„Jestem rolniczką – gospodynią bez ziemi”. Wspomnienia kobiet wiejskich #3

Wspomnienia kobiet - Machów

„Rola przeorana, dom piękny” to jedna z trzech części dzieła pt. „Wspomnienia kobiet wiejskich”. „Wspomnienia” zawierają pamiętniki i listy nadesłane na konkurs ogłoszony w 1970 roku przez Instytut Rozwoju Wsi i Rolnictwa Polskiej Akademii Nauk, Centralny Związek Kółek Rolniczych, Radę Główną Kół Gospodyń Wiejskich, CRS „Samopomoc Chłopska” oraz fachowe czasopisma rolnicze. Na konkurs nadesłano 1200 prac. W trzech tomach: „Rola przeorana, dom piękny”, „Czyste wody moich uczuć” i „Być w środku życia” opublikowano 56 wspomnień.

Jak pisała redaktorka „Wspomnień” Eugenia Jagiełła-Łysiowa zebrany materiał pamiętnikarski stanowi bogate źródło wiedzy o mechanizmach dojrzewania kobiet żyjących na wsi, zmianach w sposobach pracy, kształtowaniu się stosunków w rodzinie, w wychowywaniu dzieci, w spełnianiu przez nie zarówno tradycyjnych, jak i nowoczesnych zadań, stojących przed gospodarstwami i rodzinami chłopskimi.

Za zgodą wydawnictwa „Książka i wiedza” publikujemy kilka najciekawszych według nas pamiętników. Poniżej przedstawiamy fragment jednego z nich nadesłany przez kobietę urodzoną we wsi Machów. Machów obecnie jest dzielnicą Tarnobrzega. Na terenie wsi w latach 60 XX. odkryto największe złoża siarki na świecie. W kolejnych fragmentach pamiętnika przedstawimy relację kobiety – jej wczesne wspomnienia z I wojny światowej, potem II, przemiany lat 40.XX wieku, odkrycie złóż siarki, likwidację wsi i wysiedlenie oraz osobiste zmagania się z codziennością. Śródtytuły pochodzą od redakcji. Zdjęcie powyżej pochodzi z planu filmu „Ludzie z martwych pól” z 1996 roku (film z cyklu „Małe ojczyzny”, scenariusz i reżyseria Aleksander Dyl, Antoni Ciechan). Bohaterką filmu „Ludzie z martwych pól” jest Maria Kozłowa, ludowa poetka z nieistniejącego już Machowa. 

Zapraszamy do lektury!

Magdalena Kowalczyk, Fundacja Wspomagania Wsi

***

Gospodyni z Rzeszowskiego, ur. w 1910 r. Pamiętnik nr 723.

Piękna wioska Machów

Historii mojej wsi rodzinnej nie ma opisanej, przechodzi ona natomiast z pokolenia w pokolenie przez opowiadanie. W dawnej Puszczy Sandomierskiej na prawej stronie Wisły w odległości 5 km od powiatowego miasteczka Tarnobrzega była piękna wioska Machów, licząca 118 gospodarstw.

Jeżeli patrzyliśmy od strony Wisły, to ciągnęły się przed nami bogate lany pszenicy, żyta, owsa. Były to nadwiślańskie rędziny. Na łąkach kołysały się bujne trawy, tu i ówdzie na miedzy przykucały staruszki polne grusze, a tam daleko, na wzgórzu, w zieleni, a wiosną – w bieli sadów, wychylały się słomiane żółtawe strzechy chałup i wapnem bielone ściany…

Gdyśmy szli gościńcem od strony Tarnobrzega, to u stóp naszych mieliśmy niewielki gromadzki lasek, a za nim dolinę przechodzącą we wzgórze, pełną sadów, a wśród nich wydeptane bosymi nogami wieśniaków kręte polne drogi… Na lewo od środka wsi rozciągały się chlebne pola, tak zwane Dębniaki, a tuż obok znajdował się sosnowy i brzozowy lasek.

Jeżeli szliśmy od strony Baranowa Sandomierskiego, to po drodze mijaliśmy tak zwane Piaski, a na nich znów srebrne kołyszące się łany żyta, stare, stuletnie, a może i więcej, olbrzymie dęby, gdzieniegdzie buki, olchy i dzikie krzewy, resztki dawnego boru, który był szczątkiem Puszczy Sandomierskiej. Droga ta prowadziła nas do środka wsi, gdzie znów otaczały nas bielone chaty, chruściane płoty, wiosną kwitnące jabłonie, kolorowe kwiatki w ogródkach pod oknami chat. Na każdym podwórku była żurawiana i w większości cembrowana studnia z drewnianą konewką na wodę, przy niej wydłubane z pnia drzewa koryto do pojenia bydła. Kiedy się szło do dnia przez wieś lub o zmierzchu, słyszało się skrzyp żurawi.

W środku wsi wybudowano w roku 1908 piękną szkołę. Niedaleko od szkoły stał budynek, gdzie była szkoła zimowa, a po przebudowaniu dom towarzystwa gimnastycznego ,,Sokół”. Jeszcze dalej znajdował się dom gromadzki, gdzie był sklep i sala na zebrania i zabawy, a w samym środku stała remiza straży pożarnej i na wysokim słupie dzwon na alarm. Na starym dużym drzewie było bocianie gniazdo.

Najpiękniej wyglądał nasz Machów w majowe wieczory. Przed każdą chatą przy drodze stały ławeczki, na których po pracy spoczywali mieszkańcy Machowa, gdzie się upajali widokiem wsi i gdzie pachniały liliowe bzy, białe jaśminy i różowe kwiaty jabłoni. W lipcowe dni w zbożach czerwieniły się maki i błękitniały bławatki, a na łąkach i uwrociach żółciły się prześliczne rumianki. Z daleka było słychać cykanie polnych koników. We wsi znajdowało się kilka stawów, które roiły się od gęsi i kaczek, a wieczorem, gdy wszystko ucichło, zaczynały głośno rechotać chóry żabie w stawach i w pobliskim, trzciną porosłym jeziorze. Droga, która wiodła przez środek Machowa, była obsadzona po obydwóch stronach lipami i akacjami. Wieś dzieliła się na kolonię i właściwy Machów, który miał swoje dzielnice: Piekło, Łaz, Struga, Górka i Matnia. W całej wsi było mnóstwo zieleni i kwiecia i był wzorowy porządek.

Wczesne dzieciństwo

Tak wyglądał Machów, moja wieś rodzinna, w latach mojego dzieciństwa. Urodziłam się właśnie tutaj, w Machowie, w powiecie tarnobrzeskim, województwo wtedy Iwowskie, dziś rzeszowskie, 5 sierpnia 1910 r. Miałam dwóch braci starszych, Tadeusza i Władysława, i młodszą siostrę, Katarzynę. Jedna starsza siostra, Marianna, umarła wcześnie. Gdy przyszłam na świat (to mi opowiadała mama), ,,babka” opowiła mnie po kąpieli od razu powijakami, abym nie miała krzywych nóg. Takie krępowanie nóg trwało 3 miesiące, ręce puszczono na wolność wcześniej. Abym nie płakała, dano mi do ust mojdę zamiast smoczka; zawiązywano w Inianą szmatkę cukier lub ziemniaki i to się ssało. Mama karmiła mnie swoją piersią dosyć długo, a gdy już chciałam więcej jeść, dokarmiała mnie barszczem z ziemniakami, mlekiem z namoczonym razowym chlebem, pogryzając uprzednio każdą łyżkę strawy, bym się nie udławiła. Do spania miałam kolibkę drewnianą, pomalowaną w kolorowe ładne kwiatki. Kolibka wyścielona była słomą i Inianą szmatą. Pieluchy były ze starej poszwy, a długie powijaki z czegoś mocniejszego. Wtedy kiedy ja się urodziłam, jeszcze wszystkie dzieci kołysano. Mama kąpała mnie w drewnianych nieckach. Ja podobno byłam bardzo krzykliwa i ciągle płakałam, dlatego mnie wszyscy huśtali na odmiany i buzię zatykano mi mojdą, bo wtedy na wsi smoczków nie używano. Tyle wiem z opowiadania, a dopiero od 4 lat troszkę pamiętam, to jest od roku 1914, kiedy to wybuchła wojna światowa.

Rodzice

Zajęcie mej rodziny to rolnictwo. Mieliśmy 8 mórg ziemi i w tym pracowali rodzice, bo myśmy byli jeszcze mali. Mama była bardzo dobra gospodyni. Bardzo pracowita, cicha, skromna, oszczędna, małomówna i cierpliwa. W porze zimowej wieczorami przędła kądziel albo haftowała drugim kobietom koszule, kaftaniki i zapaski, rysowała różne wzorki do wyszycia i haftu, bardzo dużo robiła koronek i wstawek szydełkiem. Zajmowała się rolnictwem. Ciężko bardzo było pracować w roli, bo wtedy jeszcze żadnych maszyn nikt nie miał. Wszystko musiała robić ręcznie. Chowała 2 krowy, 2 konie, 2 świnie, psa, kota, dużo kur i gęsi. Nie miała wykształcenia, była prostoduszna, ale kochała nas bardzo i dla nas się poświęcała. Tatuś oprócz pracy w roli, w gospodarstwie, udzielał się bardzo dużo całe życie pracy społecznej, kulturalno-oświatowej, na wsi. Pragnął całą duszą, aby chłopa polskiego dźwignąć z ciemnoty i nędzy.  Uczył się tylko 5 zim w szkole zimowej, bo tylko w zimie była nauka. Nauczył się czytać i pisać. Jego marzeniem było, aby zostać nauczycielem albo księdzem, ale został sierotą i nie miał go kto kształcić. Więc postanowił sam się uczyć. Czytał bardzo dużo i tak się wykształcił przez czytanie książek, że potem sam drugich uczył i uświadamiał nie tylko w swojej wsi; w całym powiecie zrobił bardzo dużo.

[…] Rodzice byli prości, niewykształceni, ale wychowywali nas bardzo dobrze i wzorowo w wielkiej dyscyplinie, a zwłaszcza tatuś, według zasad wiary przykazań bożych, w duchu zasad pradziadów. Rodzice przestrzegali modlitwy, wszystko czworo klękaliśmy razem rodzicami na kolana wieczór przed spaniem i rano gdyśmy wstawali z nocy, modliliśmy głośno. Chodziliśmy co niedziela do kościoła parafialnego Miechocinie. W niedziele i święta wolno było tylko południu pójść do kolegów. Nigdzie nie wolno było siedzieć, a w Boże Narodzenie i Wielkanoc nie wolno było też do nikogo chodzić. Tatuś nie pozwolił. Ale chłopaki jak chłopaki czasem się wymknęli, może się uda. Oj, bywało nie raz, bywało przykro, jak pas lub kij był w robocie. […] Nie wolno było się przezywać, jedno drugiemu dokuczać, a najgorsze to, gdy się na kogoś wołało głupi”. Musieliśmy być posłuszni, grzeczni, uczciwi, szanować cudzą własność, a przede wszystkim szanować ludzi starszych. Za wszystko karał nas surowo. Mnie nazywał ,,Przyszłość”, a siostrę ,,Pociecha”. Chciał, aby z nas wyrośli dobrzy ludzie, dlatego tak nas krótko trzymał.

Chlebuś i omasta

Odżywianie, tak u nas, jak i w całej wsi było bardzo proste. Używaliśmy tylko tego, co urosło w polu, a do kupowało się tylko czasem cukru, soli, nafty i zapałek. Najważniejszy to był chlebuś, na który trzeba było ciężko pracować, zanim się go jadło. Mąkę na chlebuś mieliliśmy w żarnach, które stały w kącie izby, w sieni albo w stajni. Żyto zmielone w żarnach dawało mąkę gruba – razową. Więc chlebuś z tej mąki był bardzo zdrowy i smaczny, i bardzo szanowany. Gdy mama zrobiła ciasto w dzieży, zawsze gdy wymiesiła, to na wierzchu zrobiła palcem znak krzyża świętego. Gdy rozpalała w piecu na chleb, też robiła znak krzyża. No i na pierwszym bochenku, który na łopacie wsadzała, też palcem zrobiła krzyż. Do wymiatania pieca służyło pomietło ze słomy włożone na ożóg, no i do wyciągania węgla był tak zwany pociosek. Gdy mama rozpoczynała bochenek, to też żegnała, a my, gdy któremu chlebuś upadł na ziemię, całowaliśmy, a nawet zbieraliśmy okruszki. Ogromnie ludzie chlebuś cenili i szanowali, bo to życie. Oprócz razowego chleba na śniadanie w każdym domu był barszcz z ziemniakami i do tego kawałek chleba. Na obiad gotowały gospodynie kapustę z grochem albo z ziemniakami, kaszę jaglaną na sypko albo z mlekiem. Kaszę jaglaną robiliśmy z prosa sami w tak zwanej stępie. Bardzo nam smakowały galy z ziemniaków, razowe kluski z mlekiem, krajane, drobione, zacierka albo lane, czasami zaliwaj, a w niedziele lub święta pierogi z kapustą albo z twarogiem. Zapalane ziemniaki była to zupa zupełnie bez jarzyn, tylko zaprawiona zasmażką. Jarzyn wtedy prawie nie używano na wsi. Na wieczerzę też jedliśmy – i ludzie w całej wsi – barszcz z ziemniakami, a latem z pamułą ze śliwek albo z kwaśnym mlekiem. Latem, gdy było się długo polu, to na zimno chlebuś z mlekiem. Do picia używaliśmy przeważnie mleka. Cukier był tylko na święta i tylko czasem na niedzielę. Kawę robiła mama sama z palonej pszenicy albo z żołędzi, a herbatę z lipy, z jabłecznika, dziurawca albo z innych ziół, które zbierało się na machowskich polach i łąkach w maju. Najlepsze jedzenie to było latem, kiedy po świętym Janie były już Janówki. Wieczorem we wszystkich chatach były pootwierane drzwi, więc tak te ziemniaki janówki świeżo ugotowane pachniały, że jeszcze dzisiaj na samo wspomnienie czuję i zdaje mi się, że bym je w tej chwili zjadła, gdyby były takie jak wtedy. Do omasty używano słoniny albo sadła, które nieraz było bardzo stare, żółte i dziwnie go było czuć, a im było starsze, to było lepsze. Jest nawet z tych czasów taka piosenka:

Jakem się zalicol, to sadło wisiało,

jakem się ozenił, kajsi się podziało.

Maściło się też śmietanką, a w poście lnianym olejem. Placki piekła mama na Boże Narodzenie, na Wielkanoc, Zielone Świątki, na Zielną i na Siewną. Na placki mąkę mieliła mama i tatuś, bo myśmy byli mali, a dopiero gdyśmy podrośli i trzeba było za żarnówkę ciągnąć. Jak była pszenica nie suszona, wtedy było bardzo ciężko, ale mąka była troszkę bielsza jak ze suszonej pszenicy. Placki były proste, upieczone na wodzie, czasem na mleku, do środka nic się nie dodawało. Najwyżej z serem, który był zmieszany z jaglaną kaszą, osolony, lekko opieprzony, albo na Siewną ze śliwkami. Form żadnych nie było, tylko ciasto kładło się do donicy, a potem na łopatę i tak się piekło ,,na trzonie”. Cukru nie dawano do środka, bo był drogi i nie było go za wiele. Na wierzchu te placki były posypane makiem. Chociaż takie skromne i proste, ale bardzo nam smakowały.

Całe odżywienie nasze było proste, nie bardzo maszczone, ludzie mniej chorowali, a zwłaszcza zęby mieli dużo zdrowsze jak dzisiaj. Mięsa jedliśmy bardzo mało; jak kura zachorowała, to się musiało ją zabić. Raz w roku albo raz na dwa lata bilo się świnię, taką starą maciorę, która dużo ważyła. Więc słonina była gruba i było jej dużo, a mięsa też było dużo, ale wtedy ani mama, ani inne gospodynie nie umiały nic lepszego z tego mięsa zrobić. Jedynie gotowane na wodzie, a rosół z ziemniakami, ale i tak było dobre. Ten chłop, co u nas bił świnie, nie miał żadnej maszynki. Mięso na kiełbasy krajał nożem, a potem wpychał w jelita trzonkiem od drewnianej warzochy albo patykiem. Takie kiełbasy robił długo, ale jak zrobił, to były prawdziwe kiełbasy. Robił też z kaszy jątrznice, to kaszanki, no i z błony sadło. Na smalec nic nie topili. Innych wyrobów nie umieli zrobić. A co to było ceremonii z tą słoniną: długo leżała w korycie nasolona, a później schła bardzo długo przy piecu.

Dom i ubrania

Miejsce na jedzenie to była duża, szeroka, dębowa ława. Jedliśmy zawsze wszyscy razem. Mama stawiała na środku dużą miskę z ziemniakami albo ten żeleźniak, w którym się gotowało, a z jednej strony i z drugiej – miski z barszczem, łyżki mieliśmy drewniane i żelazne. Mama siadała na jednej stronie ławy, a tatuś na drugiej, a my na stołkach ,,krowiaczkach” albo na kolanach. Gdy były pierogi, jedliśmy palcami, bo widelców nie było. Do jedzenia miski były gliniane, a do gotowania żeleźniaki, tzw. kociołki. W zimie gotowała mama na blasze, a latem na kominku, gdzie stawiano tak zwany denarek albo kociołek na trzech nóżkach i pod nim palono. Ugotowało się szybko, ale było czuć dymem. Paliło się tylko drzewem, tak w lecie, jak i w zimie, bo węgla na wsi ludzie nie mieli.

Ubieraliśmy się bardzo skromnie. Z powodu tego, że wszyscy uprawiali len i konopie na własne potrzeby, nosiliśmy lniane koszule i sukienki – katany. Kobiety nosiły lniane kaftaniki, koszule i fartuchy. Do kościoła miały z cieńszego płótna i wyszywane czarne albo czerwone wzorki na koszulach, chustce, zapasce i fartuchu. W zimie przywdziewały kożuchy, wdziewały burki, a majtek nie nosiły, tylko spinały między nogami koszulę albo burkę. Dopiero później szyły z długimi nogawkami, rozcinane w środku.

Mężczyźni miel lniane koszule, zgrzebne portki, Iniane gacie i lniane kabaty, a na nogach buty z cholewkami albo trzewiki, a nasi dziadkowie nosili chodaki z lipy. Latem do kościoła mieli lniane kamizele i słomiane kapelusze. Na zimę sukmany sadlanki albo kukurydzanki. Nosili też kożuchy i baranice. W strojach regionalnych chodzili przeważnie do kościoła. Pamiętam, jak nieraz szli z odległych wsi, które należały do naszej parafii. Pięknie to wyglądało w słońcu.

Obuwie było drogie, to się oszczędzało. Całe lato my i rodzice chodziliśmy boso. Tylko do miasta albo do kościoła buty niosło się związane na ramieniu, a boso się szło. Dopiero pod miastem w tak zwanym Borku obuwali buty; albo pod kościołem na cmentarzu kościelnym. Mój tatuś lubił bardzo to chodzenie na bosaka, tylko że we żniwa bardzo ściernisko kłuło, a to znowu chłopi robili sobie drewniaki. Potem zaczęli się ubierać inaczej. Chłopi przynosili z flisu inne fabryczne materiały; albo później, gdy zaczęli wyjeżdżać na sezonowe roboty do Niemiec czy Francji, też przywozili gotowe ubrania lub płótna i zaczęli się ubierać inaczej. Z powodu tego, że była we wsiach bieda, nie było zarobków, to i ubranie musieliśmy nosić połatane i buty też latane. U nas w domu od chwili, gdy mamusia upadła na zdrowiu, a tatuś miał inne obowiązki, gospodarka coraz gorzej szła, coraz większa bieda wkradała się, więc i ubrań nie mieliśmy dobrych, bo nie było za co kupić, bo co mama uchowała świnię czy jałówkę, to te pieniądze z gospodarki zamiast do domu szły na drukowanie książek, broszur, na cele kulturalno-oświatowe dla ogółu. Bardzo pięknie, ale myśmy na tym ucierpieli, bośmy chodzili obdarci, a czasem i głodni. Bo żeby się miał świat zawalić, tamto musiało się załatwić, taki był z naszego tatusia człowiek.

A teraz opiszę dom rodzinny. Mieszkaliśmy w samym środku Machowa na tzw. Górce przy gościńcu. Plac, na którym były budynki gospodarcze, był bardzo duży, ładny, zasadzony drzewami owocowymi, a wokoło płotu rosły lipy, topole i dęby. W środku stały budynki, to jest chata, stodoła, stajnia i drewutnia. Wszystkie budynki były drewniane. Chata była dosyć duża, zbudowana ze smolnych sosen na węgły, które były wsparte na dębowych pękach. Żadnej podmurówki nie było. Dach był kryty kiczkami ze słomy, zakończony kalenicą z perzu, a po bokach tej strzechy były zrobione zakośniki. Szpary były utkane mchem, a potem oblepione gliną i pobielone wapnem. Chaty były bielone wapnem, tak wewnątrz, jak i zewnątrz. Wewnątrz była duża, obszerna izba, sień i komora. W izbie były 3 małe okna, drzwi, piec z przypieckiem i duży komin z ,,gapą” na dym i parę. Zamiast podłogi uklepana ziemia, ściany bielone wapnem i powała, wzdłuż której były belki. Na ścianach rzędem wisiały obrazy świętych, i to prawie wokoło izby; za obrazami był schowek różnych ważnych papierów. Obrazy mama zawsze stroiła w piękne, kolorowe kwiatki z bibuły czy papieru.

W najgłówniejszym miejscu wisiała lampa naftowa. Pod jedną ścianą wisiała żerdka na ubrania, bo szafy nikt wtedy na wsi nie miał. Pod tą żerdzią stała pięknie malowana w kwiatki skrzynia na bieliznę, mamusine wiano. Pod środkowym oknem stal prosty, sosnowy, nie malowany stół, a przy nim duża dębowa ława, a druga ława stała koło pieca. Z lewej i prawej strony pod ścianami stały proste łóżka wyścielone prostą słomą i nakryte zgrzebną płachta, a na tym leżały pierzyny i dużo poduszek ze wstawkami, ułożone dosyć wysoko, a na wierzchu pękate jaśki na ozdobę. Na oknach stało dużo doniczek z kwiatkami, bo mama bardzo kwiatki lubiła. Przy kominie stała na ławeczce drewniana konewka na wodę i cebrzyk na mycie garnków. Obok wisiały półeczki na miski i drobne naczynia. Oprócz tego jeszcze izba była ozdobiona – na ścianach wisiały skromne wycinanki i gliną malowane kwiatki i liście.

U powały na belkach wisiały co roku to inne pająki ze słomy, z piór, z gliny i z bibuły, bo mamusia umiała sobie takie ozdoby zrobić. Sień była duża, stały w niej żarna, w których mleliśmy żyto na chleb. W niektórych domach stała też i stępa do robienia kaszy jaglanej w sieni, a w kącie ze sarniny miotła. Z sieni wchodziło się do dość dużej komory (później poprzerabiano te komory na kuchnie). W komorze ściany nie były bielone, było małe okienko i stały sąsieki i beczki na zboże i różne paczki, worki, cebrzyki, poliwanica do prania, przybory do Inu, do pieczenia chleba, półki na chleb i inne drobiazgi potrzebne w gospodarstwie. Urządzenie domu było proste, ale miłe. Drzwi do budynków były zbijane kołkami, a zamykały się na duże drewniane zasuwy.

Wokół domu

Pod oknami chaty był ładny ogródek, gdzie rosła ruta, rozmaryn i różne kwiatki. Wszystko było ogrodzone wysokim płotem, a obok płotu rosło dużo bzu. Przed chatą stała cembrowana studnia z żurawiem i duże koryto na pojenie bydła. Niedaleko od studni stał olbrzymi kamień z okresu lodowcowego tak mówili. Obok chaty stały stajnie też kryte strzechą. Stajnia była podzielona na 3 części: dla krów, koni i świni. Kury siedziały u krów. W każdym przedziale było okienko. Przed stajnią składano obornik, gnój. W poprzek placu stała duża stodoła z drzewa, do stodoły dostawiona była drewutnia, przy której stała buda dla psa. Podwórko było ogrodzone osobno, aby kury i gęsi nie szły do ogrodu. Przed chatą była wysoka brama, a po obu stronach stały wkopane ławki, gdzie po pracy wieczorem albo w niedzielę ludzie siedzieli i spoczywali. Tak było przed każdą chatą. Cała nasza gospodarka wyglądała nieźle, bo rodzice dbali o to, aby był wszędzie ład i porządek.

Oprócz dużej stodoły, która miała dwa zapola i duże boisko, od tyłu była szopa na narzędzia rolnicze. Na boisku w stodole stał młynek do czyszczenia ziarna, sieczkarnia do rznięcia sieczki dla bydła, wóz drewniany, drabiny, na ścianach wisiały w swoim miejscu cepy do młócenia zboża i grabie. Narzędzia rolnicze umieszczone były w szopie: a to pług, kółka do pługa, brony (jedne stare drewniane, drugie – z gwoździami), racie, płużek, rydle, motyki, ćwierć i szufla do sypania zboża. Te narzędzia służyły do uprawy ziemi.

Ciężka praca na roli

Praca w tych latach była ciężka, bo wszystko trzeba było robić swoją siłą, ręcznie. Do orania były 2 konie i tymi końmi robiliśmy wszystko w polu. Jako nawóz pod uprawę był przede wszystkim obornik (gnój), no i łubin. Najwięcej sialiśmy żyta na chleb, pszenicy nie dużo, bo jak mawiali ludzie: ,,Pszenico oszukanico” – nie zawsze się udawała. Sialiśmy też dużo owsa dla koni, jęczmienia na kasze i ospę, proso. Z okopowych to się sadziło dużo ziemniaków i trochę buraków. Ziemniaki sadziło się na zagony, odgrzebywało się ręcznie motykami i kopało się też ręcznie. Schodziło to dosyć długo z takiemi kopankami. Z powodu tego, że słabo było wygnojone, nie bardzo wielkie plony pole wydawało. Ale za jakiś czas ludzie zaczęli kupować sztuczne nawozy, lecz niedużo, bo były bardzo drogie. Z sztucznych nawozów stosowano saletrę chilijską, kainit, tomasynę. Stosowanie nawozów poprawiło wydajność, ludzie zrozumieli te korzyści i zaczęli coraz więcej kupować. Dzięki działalności kółka rolniczego, które powstało w Machowie w roku 1888, gospodarki zaczęły coraz lepiej się prowadzić.

Nadszedł rok 1914, wojna światowa […]

***

Zapraszamy do odwiedzania Witryny Wiejskiej. Wkrótce opublikujemy kolejny fragment tego pamiętnika i prześledzimy dalsze losy jego autorki oraz wsi Machów.

 

Facebook
Twitter
Email

Newsletter

Co miesiąc najlepsze teksty WW w Twojej skrzynce!

Najnowsze wydarzenia

Newsletter

Co miesiąc najlepsze teksty WW w Twojej skrzynce!