Boże Narodzenie we wspomnieniach „Reymonta… w spódnicy”

LIPCE

Do świata swoich przodków i czasu świętowania przez nich Bożego Narodzenia zabiera nas Cecylia Grzelka, współautorka książki “Przy progu”. To wspominki z rejonu Godzianowa, Zapad, Byczek, Płyćwi i Janisławic -miejscowości znajdujących się tuż za miedzą Reymontowskich Lipiec. Wszystkie te wsie wchodziły w skład Księstwa Łowickiego.

Okres Bożego Narodzenia zaczynał się od adwentu, nazywanego w gwarze księżackiej „jadwyntym”. Czekało się na niego cały rok, bo przynosił zupełnie inne doznania. Po listopadowej szarudze cztery tygodnie adwentu były radosnym czasem oczekiwania na coś wielkiego, na narodzenie się Boga. Szczególnie cieszyły się z jego nadejścia dzieciaki, bo adwent przynosił jakąś zmianę, coś nowego. Z tym szczególnym czasem kojarzą się oczywiście roraty. Odprawiało się je wcześnie rano i kiedy ludzie szli do kościoła, jeszcze było ciemno. Bali się, że po drodze mogą spotkać na przykład jakiegoś stracha albo wilka, dlatego nierzadko zabierali ze sobą zapalone gromnice.

 

Adwent to czas rekolekcji i spowiedzi, bo trzeba było wysłuchać tych świętych lekcji i oczyścić serce i dusze, żeby do tych świąt bożonarodzeniowych przystąpić bez grzechu. Żeby z czystym sercem życzenia złożyć i żeby Pana Jezusa godnie przyjąć. A jaka to była spowiedź?

 

Ze wspomnień moich dziadków wiem, że jak byli mali, to przed spowiedzią musieli pójść do matki i do „łojca”. Trzeba było pocałować ich w rękę i powiedzieć: „Łojce, matko przeboczcie mi”. To było trudne, żeby tak się odważyć, ale musowe. A rekolekcje? Wszyscy zadawali sobie pytania: Skąd przyjadą księża spowiadać? A skąd przyjedzie ksiądz rekolekcjonista? A może to będzie braciszek zakonny?  Czy będzie spowiadał? A jak będzie wyglądał? A o czym powie? Może był gdzieś daleko i opowie o dalekich krainach?  Uważano, że proboszcz na parafii to już wszystko powiedział. Tymczasem ksiądz, który przyjeżdżał na rekolekcje, zawsze wnosił coś nowego, ciekawego, a lud słuchał z wypiekami na twarzy.

 

Po rekolekcjach przygotowania do świąt ruszały pełną parą. Każde gospodarstwo to taka mini manufaktura. Wszystko niemalże wyrabiano chałupniczo. Trzeba było naszykować przyodziewek, jedzenie, a nawet nagotować mydła. Dni były bardzo krótkie. Mroźne zimy powodowały rychłe zamarzanie szybek w oknach. O, jakie kwiaty wtedy mróz malował na szybach… Jak się chciało zobaczyć, co dzieje się na wsi, trzeba było małe kółeczko wychuchać. A wtedy można było w owym kółku wypatrzeć organistę.

 

To było wydarzenie! Organista przynosił opłatek, w tamtych czasach powszechnie nazywany kolędą. Występowała ona w dwóch wersjach: białej i kolorowej.  Pierwsza trafiała na wigilijny stół, kolędę kolorową, tzw. krowieńcą, dawało się po wigilii gospodarskim zwierzętom. Wierzono, że zwierzęta w tym dniu mówią, rozumieją, więc obchodzono się z nimi bardzo grzecznie. O zwierzęta dbano, bo od kondycji zwierząt zależała kondycja gospodarstwa. Nie na darmo mówiło się „krowa żywicielka”. Wracając jeszcze do adwentu trzeba zatrzymać się przy wróżbach. Ludzie kiedyś nie mieli prognozy pogody, musieli ją sobie przepowiedzieć, biorąc pod uwagę mądrość ludową i przysłowia.

No i najpierw oczywiście w kalendarzu mieliśmy Barbórkę. Barbara to patronka dobrej śmierci, więc do Świętej Barbary się żarliwie modlono, a poza tym patrzono jaka pogoda jest tego dnia. „Jak Barbara była po wodzie, to Boże Narodzenie po lodzie”. 13 grudnia imieniny Łucji, zgodnie z porzekadłem „Święta Łuca dnia przyrzuca”, ponadto „Święta Łucja głosi, jaką pogodę styczeń przynosi”. Ludzie spoglądali na gwiazdy, na słońce, na wiatr oceniając, co może wydarzyć się w kolejnych miesiącach. Okolice świąt Bożego Narodzenia i przełom roku sprzyjały takim pogodowym spekulacjom.

 

Adwent to głównie postne jedzenie. Gotowało się proste potrawy, nie było za bardzo z czego. Jak mówił mój tata, kiedyś to była bieda z kamienia. Jadło się głównie chleb z olejem takim specjalnym, tłoczonym w wiejskiej olejarni. Ponadto królował barszcz, stawiany sobie na kuchni, który spożywało się głównie z kartoflami. Zgaga od tego ponoć piekła niemiłosiernie, dlatego tak wszyscy wyglądali tych świąt, żeby wreszcie zjeść czegoś lepszego.

 

No i jest długo wyczekiwana wigilia. Od samego rana post, ale na śniadanie są kartofle z wywarem grzybowym. Druga możliwość to śledzie z kartoflami. Po śniadaniu chłopy zwyczajowo jechali do lasu po drzewo.  Chodziło tu przede wszystkim o to, żeby poszli sobie z chałupy i nie zawadzali kobietom w przygotowaniach do wigilii i świąt.

 

Na wigilijnym stole królowała kapusta. Była kapusta z grochem albo z grzybami, gdzie smaku dodawała tylko cebula zeszklona na oleju. Delicjami były pierogi z kapustą. Obowiązkowo nie mogło zabraknąć klusek z kompotem z suszu. Co tam matka ususzyli, czy to gruszki były, czy śliwki, czy jabłka – to wszystko potem w wigilię się jadło. Jak ta suszonka smakowała! Jaki dawała aromat! Na stole znalazł się w zależności od rodziny śledź z kartoflami, czasami smażona ryba, kluski z serem, kartofle z olejem.  Było bardzo skromnie. Nie było ciast, były natomiast pączki. Jako że oszczędzano na wszystkim, owe pąki były niezmiernie twarde. Zresztą nie znano lukru czy marmolady do nadzienia. Mimo to dla dzieciaków był to obiekt świątecznego pożądania. Mój tata opowiadał, że w bardzo wczesnym dzieciństwie, kiedy jego rodzice udali się do kościoła, on wraz z rodzeństwem połasili się na pączki ukryte gdzieś na wysokim kredensie. Jeden drugiego podsadzili i dopadli do michy wypełnionej słodkim frykasem. Kiedy ojce wrócili ze mszy, zastali już tylko puste naczynie, no i było po świętach…

 

Nasi przodkowie byli bardzo przesądni. Obserwowano cały wigilijny dzień, bo przecież jaka wigilia, taki cały rok. Jak do chałupy przyszedł pierwszy chłop, a najlepiej dwóch, to wróżyło to pomyślność przez cały rok. Jeszcze patrzono, że jak przyjdą chłopy , to ocielą się byczki, jak kobiety – będą jałoszki. Panny nasłuchiwały, z której strony pies zaszczeka, bo wedle zwyczaju to z tej strony może przyjść do nich jakiś kawaler.

 

Do wigilii siadało się tradycyjnie wraz z pierwszą gwiazdką. W pochmurny dzień, kiedy próżno było jej szukać na niebie, do stołu przystępowało się o zmierzchu. Najlepiej jakby noc nie była ciemna, bo wierzono, że „jak w wigilię jasno – to w stodole ciasno”. Kolację wigilijną rozpoczynano znakiem krzyża świętego , a potem gospodarz rozdawał opłatek. Nie było czytania Pisma Świętego. Po pierwsze tego pisma ludzie nie mieli, po drugie bardzo często też nie umieli czytać. Po prostu odmawiano modlitwę, potem łamało się opłatkiem ze szczerymi życzeniami. Te życzenia były takie, o jakich czytaliśmy w „Chłopach” Reymonta – „Żebyśta zdrowe byli i za rok się spotkali”.  To było bardzo ważne. Dlaczego? Dlatego, że w tym czasie była bardzo duża umieralność. Umierały dzieci, umierała młodzież… I to było ważne, żeby spotkać się za rok.

 

Choinki raczej u nas nie było. A jak już była, to coś bardzo skromnego. Większość dekoracji wyrabiano ze słomy. Wnętrze chałupy ozdabiały całoroczne słynne pająki, które mocowano pod sufitem. Nie w każdym domostwie takowe ustrojenie było, bo gospodynie musiały posiadać manualne uzdolniania. Mało tego, kiedyś kasę trzymał gospodarz. Jak chytry się trafił, to nie dawał grosza na takie niepotrzebne zbytki jak bibułka.

 

Kiedy pojedli wigilijnej kolacji, to trzeba było wrócić do zadań domowych i gospodarskich, czyli do zwierząt zajrzeć i je oprzątnąć, krowy podoić, obejść sad i wszystko pooglądać. A potem kto żyw – na pasterkę. Pasterka była taką okazją, że trzeba się było wystroić w najlepsze rzeczy, jakie się w skrzyni miało. To było najważniejsze wydarzenie. Każdy był ciekawy szopki w kościele. A może ksiądz dokupił nowa figurkę?  Po pasterce wszyscy chyłkiem biegli do domu, bo wtedy można było spróbować w nocy wiktuałów, na które czekało się co najmniej przez cały adwent. Łupem padała zwykle szynka, której kosztowało się jedynie dwa razy do roku – na Wielkanoc i właśnie teraz – podczas świąt Bożego Narodzenia. Była to przede wszystkim gratka dla dzieciaków.

 

W samo Boże Narodzenie to wiadomo – do kościoła obowiązkowo. Ale to był taki bardzo dziwny dzień, ponieważ wtedy się nikogo nie odwiedzało. W domu nic nie można było robić ani nigdzie wyjść. To było trudne do zniesienia, bo kiedyś wieś żyła, nikt przed sąsiadami się nie zamykał. Ludzie często do siebie chodzili. Tymczasem pierwszy dzień świąt obowiązkowo trzeba było spędzić w domowych pieleszach.  Co ciekawe, nie można się było tego dnia położyć. Dlaczego? Bo jakby się gospodarz położył, to by mu żyto wyleżało i zbiory w kolejnym roku byłyby niezadowalające.

 

Na nudę nikt nie narzekał w drugi dzień świąt. W Szczepana sypało się owsem na księdza, kiedy szedł przez kościół z kropidłem. Czuć było ogólną radość, odwiedzano się na całego i świętowano, dojadano resztki. Czasami przyszli kolędnicy, pastuszkowie z gwiazdą, czy słomiany niedźwiedź na łańcuchu. I tak działo się do Trzech Króli. Tego dnia rozbierano choinkę, a na drzwiach gospodarz pisał poświęcona kredą akronim K + M + B oraz okadzał chałupę i obejście. Poświąteczny czas to odpoczynek na wsi, bo wtedy nie chodzili w pole. Jako że dni wciąż były krótkie i mrok wcześnie zapadał, z umiłowaniem rozprawiano o różnych strachach. Były opowiadania o wisielokach, strzygach, duchach zmarłych i diabłach.  Przekazywano lokalne legendy. Dzieci słuchały tego wszystkiego, a potem się bały. No i siedziały w domach, bo ze strachu nigdzie nie wychodziły.  Wspominano też o świetlikach, pod którymi kryły się dusze nieuczciwych geometrów. Byli nimi ci, co to niesprawiedliwie grunty podzielili podczas komasacji.

Życie wioski nierozerwalnie związane było z kościołem, nic więc dziwnego, że ogromnym wydarzeniem była wizyta kolędowa księdza. Wszyscy na nią czekali, a kiedy wielebny pojawiał się w wiosce wyczuwalne było niemałe poruszenie. I znów trzeba było ogarnąć obejście, omieść ze śniegu steczkę – czyli dróżkę, po której ksiądz pójdzie do domostwa. Po księdza gospodarz wychodził na półdrogi od sąsiada i witając się z księdzem obowiązkowo musiał pocałować go w rękę. Dzieci chodzące do szkoły musiały mieć naszykowane zeszyty od religii, a kiedy proboszcz je przejrzał, a latorośle przepytał z pacierza, dawał cukierki i obrazki. Po wyjściu duchownego z domu, członkowie rodziny pospiesznie siadali na krześle, które zajmował, gdyż zapowiadało to pomyślność, a pannom prędkie zamążpójście.

 

Nowy rok to karnawał i zabawa. Otóż w karnawale było dużo wesel. Ludzie cieszyli się podwójnie, bo z jednej strony celebrowali czas zapustów, a z drugiej okraszone jadłem i tańcami liczne zaślubiny. Ludność wiejska mogła się wówczas wybawić za wszystkie czasy. Mówiło się, że: „W adwencie same zińcie, w karnawale ni ma wcale”. Skąd to powiedzenie? Kiedyś okres narzeczeństwa był bardzo krótki, wszystkie panny chciały wyjść za mąż za potencjalnych kandydatów, ale nie wszystkie miały morgi, nie do wszystkich w adwencie przychodziły swaty.  Mimo, że w zapusty wesel odbywało się bardzo dużo, to jednak nie wszystkie panny wyszły za mąż. Zapusty to nie tylko wesela, to także pierzaczki. Darciu pierza towarzyszyły opowieści, śmiechy, tajemnicze pukanie do okna, wpuszczanie wróbla do izby. Dni stawały się coraz dłuższe, przyroda powolutku budziła się do życia. Na horyzoncie zaczynał majaczyć Popielec. Ale to już zapowiedź zupełnie innych świąt.

Facebook
Twitter
Email

Newsletter

Co miesiąc najlepsze teksty WW w Twojej skrzynce!

Najnowsze wydarzenia

Organizacje z miejscowości do 20 tys. mieszkańców
30.04.2024
- 19.05.2024
Polska, Słowacja, Niemcy
29.04.2024
- 03.06.2024
Organizacje z miejscowości do 20 tys. mieszkańców
30.04.2024
- 19.05.2024
Polska, Słowacja, Niemcy
29.04.2024
- 03.06.2024

Newsletter

Co miesiąc najlepsze teksty WW w Twojej skrzynce!