść wzroku pana, on bowiem nie pozwalał tam chodzić i z wielkim hałasem nas przepędzał. A my panicznie baliśmy się z nim spotkać, gdyż był to człowiek wyjątkowo nieprzystępny i bezwzględny.

Gdyśmy go kiedy z daleka zobaczyli jadącego na koniu, uciekaliśmy w popłochu na przełaj przez wszystkie przeszkody, nawet wówczas, gdy byliśmy Bogu ducha winni.

Kiedy ja tak buszowałam z innymi dziećmi, moje rodzeństwo, dwu starszych braci i siostra, chodziło do szkoły w Zarębowie, odległym o 3 km drogi. Najstarszy brat uczęszczał do VII oddziału mając szesnaście lat, a byli wtedy uczniowie, którzy byli prawie dorosłymi ludźmi. Ich wiek szkolny wypadł w wojnę, a gdy szkoła powstała, niejeden z uczni przewyższał wzrostem nauczyciela.

PIC 1 N 1483Uczniowie szkoły powszechnej w Czerwonym Krzyżu przed budynkiem szkolnym, 1933, fot. (Narodowe Archiwum Cyfrowe)

Ja i moje rodzeństwo pobieraliśmy pierwsze nauki od ojca w domu. Najstarszy brat zaczął szkolną naukę od IV oddziału, młodszy od III, a siostra i ja od II. Takie wystartowanie od razu do IV klasy było dość ryzykowne dla ucznia. Domowa metoda nauczania bardzo różniła się od szkolnej. Ponieważ brat był bardzo zdolnym dzieckiem, więc po pierwszym okresie trudności zdołał z nich zwycięsko wybrnąć i stał się nawet jednym z najlepszych uczniów. Kierownik szkoły gorąco namawiał mego ojca, aby zdolności jego nie marnować i koniecznie posłać go do szkoły średniej, ale czasy były tak ciężkie, że nie mogliśmy sobie na to pozwolić. (Jego dzieci teraz wszystkie zdały maturę).

pastuszek 1Wypas bydła, 1933 r. (Narodowe Archiwum Cyfrowe)

Kiedy na mnie przyszła kolej pójścia do szkoły, matka poprosiła kierownika, aby mnie przyjął do II oddziału. Zgodził się. Zaczęłam chodzić, ale tak mi się w tej szkole nudziło, że nawet próbowałam udawać chorą, aby nie iść. Matka poznała się na symulanctwie i musiałam. Nie mogłam przywyknąć do rygoru szkolnego, nudziło mnie dukanie lekcji, uczyć się nie potrzebowałam, gdyż program II klasy już umiałam. Dopiero od III oddziału spodobało mi się w szkole. Musiałam więcej uważać, bo lekcje były trudniejsze, pracowałam intensywniej. Ale wtedy nowa przeszkoda stanęła mi na drodze, wzbudzając nową niechęć. Tą przeszkodą był… strach przed nauczycielem. Był to człowiek nieduży i chuderlawy, ale tak groźny, że podczas jego lekcji siedziałam jak sparaliżowana.

Nieraz widziałam, jak wracali od niego ukarani uczniowie (bo dla rozprawienia się z nimi wzywał ich do swego mieszkania), i z przerażeniem patrzyłam na ich zalane łzami twarze. Gdyby kiedy wypadło mi stanąć przed nim dla odebrania kary, nie wiem, jak bym to zniosła. Chyba bym zwariowała. Ale na szczęście nie zdarzyło się to nigdy. Później, po paru latach, nauczyciel ten zmienił się bardzo. Nie wiem, co na to wpłynęło, ale stał się łagodny i bardzo dobry.

Drugi z nauczycieli również był bardzo gniewliwy. Ten miał postawę atlety i donośny głos. On nie karał, ale gdy mu się coś nie spodobało, krzyczał głośno, wpijając ostry wzrok w swą ofiarę, która cierpła pod tym spojrzeniem. Robił wrażenie, że uderzy, ale hamował się i odwracał, a po chwili normalnym głosem zwracał się z jakimś pytaniem do klasy. Oddychaliśmy wtedy spokojniej i lekcja toczyła się dalej, do nowego incydentu.

Teraz to dzieci szkolne mają urządzane zabawy, jeżdżą w kuligu saniami itp. My nic takiego nie znaliśmy. Nie mogę sobie np. wyobrazić, aby któreś z nas ośmieliło się podejść do nauczyciela i poprosić go do tańca. Taka poufałość! A w ogóle inaczej zwracaliśmy się do starszych, niż to dziś robią dzieci. Bo np. taki zwrot: „Mamo, daj, powiedz” lub pytanie: „Byłaś w kiosku?”. My mówiliśmy: „Niech mama mi da, niech tatuś pozwoli”, lecz nigdy: „Ty”.

Nie było żadnych komitetów rodzicielskich, które by troszczyły się o dostarczenie dzieciom jakiejś rozrywki. Raz tylko jedna nowa nauczycielka urządziła choinkę, pośpiewaliśmy kolędy i nawet otrzymałam wtedy piękną książkę Andersena za postępy w nauce, ale więcej to się nie zdarzyło, po prostu nie przyjęło się. Gdy do naszej szkoły przyjechał lekarz, aby zbadać uczniów, dziewczęta pochowały się pod ławki i dopiero kategoryczny rozkaz nauczycielki zmusił je do poddania się badaniu. Większa część dzieci miała wyniki: wątły, anemiczny, słabo zbudowany. Odżywianie było nieracjonalne. Do szkoły daleko, w drodze zaziębialiśmy się, bo i ubranie pozostawiało dużo do życzenia.

Dużo dzieci chodziło w drewnianych trepkach, najwięcej zaś nosiły tzw. klumpy – trzewiki o drewnianej podeszwie, czyli obuwie na podłodze, pończochy lniane zrobione przez matkę na drutach, płaszcz lub chustkę matki, wszystko długie, niewygodne. Ani podobieństwa do dzieci, które dziś chodzą do szkoły.

Nie tylko anemia była cechą wiejskich dzieci. Były one w niemowlęctwie rachityczne, z pałąkowatymi nogami, dużymi głowami i brzuszkami. Długo nie mogły chodzić i matki miały z nimi same zmartwienia. Ale o witaminach, kaloriach, higienie się wtedy nie słyszało. Albo o tym, aby kobieta w ciąży szła do lekarza lub z niemowlęciem, które było zdrowe, by zbadać, czy się normalnie rozwija. Więc też dzieciska mizerowały się i umierały, aż żal było patrzeć.

Ale największe żniwo wśród dzieci, jak też i dorosłych, zbierała gruźlica. Były rodziny, których członkowie wymierali po kolei do ostatniego. Straszna rzecz! Oni wiedzieli, że są skazani, i z rozpaczliwą determinacją patrzyli na śmierć swych najbliższych, czekając swojej kolei, bez pomocy i ratunku. Gdyby wtedy można było uciec się do streptomycyny i innych dostępnych dziś środków! Młodsze pokolenie ani w części nie zdaje sobie sprawy, jak wielkim dobrodziejstwem dla ludzkości są te leki. Jeśli nawet ktoś był odporny i przezwyciężył chorobę, był słabowity, o zapadniętej klatce piersiowej, pochyłych plecach. W ogóle ludzi dobrze zbudowanych, prostych i gibkich było mało. Nawet jeśli władze zarządziły szczepienia ochronne przeciw durowi brzusznemu (często w tej wsi ludzie nań chorowali i umierali), ludzie bali się i uciekali w różne zakamarki, aby uniknąć zastrzyku.

Nawet gdy zdawali sobie sprawę, że jest to potrzebne, stawali przed lekarzem tak przejęci i wystraszeni, że mdleli w chwili ukłucia igły albo jeszcze przed ukłuciem. A przecież to byli ludzie zahartowani w ciężkiej pracy, których życie po głowie nie głaskało.

Mężczyźni po całych dniach pracowali na dworskim, domu byli gośćmi: godzinę w południe, wieczorem, no i w niedzielę. Całe domowe gospodarstwo prowadziła kobieta. I nie tylko domowe, bo musiała 3 razy dziennie doić dworskie krowy, pleć na przednówku marchew, buraki i inną jarzynę na dworskim polu. Niektóre szły do prania we dworze itp. spełniać posługi, W domu zaś przede wszystkim musiały opiekować się gromadą dzieci: łatać im odzież, myć, czesać. Wszystkie dziewczynki nosiły warkocze i młodszym trzeba je było zaplatać. Gdy szły do szkoły, dopilnować, by się ciepło ubrały, ugotować śniadanie na szóstą rano, a punktualnie na dwunastą obiad. Sprzątać, prać, piec chleb i ciągle dozorować, karmić, przewijać niemowlęta. Każda hodowała po 2 świniaki. Jeden był przeznaczony na zimowy ubój, a drugi na sprzedaż. Za pieniądze za niego robiono zakupy, po które chodziła do Płocka również kobieta, bo mężczyźni nie mogli opuszczać pracy. Wstawała o drugiej godzinie po północy i wyruszała piechotą, aby na otwarcie sklepów zdążyć. Brała miarę z cienkich gałązek na stopy dzieci, którym trzeba było kupić trzewiki, nitką odmierzała głowę chłopcu, by utrafić czapkę i przeżegnawszy się wychodziła z domu. W mieście biegała po straganach i sklepach, a nakupiwszy, co niezbędne: tarkę do kartofli, garnek, dzieżkę, listek, pieprz, mydło, kawałek słoniny, chustkę na głowę, machorkę itp., nabywała na koniec parę bułek, z których jedną zjadała, idąc drogą, a resztę oraz parę śledzi i cukierków chowała w koszyk i puszczała się w, powrotną drogę, aby na wieczór zdążyć do domu. Tak więc o jednej bułce zrobiła kilkadziesiąt kilometrów drogi, nie odpoczywając w mieście.

Bialystok subiektywnie blog o podlasiu Rynek i handel w Białymstoku 5

Rynek w Białymstoku. Zdjęcie z zasobów Cyfrowego Muzeum Podlaskiego.

Wprost wierzyć się nie chce, wspominając to, a przecież własnymi oczyma patrzyłam na swoją matkę, kiedy wychodziła z domu i wracała. My, dzieci, nie docenialiśmy wtedy jej wysiłku, lecz dopadaliśmy do koszyka i oglądaliśmy zakupy, przymierzaliśmy trzewiki i szperaliśmy za cukierkami i kiełbasą.

Tego wieczoru matka już nie przędła lnu jak zwykle, lecz kładła się spać razem z nami. Bo w owym czasie właściciel majątku wydzielał każdemu kawałek pola, a na nim kobiety siały len. Ileż to było z nim pracy! Jego pielenie i wyrywanie zajmowało moc czasu. Młóciliśmy go pałkami na płaskim kamieniu i na wietrze czyścili ziarno. Siemię nosiliśmy do olewnika, który wyciskał olej i robił makuchy. Łodygi nosiły kobiety z dziećmi do rzeki i moczyły je przez kilkanaście dni, potem tłukły tzw. miądlicami, a potem cierlicami paździerze, wytrząsały, czesały włókno drucianymi szczotkami i wreszcie — przędły. Pojedyncze nitki szły do płóciennika, który tkał z nich płótno na koszule, płachty, worki, a nawet suknie i spodnie. Część przędzy robiona była z dwu skręconych nitek, a z nich robiła matka na drutach pończochy, skarpety i siatki. Ta robota z lnem była nigdy nie przerobiona. Trwała ciągle.

W długie zimowe wieczory starsi zbierali się do jednego domu na pogwarkę o swych kłopotach, o chlebodawcy i na wspominki. Dzieci wtedy schodziły się również do kolegów, których rodzice wyszli z domu, i rozpoczynał się ubaw po pachy. Tańczyło się przy muzyce na grzebieniu i wybijanym na stole rytmie. Szły oberki, polki, walczyki figurowe, bo i wodzireje byli wśród nas. Gdyśmy się zmęczyli, zaczynały się gry siedzące. A więc: pierścionek, plotki, fanty. Najpopularniejszą i najbardziej lubianą była gra w ślepą babkę. Oj! Skakało się wtedy po stole, łóżkach i stołkach, aby tylko nie dać się schwytać babce. Wszystko kończyło się powrotem rodziców, który wydawał nam się zaskakująco wczesny.

Pod koniec roku kalendarzowego ludzi ogarniał niepokój o swe dalsze losy. W Sylwestra bowiem wołano ludzi do dworu i pan wręczał konotatkę, czyli zwolnienie z pracy tym, którzy mu się nie nadawali. Zaczynała się wtedy wędrówka od folwarku do folwarku.

– Szukam obowiązku – mówił zmęczony śnieżną drogą człowiek, stając przed rządcą. Ten mierzył go taksującym wzrokiem, czy mocny i krzepki.

– Posyłkę macie? – pytał, bo każdy fornal musiał mieć kogoś do dniówkowej pracy. Jeśli nie miał własnych dorosłych dzieci, musiał najmować obcych, którzy zgadzali się pracować u niego. Jeśli wszystko odpowiadało wymogom, wpisywano człeka w poczet robotników. Gorzej, gdy ktoś był już niemłody albo słabej kondycji, wszędzie go odprawiano z kwitkiem, bo nawet i ci zdatni do pracy nie wszyscy mogli ją znaleźć. Wynajmowali wtedy izdebkę u okolicznych włościan, odrabiali im za nią potem w żniwa, w kopanie, przy wyrzucaniu obornika i innych ciężkich pracach. Powiększały się szeregi bezrobotnych. Szli do tłuczenia kamieni na szosę, w sezonie żniw najmowali się do akordowej pracy, lecz to wszystko było sporadyczne, nie zaspokajało potrzeb i bieda nękała ludzi stale.

Gdy zbliżał się koniec mej nauki w podstawowej szkole – wtedy zwała się ona powszechną — kierownik, ten dawniejszy postrach uczniów, usilnie namawiał ojca, aby mnie posłał do średniej szkoły. Uważał, że mam szansę dostania się tam. Ale tej różnolitości szkół średnich, jakie są dziś, nie było wtedy ani w części. Wiejskie dzieci wybierały najczęściej zawód nauczyciela, a niektórzy chłopcy – księdza. Więc ja też jak inni złożyłam podanie do seminarium nauczycielskiego w Płocku.

Nie będę szczegółowo opisywać sprawy egzaminów. Byłam tak zagubiona i zastraszona, że rozpacz brała. Rywalizacja ogromna. Na jedno miejsce sześć kandydatek. Krótko mówiąc, odpadłam, i to z przedmiotu, w którym byłam najmocniejsza. Stało się. Trzeba było się z tym pogodzić. A mieszkaliśmy wtedy już w innym folwarku, położonym przy trakcie, a więc, jak to się mówiło, w dobrym punkcie. Choć nie była to droga bita, ale w lepszą pogodę, gdy błota nie było, chodził tą trasą autobus o dźwięcznej nazwie „Amazonka”. Z czasem na tej i innych trasach pobliskich zaczęło kursować więcej wozów mających również ładnie brzmiące miana: „Bajka”, „Polka”, „Biały Walc”. Aż mi nieraz żal, że teraz gdy mamy tyle pięknych wozów, są one bezimienne. Jak by to było miło, gdyby wsiadało się np. do „Złotej Strzały”, „Królowej Szos” czy „Sasanki”.

No, ale wracajmy do wczoraj. Teraz już zaczyna się dla mnie smutna historia. Zdrowie moje zaczęło szwankować. Myślałam, że to rzecz przemijająca, lecz okazała się nieuleczalna. Tragedia moja i całej rodziny, załamanie wszystkich planów. Od tego miejsca będę pisała nie o sobie, lecz o swej rodzinie i sąsiadach.

Tylko mój najstarszy brat założył rodzinę. Drugi brat i siostra są razem z rodzicami i ze mną, gospodarują na parohektarowej działce ziemi. Siostra jest krawcową. Skończyła jednoroczny kurs kroju i szycia w Płocku z bardzo dobrym wynikiem, kilka lat zarabiała szyciem, ale tak jej to zajęcie dojadło, że zaprzestała tego zupełnie. A zwłaszcza kiedy otrzymaliśmy ziemię z parcelacji, nie ma już czasu na to. Szyje tylko dla siebie i rodziny. Drugi brat nauczył się od ojca stelmarstwa, ale z tych samych powodów fachem tym również się nie zajmuje, lecz pracuje w gospodarstwie.

Mimo więc sprzyjających okoliczności nie mogliśmy wykorzystać życiowej szansy. Ziemia z parcelacji wprawdzie uwolniła nas od zależności od dziedzica, co sobie nad wyraz cenimy, lecz zanim postawiliśmy gospodarkę na nogi, tośmy się postarzeli, a gdy przyszła druga szansa — budowa płockiej „Petrochemii” — za późno już dla nas było korzystać z tego. Za wcześnieśmy się urodzili. Już gospodarce trudno podołać, a w dodatku nie ma jej komu przekazać.

Na rok przed wojną część folwarku została poddana przymusowej parcelacji. Ziemię tę nabyli rolnicy przybyli z różnych okolic Polski: z Lubelskiego, Krakowskiego, Rzeszowskiego. Pobudowali gliniane chatki, chlewiki, zupełnie jak jaskółki. Ciasne one były, niewygodne, ale dobre i to. Mój ojciec pragnął również kawałka ziemi, ale właściciel nie chciał nic dla niego zrobić. W dodatku wiedząc, że ojciec nie może ryzykować wyprowadzki z chorą córką, chciał wyzyskać tę sytuację na swoją korzyść i próbował obniżyć mu zarobki. Ale ojciec oburzył się na to. Sprzedaliśmy więc krowy, świnie i nabyliśmy sąsiedniej wsi niecałą morgę ziemi. Na niej pobudował ojciec swą pracą i przemysłym chatę z gliny, krytą słomą, i zaczął pracować w swym rzemiośle dla okolicznych rolników.

Gospodarze nazywali służbę folwarczną dworusami, a ci znowu ich — włochami, kłakami, gnykami. Włościanie szczycili się, że są niezależni, nie muszą więc jeść śniadań o szóstej godzinie rano ani obiadu o dwunastej, kiedy dzwonek nakazuje. Dlatego gotują śniadania o dziewiątej, a obiady o czwartej po południu. Ale to nie było zbyt praktyczne, więc teraz wszyscy prawie przestawili się na dworską modę, właśnie gdy już po dworach śladu nie zostało. Lecz zanim zdążyliśmy pobudować chatę, wybuchła wojna. Pomijam w mym opisie koszmarne lata wojny. Brat mój wywieziony był w okolice Kłajpedy, a siostra szyła u Niemców volksdeutschów za marną zapłatę.

Jeszcześmy nie ochłonęli z radosnych uniesień, że przeklęły najeźdźca musiał opuścić naszą ziemię, a tu przychodzi nasz dawny znajomy z majątku i powiada, żebyśmy poszli obejrzeć swoją działkę ziemi, którą nam przydzielono z tej racji, żeśmy w folwarku 13 lat pracowali. Brat poleciał sprawdzić. Rzeczywiście. Na polu stoi kołek, a na nim wypisane nasze nazwisko! Jest ziemia! Co prawda nie najlepsza, V i VI klasa, ale byleby sił do pracy nie zabrakło, można żyć. Tylko koń potrzebny! Ale za co go kupić?

Na razie obrabiał tę działkę sąsiad, ale też większą połowę plonu on zabrał za pracę konną, a my dużo mniejszą połowę. Ha, trudno, ale koniecznie trzeba konia! W sąsiedniej wsi ma ktoś konia na zbyciu. Więc do niego. Kobyłka młoda, 4 lata, ale skóra i kości. Byleby jednak była zdrowa, będzie z niej pociecha. Ale klacz zołzuje, strach więc na nią stawiać. Cóż robić? Ryzykujemy. Robimy ugodę. Pieniędzy nie ma, ale jest krowa i 2 świniaki. Tamtemu potrzebna krowa, ale mu się zdaje, że to za mało, bo o konie strasznie trudno. Dajemy więc krowę i świniaka. Przyprowadzamy zołzującą szkapę do domu. Sypiemy obrok — je! No, to i dobrze. Jak je, to i robić będzie. Jeszcze tylko uprząż! Nabywamy od sąsiada jedno sterane chomąto, ojciec je elegancko łata i wyszywa, klacz — ubrana. Jeszcze tylko pług! Znowu stary, zdarty pług od sąsiada, bo tańszy. Nie taki on pierwszorzędny, ale na razie ujdzie.

SKARYSZEW 07 1024x731

Targ koński w Skaryszewie. Foto. Krzysztof Wojciewski.

Zaprzęgamy klaczkę, już się trochę ogładziła. Ojciec przeoruje bruzdę przez pole, a cała rodzina wybiega patrzeć. Własny, pierwszy w życiu koń orze własną ziemię! Bywaj zdrów, panie dziedzicu! Już do ciebie nie pójdziemy!

Dworek, dawną siedzibę pana, zamieniono na szkołę, a z jego tysiącdwustumorgowego folwarku powstało kilkadziesiąt działek. Wszyscy byli fornale i parobcy zakładają swoje gospodarstwa, starają się o konie, pługi, brony. Co za zmiany! Wszystko inaczej jak przed wojną. Przestronniej. Jednym słowem — nowe życie.

Tylko z tym niewygoda, że działka oddalona od chaty. Tu niecała morga ziemi, a tam 6 ha i trzeba ciągle ganiać w tę i we w tę. Trzeba coś wykombinować. Gdyby sprzedać ten mórg, byłoby trochę pieniędzy na pobudowanie się na nowej działce i ustałyby te manewry. Sąsiad nabywa chętnie ten kawałek, a my zaczynamy budowę. Koń jest, można wozić drzewo, ojciec znowu buduje a cała rodzina mu pomaga. Brat wozi glinę, walimy w formę na mur, siostra ją ugniata nogami, ściany podnoszą, przesychają. Tymczasem ojciec robi okna, obcina dłużyce na kozły i belki, Jak to dobrze, ojciec jest tak zdolny do każdej roboty. Po prostu złote ręce. Bo gdyby przyszło płacić majstrom – kaput.

Tak więc, choć z lichego materiału, chata stanęła. Jest dach nad głową i po największym kłopocie. Jeszcze tylko w środku otynkować. Ojciec narzuca warstwy wapna, a siostra wygładza, czyli — jak to nazywają — rajbuje. Teraz już tylko wybielić ściany i pomalować drzwi i okna. Siostra już sama to wszystko zrobi, choć jednocześnie dogląda prosiąt, doi krowy, a przede wszystkim jeszcze piele, sadzi kartofle, wiąże snopy, podaje je na wóz i na stóg, paruje kartofle dla świń, pierze, prasuje, szyje. Oj, ciężko ma ta kobieta, ciężko! Ale ona o sobie wcale nie myśli. Jest całkowicie, bez reszty oddana rodzinie. Mogła była przecież wcale dobrze wyjść za mąż i mniej pracować niż tutaj, ale nie chciała zostawić nas w trudnej sytuacji. Zwłaszcza mój los wiąże ją najwięcej. Mówi, że nie mogłaby czuć się szczęśliwa nigdzie, czując ciągle, że tutaj jest potrzebna. Więc pomaga nam z prawdziwym samarytańskim samozaparciem. To naprawdę godne podziwu. Zdaje się, że mało jest takich ludzi na świecie jak ona. To brylant o cudownym blasku. W ogóle o niej i moim ojcu można by książkę napisać. Oboje byliby pozytywnymi jej bohaterami w sensie moralnym i pod względem uzdolnień i racjonalizatorskich pomysłów.

Tylko że ojciec już teraz pracować nie może. Wiek zrobił swoje. Przeszedł dwie ciężkie operacje, dokucza mu serce, więc wymaga troskliwej opieki. Napracował się tyle w życiu, był przez 4 lata na pierwszej wojnie światowej, niech odpoczywa i żyje jak najdłużej. Ale też przez to gospodarstwo już kuleje. Drugi brat nie ma dobrego zdrowia i też już jest niemłody, a w dodatku nie lubi swej pracy, więc sytuacja stała się trudna. Nie można już myśleć o nowych inwestycjach, praca idzie tylko tyle, ile się wymaga. Matka mimo podeszłego wieku (80 lat) dużo pracuje, zdrowie ma lepsze niż ojciec. Więc jak wyżej wspomniałam, nie podnosimy się na wyższy poziom, lecz stoimy w miejscu, a wkrótce zaczniemy upadać. Nie mamy następców, którzy ulżyliby pracy i poprowadzili rozpoczęte dzieło dalej.

Tak więc sytuacja wcale niewesoła. Dwoje chorych, dwoje pracuje, z których jedno nie lubi swej pracy i też słabe Ina zdrowie, przy tym dobiega 60 lat, siostra trochę tylko młodsza i stara matka. Czyż można tu myśleć o podnoszeniu produkcji? Albo o wprowadzeniu innowacji? Raczej o likwidacji wszystkiego. Nie pomoże tu ani prąd elektryczny, choć na razie dużo znaczy, ani bliskość „Petrochemii”. Bo czyż można w tym wieku rozpoczynać nowe życie? No, ale tymczasem ciągnie się jeszcze to gospodarowanie, choć co prawda ostatkiem sił.

Zeszłego lata brat zapowiedział, że już kosą ciąć nie może, trzeba żniwa zmechanizować. Ale skąd wziąć maszyn? Kółko rolnicze odległe jest o 4 km. Powiadają, że kolejki są takie, że nie można się doczekać, aby przyszły. W naszej wsi jest jeden rolnik, który ma traktor i snopowiązałkę. Zwracamy się do niego. Zajeżdża po 4 dniach, tnie i wiąże żyto. Przez jeden dzień cały nasz żytni plon leży w snopach, teraz wszyscy zdolni do pracy stawiają je w kopy. Prędko poszło, ale 940 zł wyfrunęło z kieszeni jak spłoszony ptak. A przecież jeszcze trzeba ściąć mieszankę, trochę trawy, owies, seradelę. Niemożliwe do wszystkiego najmować, więc trzeba i kosą. Brat kosi i siostra trochę mu pomaga. Ale ona ma tyle na głowie robót. Rano doi krowy, wyprawia mleko do mleczarni, karmi świnie, piele warzywo, jeździ do Płocka po zakupy i lekarstwa, pierze, czyści kurnik, wyrzuca z chlewa obornik, odwozi go taczkami na gnojownię, ściele w chlewach, wylewa gnojówkę, a w międzyczasie dogląda kurcząt itd. itp.

zniwiarz 1

Żniwiarz ostrzący kosę, lata międzywojenne (Narodowe Archiwum Cyfrowe)

Całe szczęście, że matka choć w dornu robi, gotuje posiłki, popasie świnki, zbiorze jajka, zamiecie kuchnię, boby chyba rady wszystkiemu nie dała. W innych rodzinach mężczyźni dużo kobietom pomagają, a tu właśnie kobieta musi dużo pomagać w męskich pracach. Bo choćby takie rżnięcie sieczki. Gdy w polu nie ma odpowiedniej paszy zielonej, to trzeba szykować żywienie oborowe. Jedna więc z kobiet pogania konia, druga podaje słomę i mieszanki zielonek, a gospodarz wpycha słomę do kos sieczkarni. Kiedy przyjdzie wywieźć gnój na poplony, oczywiście trzeba razem z gospodarzem nakładać go na wóz, potem on przeorywa go, a ona roztrząsa po polu. Albo żniwa. Wprawdzie ścięte i związane mechanicznie, ale teraz gospodarz stoi na furze i układa snopki, a gospodyni podaje mu te snopki, dźwigając je widłami do góry. On jedzie z furą do stodoły, siedząc na słomie jak na posłaniu, a ona podąża piechotą. On potem zrzuca snopki z góry, a ona podaje je i układa w sąsieku.

zniwa 1

Żniwa przy użyciu żniwiarki. Lata powojenne (fot. ze zbioru Zbigniewa Bąka)

Zbliża się dwunasta godzina. Gospodarz wykłada konia, poi go i karmi, a potem siada do gazety i czeka na obiad. Kiedy podadzą, zje, poczyta, układa się w stodole do drzemki, a gospodyni ledwie położy łyżkę, już pędzi krowy, przygania je, doi, karmi świnie, wypuszcza prosięta, przecina drwa, często idzie w południe do sklepu. Ciągle ma coś do roboty, a o spaniu nie ma mowy. Bynajmniej nie zmniejszam znaczenia męskich prac. Są również ciężkie, ale praca kobiety jest nigdy nie przerobiona. Jest jej bez liku. W polu, w obejściu, w domu. Są i mężczyźni którzy nie mają odpoczynku. Tacy, którym ciągle przychodzą do głowy pomysły racjonalizatorskie, różne ulepszenia maszyn rolniczych, poprawa budynków, przeróbka wnętrz mieszkalnych i budynków inwentarskich. Właśnie mój ojciec należał do takich. Gdy mógł pracować ciągle coś przerabiał, ulepszał, wymyślał coś nowego, więc nie mógł próżnować, zawsze miał czasu za mało. Ale jeśli się tylko zaorze, zasieje i obrządzi inwentarz, to można by zamienić się z nim robotą. Bo kobieta zawsze ma pełne ręce zajęć. Choćby tylko ten dorn, Sprzątanie, mycie nigdy nic skończone naczyń, wycieranie podłóg, wietrzenie pościeli, mycie okien i najgorsze chyba ze wszystkiego – pranie. Gdy patrzę, że naokoło świecą się światła elektrycznych lamp, najbardziej zazdroszczę tamtym kobietom tego, że mają elektryczne pralki.

– Och, jakie one muszą być szczęśliwe – mówi moja siostra – piorą bez wysiłku, a ja?

Ale jest już nadzieja.

Właśnie zajechały samochody i dźwig zdejmuje z nich słupy betonowe, już w tym roku zaczną budować linię elektryczną. Przy każdym spotkaniu z sąsiadami omawiamy ten temat. Podobno od połowy grudnia zaczną robotę. Ej, żeby to nie było próżne gadanie! Ale chyba nie, bo przecież słupy… Tymczasem co innego zaprząta głowę, bo robota woła, a na dobitkę maciora ściele gniazdo, pewno już będzie się prosić. Byle tylko nie w nocy, bo w taki długi dzień człowiek się naharuje, to jak legnie wieczorem w łóżko, ani się obejrzy, a tu czas wstawać. No i co powiecie? Prosi się w nocy! Nie kładzie się więc siostra wcale spać, tylko pilnuje maciory, aby nie podusiła prosiąt. Odgarnia je w bezpieczne miejsce, dmucha w ryjki, bo niektóre przychodzą na świat zaduszone, ale gdy im trochę pomóc – ożywają. Bieda też, gdy urodzi się ich więcej, jak matka ma sutek. Wtedy trzeba je karmić smoczkiem co 2 godziny i świeży ma się kłopot. Ale moja siostra nigdy nie wyrzuci takich nadliczbowych prosiąt, tak jak to robią inni hodowcy. Co za dużo, to — pac go o płot i precz z nim! Lecz ona nie może tego zrobić. Nie zabije nawet muchy, a cóż dopiero takie miłe bezradne stworzonko! Więc męczy się z nim i gdy nauczy go pić, lata to za nią i chrząka, a ona bierze go na ręce i bawi się z nim. Już kilka takich świnek wychowała na piękne bekony. No, ale teraz nie jest to potrzebne, bo nie za dużo jest prosiąt. Tylko 12. Ale mimo to kilka nocy trzeba się męczyć, doglądać ich i bronić przed uduszeniem.

1.ZAJECIA OLENDROW.fot. arch.MMP

Karmienie świń przed chałupą olenderską, Wiączemin Nowy, lata czterdzieste XX wieku, Skansen Osadnictwa Nadwiślańskiego w Wiaczeminie Polskim, oddział Muzeum Mazowieckiego w Płocku

Gdy tylko uporaliśmy się ze żniwami, już trzeba orać, siać poplony, no i szykować ziemię do siewu ozimin. Więc brat robi w polu. A kobiety przewracają siano i potem korzystając z wolniejszego dnia — pranie. A więc moczą szmaty, teraz je gotują w ixi. To już duża pomoc to ixi, ale jeszcze większą stanie się nowe mydło „E”, enzymowe. Tylko wymoczyć brudy w jego roztworze, parę razy wy— płukać i czyste. Może niepotrzebnie zazdrościłyśmy tamtym kobietom pralek elektrycznych? Może się już bez nich łatwo obejdziemy? Ale na razie trudno tego „E” dostać, więc pierzemy w ixi. Lepsze to jak mydło jeleń albo inne — diament. Rozciąga się sznury od drzewa do drzewa i szmaty łopocą na wietrze, schną momentalnie. Teraz je zmaglować, a jak wpadnie wolna chwila, prasować. Ale to prasowanie! Koszmar! Gorąco, a tu grzej duszę w ogniu i poć się w ten upał. Jak człek musi, to choć zgrzyta zębami, a zrobi. Każda robota jest męcząca, ale jakby ją tak zracjonalizować, toby się ją łatwiej pokonało.

Ileż to kobiet dźwiga wór liści buraczanych czy innej zielonki na plecach. Czy nie lepiej wziąć ten wór na taczki? Albo motyczą w rzędach warzywnych gracami o krótkich styliskach, a o ileż mniej męcząca jest praca długimi trzonkami. Albo to nieszczęsne przerywanie buraków czy marchwi. Wprost niemożliwe jest schylanie się do samej ziemi. A na kolanach jakże łatwo zaziębić się, a nawet dostać reumatyzmu. Dotąd jednak nie widać nigdzie, aby ktoś stosował jakieś gumowe ochraniacze. Moja siostra owija kolana szmatami, ale to wcale nie praktyczne. Nie wiadomo jednak, gdzie taką rzecz można nabyć. Czasami mała rzecz, a dużo pomaga. Np. taki zmywak plastykowy. Dawniej moja matka ciągle miała zdarte paznokcie u rąk, musiała nimi zeskrobywać garnki przy ich myciu – tak zresztą robiły wszystkie kobiety – a teraz co za wygoda! Zmywak robi to lepiej, prędzej, a kosztuje parę groszy tylko. Albo krajanie ogórków w talarki trwało bardzo długo, a dziś: parę minut i pokrojone, i to w cieniutkie plasterki, które bardziej smakują jak tamte. W ogóle to teraz łatwiej i więcej można pracy wykonać.

Ale jakoś tego czasu ciągle brak. Dawniej ludzie młócili cepami zboże, czyścili je na wietrze, chodzili w dalekie podróże pieszo, tkali ręcznie płótno, szyli ręcznie ubrania, a jednak mieli czas zajść do sąsiada na pogawędkę wieczorną, a w święto odwiedzali krewnych. A dziś? Młóci się maszyną czyszczącą. Cały stóg stopnieje jednego dnia, a czyste już ziarno zabierze ciężarówka do GS. Do miasta czy gdziekolwiek jedzie się autobusem. Ubrania są gotowe, o tkaniu ludzie zapomnieli, ale nikt nie ma czasu odwiedzić sąsiada czy krewnego.

Czasu nie ma, ale też może nie tylko dlatego. Bo jakże tu gdzie iść, kiedy trzeba słuchać radia albo popatrzeć w telewizor. Nie musi nikt szukać rozrywki, bo ma ją u siebie w domu. Śmieje się więc z gadek sołtysa z Chlapkowic, z Malinowskiego i Florczaka, z przemiłych uczennic przy tablicy; słucha uroczych piosenek Anny German czy Haliny Kunickiej, wzrusza się „Białymi nocami” Dostojewskiego, śledzi perypetie Gienka Matysiaka i jeziorańskich „Trojaków”, albo pasjonuje się lądowaniem kosmonautów na Księżycu. I kiedy on może pójść w odwiedziny do znajomych? Już inne czasy, nie ma co mówić!

Albo popatrzmy na te dzieci, które idą do szkoły. Co za różnica między nimi teraz a nami, kiedyśmy byli mali. One to paniątka, a my tośmy nie wyglądali, zwłaszcza zimą, jak dzieci, a raczej jak kukły omotane chustkami. Jakie to dziś eleganckie ubranka, modne, krótkie, wygodne a ciepłe! Jakie tornistry! Same ortaliony, dederony, stylony, dermy, skaye, laminaty itp. Zupełnie nowe słownictwo. No i dorośli również zmienili się pod tym względem bardzo. Nie odróżnisz w święto człowieka ze wsi od miastowego. Tak samo ubrany elegancko, jeździ motocyklem, wozi w podróży tranzystorowe radio, młodzi chłopcy noszą długie loki i koronkowe żaboty, a dziewczęta spodnie i tapirowane włosy albo końskie ogony. Ale klubo-kawiarni to u nas nie ma i nie zanosi się, aby była. Jakoś nie jest aktywnie w tym kierunku. Może dlatego, że tych młodych jest za mało albo że wszyscy się uczą, dojeżdżają autobusem do Płocka, więc nie mają kiedy myśleć o klubie.

Każdy uczeń kończy szkołę podstawową, bezwarunkowo kształci się dalej. Idzie do ogólniaka, technikum zawodowego lub w najgorszym wypadku, gdy do innych szkół dostać się nie może, trafia do szkoły rolniczej. Tak, właśnie! Gdy już nie może gdzie indziej! Bo do gospodarstwa rolnego młodzi się nie kwapią wcale. Zapytany, dlaczego nie zastąpi ojca w rolniczej pracy, odpowiada: „A po co ja mam być ciągle usmolony i w gnoju się grzebać? I pracować bez wytchnienia 16 godzin na dobę, kiedy moi rówieśnicy, ukończywszy szkoły, zasiadają za eleganckimi na wysoki połysk biurkami, wyświeżeni, uperfumowani. Pracują nie pocąc się 8 godzin, a potem spacerują po bulwarach, chodzą do kina i na koncerty, a w żniwa, gdy mi pot oczy zalewa, oni spędzają we wczasowiskach rozkoszne urlopy albo w najgorszym razie nad rzeką w swojej wsi lub w leśnym ustroniu. Więc ja też tak chcę! Albom to gorszy? A z ojcowizną niech się dzieje, co chce”. I nawet gdy go do szkoły nie przyjmą, też nie zostanie w domu, tylko idzie do „Petrochemii” w Płocku i tam zarabia na swoje utrzymanie. A na gospodarce zostają starzy, Choć wychowali kilkoro dzieci, nie mają komu zostawić swojej sadyby, choć i nieźle tam się żyje, lecz muszą szukać chętnego, który by przejął schedę za dożywocie. A chętnych brak. Bo jeśli się nawet znajdzie, to z dożywociem różnie bywa. Często płacz i skargi sądowe. Choć, oczywiście, są wyjątki, że syn lub córka lubi pracę na roli i jest hodowcą, szczyci się swoimi osiągnięciami. Przeważa jednak pogląd, że lepiej jest gdziekolwiek, byle nie roli.

Na przystanku autobusowym zbiera się co rano brygada robotników i uczniów. Wszyscy jadą do Płocka. Do pracy i do szkół. W ogóle nad całą okolicą dominuje kombinat płockiej „Petrochemii”. Tam jak do Mekki dążą ludzie z całego powiatu, a nawet z kilku okolicznych. Są tu ludzie z całej Polski, już nawet widać na pierwszy rzut oka, że to nie ta sama okolica. Te jaskółcze chatki, o których pisałam na początku, jakie lepili parcelanci przed wojną, znikły gdzieś, jakby pod ziemię się zapadły. Na ich miejscu powstały ładne, z czerwonej albo białej cegły domki kryte eternitem lub blachą, o dużych oknach, a nawet niektóre z balkonikami i schodkami z balustradą. Ale też niemal z każdego domu ktoś jeździ na „Petrobudowę”. Najwięcej jest prostych robotników, ale też i trochę ludzi ze szkołą chemiczną (nie wiem, jak one się zwą), którzy lepiej zarabiają i całkiem dobrze żyją. Teraz nawet powstała w Płocku filia wydziału chemii Uniwersytetu Warszawskiego i masę studentów z okolicy do niej uczęszcza.

Tak to się rozwija i nasz stary Płock i zarazem jego cała okolica. A jakie piękne osiedle mieszkaniowe powstało teraz: wielkie, nowoczesne bloki; dziesiątki tysięcy nowych mieszkańców przybyło, nowe placówki usługowe, domy towarowe, domy kultury, pięknie architektonicznie urządzony bulwar na skarpie nadwiślańskiej, hotele, kawiarnie — wszystko nie do poznania zmienione.

Zmieniamy się nawet i my, ludzie wiejscy. Mamy inne zainteresowania, inne tematy rozmów. Już nie usłyszy się wieczornych bajań o strachach, czarownicach, wilkołakach, lecz o agrominimum, wydajności z hektara, stacjach kosmicznych, problemach politycznych, ośrodkach zdrowia i nawet na temat piosenki Grześkowiaka: „Chłop żywemu nie przepuści”.

No, ale wróćmy do jesiennych prac u nas. Więc orka, bronowanie, wałowanie itp., a tymczasem kobiety okopują zagon kartofli do kopaczki. Najpierw te, po których zasieje się oziminę. Więc kopią gracami, sypią na wóz kartofle, a spoglądają na słońce, czy może już trzeba lecieć do gotowania obiadu. No, jedna spieszy gotować, druga kopie nadal. Dym z komina mówi gospodarzowi, że wkrótce południe. Siostra uznaje, że czas, zrywa do kosza liście buraczane i z nimi wraca. Rżnie je w sieczkarni, kręcąc korbę i zarazem popychając liście w ladzie. Będą dla maciory i bekonów. Teraz po krowy. Spuszcza je z łańcuchów i przygnawszy poi u studni. Jedzie do domu i gospodarz. Kobiety obydwie szykują do obiadu, stawiają talerze, wszyscy jedzą.

PIC 1 G 2490 12

PIC 1 G 2490 9

Dzieci i kobiety przy pracy podczas wykopków (Narodowe Archiwum Cyfrowe)

— A teraz wydoję krowy — mówi siostra — i polecę do sąsiadki po chleb, miała mi go przynieść ze spółdzielni. Na drugi raz ja jej przyniosę. A przy okazji wezmę kogutka, to mi go tam zabiją na niedzielę. — Nie ma w całej rodzinie kto zabić kurczaka, trzeba prosić o to znajomych — Jest chleb, tylko oskubać i wypatroszyć kuraka i jeden kłopot już z głowy. Dziś jeszcze pokopię kartofli, a jutro choć mała przepierka i muszę sprzątnąć chatę, bo mają przyjść w niedzielę krewni, więc koniecznie trzeba ogarnąć się. Jeszcze tylko dać jeść maciorze i bekonom i hajda na pole.

Wieczorem obrządek jak zawsze, krowy, kury, kolacja i już dziewiąta godzina. Rano — krowy, kury, świnie, przywieźć liście, zerżnąć je na sieczkarni. Nanieść wody, przeprać co potrzebniejsze rzeczy, no i jak zwykle w sobotę oczyścić ustęp, zdezynfekować go nadmanganianem potasu, wyszorować koryta świniom, odrzucić gnój, wylać gnojówkę, posłać w chlewie, wymieść kurnik. Potem zdjąć wysuszone szmatki, pomaglować i zaraz karmienie świń, dojenie krów, a na koniec kolacja. Ale po tych wszystkich zajęciach warto by umyć się, to w niedzielę byłoby więcej czasu na inne sprawy. Więc się myje, zmienia bieliznę i nareszcie – spać, tylko przed zaśnięciem posłucha radia i odpoczynek do piątej trzydzieści rano.

Niedziela. Rano nie różni się od powszedniego dnia. Krowy, świnie, kury, tylko jeszcze przeprasować coś niecoś i żywo ubierać się. Czas do kościoła na dziewiątą. Śpieszy się, bo późno, 4 km maszeruje. Wraca o jedenastej trzydzieści, pomaga matce doszykować obiad, znowu po krowy, poi je, doi, karmi świnie i nareszcie siada do obiadu, a potem leżąc na kozetce czyta „Przyjaciółkę”, słucha „W Jezioranach”. A tu idą goście. Więc rozmowa, podwieczorek, spacer, oglądanie świnek, kurek, drzewek itp. Nie wiadomo, kiedy zapada wieczór. I znowu: krowy, świnie itd. Brat zamawia młocarnię z traktorem na jutro, bo trzeba omłócić stóg, zboże potrzebne do siewu i na chleb. Więc trzeba jeszcze zamówić ludzi, bo musi ich być dwanaścioro. Brat idzie w jedną stronę, siostra w drugą, a matka przyszykowuje obiad na jutrzejszą robotę. Jutro wstajemy skoro świt, bo młócenie stoga to nie żarty.

Rano biegiem. Krowy, świnie, śniadanie, a tu traktor jedzie z młocarnią, ludzie się schodzą zaczyna się. Hałas, kurz, wszyscy wyglądają jak kominiarze, spoceni, brudni. Na pół godziny przed południem siostra przybiega. Podgrzewa obiad, ustawia na stole. Przerwa obiad. Godzina na obrządek inwentarza i — młócimy dalej. Koniec! Traktor odjeżdża, siostra pomaga bratu wozić ziarno, kładą oboje worki na wóz, potem zdejmują, układają plewy, a tu już noc się robi. Oprzęt inwentarza, choć z grubsza umyć się i spać, spać, spać.

Gospodarz szykuje ziemię, a kobiety czyszczą ziarno do siewu. Jutro siostra i brat jadą do GS po nawozy sztuczne. Trzeba pomóc przy załadowaniu wozu. Przyjeżdżają po południu. Brat rozsiewa nawozy, siostra bronuje pole. A gdy zaczną siew, ona chodzi za siewnikiem, odgarnia oczyszcza rurki. I tak ciągle: w polu, w oborze, obejściu, w domu, w mieście. A gdy przyjdzie kopanie, dzień krótszy, to jeszcze więcej biegania, ale wieczorem więcej czasu, można posłuchać radia, poczytać gazetę albo wyjść do sąsiada na telewizję. Dopiero gdy kartofle zwiezione, kopce okryte (co także musi robić kobieta wspólnie z mężczyzną), buraki wykopane, liście zakiszone, wtedy dopiero trochę odetchnąć można.

Sąsiad przynosi okólnik. Sołtys zwołuje zebranie. Brat akurat w podróży, siostra idzie na to zebranie, Sołtys ogłasza: od 10 grudnia przyjeżdża ekipa elektryków, zaczną budować linię. Rozdziela kwatery, Wszyscy zgadzają się, że obiady będą dawać kolejno dla całej brygady robotników. Jest ich dziesięciu. A więc nareszcie! Trzeba zawczasu kupić silnik elektryczny, aby go włączyli przy okazji. Ba! W Płocku akurat ich nie ma, rozkupione. Brat jedzie z sąsiadem autobusem do Dobrzynia. Są! Wracają z motorami.

Jutro u nas obiad dla robotników. Trzeba go już dziś przyszykować z grubsza, bo musi być punktualnie na dwunastą, a śniadanie i kolację również trzeba urządzić. Kobiety zwijają się jak w ukropie, ale na termin obiad stoi na stole. Przychodzą, prędko zjadają i nie rozsiadają długo, śpieszą się, bo dzień krótki.

Dnia 19 lutego 1970 r. zabłysło światło! Już nie będziemy zazdrościć innym wsiom. Tylko pralka, żelazko, grzałka! A tu drogi zawiane. Nie można jechać do miasta. No, ale już o to łatwiej, gdy linia biegnie przez wieś. Właśnie za parę dni świnia się oprosi — i tak nam zależało, aby zdążyli zainstalować gniazdko elektryczne w chlewie. Bo mróz trzyma, prosięta będą marzły, więc chcieliśmy ogrzewać je promiennikiem podczerwieni. I udało się. Teraz świnki zasypiają pod lampą i nie wiedzą, że mróz na dworze minus 12 stopni.

Jadą dzisiaj do punktu skupu z cielakiem. Więc zarazem przywiozą paszę. Matka gotuje obiad. Długo ich nie ma, aż wjeżdżają w podwórko z czymś białym na wozie.

– Co to? Ach, to pralka!

– Była w GS – mówi siostra – więc po cóż mamy się wlec do Płocka po nią? I zaraz jutro robię pranie.

Cała rodzina asystuje przy zakładaniu pralki. Siostra ustawia ją, nalewa wodę.

– Uważaj, abyś nie złapała za prąd! – woła matka. Co za frajda! Tyle prania w jeden dzień.

– Toż ja bym musiała ze 3 dni prać tyle szmat i jak bym się naterała! – mówi moja siostra. — A tak to tylko doglądam i nie jestem wcale zmęczona. „Frania” oszczędzi mi zdrowie. Tylko zanim wyschnie, muszę zdobyć żelazko do prasowania. A jak ładnie uprane!

– Jutro młocka elektrycznym motorem — zapowiada brat.

– Zlituj się — mówi siostra. — Ja w nocy pilnuję prosiąt, jestem niewyspana, jeszcze mnie gdzie maszyna złapie!

– Ale spróbujemy choć z kwadrans pomłócić — upiera się brat. — Chciałbym koniecznie zobaczyć, jak się będzie tym prądem maszynowało. No, zgoda?

O, jak on cicho szemrze ten silnik, można przy pracy rozmawiać swobodnie, nie podnosząc głosu! Dużo teraz łatwiej. Ludzi mniej potrzeba, bo dawniej musiało jedno poganiać konie, a teraz wszyscy pracują produktywnie.

frania rutowska pranie

Pranie w pralce wirnikowej „Frania”. Jadwiga Gawryś wyżyma uprane rzeczy w wyżymaczce (Narodowe Archiwum Cyfrowe)

– Oj, żebym ja teraz miał choć ze 30 lat ujęte, tobym dopiero pokazał, jak to się żyje! — mówi ojciec. – Za wcześnie się urodziłem, za wcześnie! – wzdycha.

– I my za wcześnie — mówią brat i siostra.

– Jutro musimy zabić świniaka — mówi matka. – Dosyć ma dobrą wagę.

– Ach, nie ma gorszego dnia jak ten, gdy przyjdzie to zabijanie! — woła siostra. Ja wprost jestem chora od tego!

– Więc starajcie się o rzeźnika, żeby przyszedł, jeżeli sami nie nadajecie się do tego – matka nie ustępuje. I rzecz postanowiona. A więc – już! Nowa robota, i to jakże uciążliwa! Ojciec zrobił blok i bez trudu wieszają świniaka do góry. Teraz siostra ma najwięcej roboty. Oblewa go wrzącą wodą, a potem zeskrobuje nożem szczecinę. To nie lada sztuka. Jaki on czysty i biały zrobił się. No, a teraz jeszcze gorsze: rozpruwanie brzucha, wyjmowanie jelit, wątroby, nerek, sadła, a potem obie kobiety czyszczą flaki, co już najgorsze ze wszystkiego. Potem: topienie słoniny, solenie mięsa, wekowanie. Potem: kiełbasy, kaszanki, salceson. Aj! Co to roboty z tym świniobiciem! Żeby tak można mieć Sklep spożywczy pod ręką i kupić, kiedy potrzeba, kawał mięsa, to wyrzeklibyśmy się tego zabijania własnych świń.

W „Gromadzie” trwa dyskusja, jak urządzić świniobicie: przywozić rzeźnika do świni czy świnię do rzeźnika. Ale tymczasem ani tak, ani owak nie można zrobić, tylko samemu być katem i zabijać w domu — a to jest straszna rzecz. Koniecznie trzeba urządzić jakiś humanitarny ubój, aby nie znęcać się nad zwierzętami.

No i zdawałoby się, że powinna kobieta choć w zimie odpocząć, a tu zawsze coś. Pomóż przy rżnięciu sieczki, uparuj ziemniaki dla świń, dojrzyj prosiąt, zrób masło, pierz, idź do spółdzielni, pój cielęta, karm świnie, a jak wygospodarujesz trochę czasu, to szyj koszule, suknie, fartuchy, a nawet palta, jesionki, płaszcze. Bo to zawsze i taniej wypadnie, gdy sobie uszyjesz, niż kupić gotowe. Szyje się tylko w zimie, bo gdy nadejdzie wiosna, adieu, nie będzie czasu na to. Teraz zwłaszcza, gdy mamy światło elektryczne, można szyć i wieczorem, bo dzień jest krótki i szary. No i dzięki długim wieczorom wyskoczy się czasem do kogoś na telewizję. Obejrzała już „Przygody pana Michała” i „W małym domku”, i „ściganego”. Dobra rzecz ta telewizja. Ale nie podobał się jej „Ścigany”.

Zima jeszcze na całego, śnieg leży po pas, a tu połowa marca, czas na wiosnę. Jeśli się opóźni, będzie znowu spiętrzenie robót. Choć one, te roboty, ciągle się piętrzą.

Jutro nasza gospodyni jedzie po kurczęta jednodniówki. Będzie świeży kłopot, pisk i doglądanie. Ale teraz furda lampa ogrzewnicza zastąpi kwokę, a jak pisklęta mają ciepło, to już po najgorszym kłopocie. Kiedyś to się nasadzało kury na jajka i czekało trzy tygodnie, a potem okazywało się nieraz, że jajka zaziębione albo kura je pogniotła, albo coś tam innego i na nic całe czekanie. Lub wylęgało się parę pisklaków, więc znowu drugie lęganie. A dziś bez żadnego zachodu przywozi się całą masę kurcząt wcześnie, tak że tego samego roku jeszcze zaczynają nieść się, a kogutki przed żniwami można jeść.

Kiedy już śniegi stopnieją, zagląda się do kopców z kartoflami i zaczyna się nowa robota: wybieranie sadzeniaków, selekcja. Siedzi się całymi dniami w tych kopcach, aż nogi cierpną, a jest to oczywiście babska robota, bo chłopy chodzą za pługiem, broną, włóką. Szykowanie ziarna do siewu, zaprawianie go — także trzeba pomagać. Przy siewie kobieta chodzi za siewnikiem, a potem to już zupełnie ciężki kaliber: wywóz obornika i roztrząsanie go po polu. Żal mi patrzeć, jak ta moja siostra i brat wtedy się męczą. I zaraz potem znowu ciężki kaliber: sadzenie kartofli. Noś koszyk pełen tych „gruli” i rzucaj tak, żeby nie były ani za gęste, ani za rzadkie, lecz w sam raz. No i jak zawsze: świnie, kury, krowy, pranie, prasowanie, sprzątanie, zamiatanie podwórka, jeżdżenie do GS, do Płocka, gotowanie itd. itp.

A przecież u nas nie ma dzieci, które trzeba wychowywać, posyłać do szkoły, ubierać, karmić. No, co prawda, dwoje chorych mieć na opiece to też jest niemały kłopot i obsługa. Cóż jednak poradzić? Każdy ciągnie ten swój wózek do jakiegoś czasu, starając się, aby jak najlepiej to życie ułożyć. Nie każdemu się to jednakowo dobrze udaje. Jednemu jest lepiej, innemu gorzej. Nie zawsze los człowieka zależy od niego samego. Są przeciwności, z którymi nie można dać sobie rady, i mimo najlepszych chęci trzeba się poddawać. Lecz dużo też zależy od zdolności i zaradności umiejętności wyzyskania szans, jakie niesie postęp. Są np. takie wypadki, gdy dwu sąsiadów mają jednakowe warunki gospodarcze, obaj zdrowi, młodzi i jeden z nich ciągle podnosi stopę życiową, dużo inwestuje, zwiększa produkcję, a drugi upada, i to nie zawsze z powodu pijaństwa czy jakiejś rozrzutności. Po prostu nie umie gospodarzyć, bo to jest rzecz trudna i trzeba nie tylko kochać swój warsztat pracy, ale uczyć się tego zawodu gospodarowania.

***

Wkrótce opublikujemy kolejny pamiętnik. Zapraszamy do odwiedzania naszej Witryny Wiejskiej!

1 poprawione

Facebook
Twitter
Email

Newsletter

Co miesiąc najlepsze teksty WW w Twojej skrzynce!

Newsletter

Co miesiąc najlepsze teksty WW w Twojej skrzynce!