Leszczawa Dolna na Pogórzu Przemyskim i produkcja leczniczych syropów z ziół.

4

Rośliny – to najbardziej sprawne fabryki farmaceutyczne na świecie – wyznała w rozmowie ze mną Aleksandra Ryznar, producentka leczniczych syropów z małej wioski Leszczawa Dolna na Pogórzu Przemyskim. To był deszczowy, pochmurny dzień, jeden z tych dni na „nie”. Nie mogłam więc spodziewać się, że w tej małej miejscowości wysłucham wspaniałej opowieści o życiu, roślinach i ludzkiej życzliwości.  Żegnałyśmy się w słońcu, które wyszło zza chmur i z wdzięcznością, że jesteśmy cząstkami większej i – z natury dobrej – całości.

„Lipa z kocimiętką uspokaja i podnosi delikatnie nastrój”.

Jestem rolnikiem, mam 2,5 hektara na Kamiennej Górce. Kiedy powróciłam w te strony z miasta, zaczęłam działać społecznie, bo jestem społecznikiem i pozytywistą z charakteru. Z perspektywy miasta, jak się przyjeżdża w to miejsce, to od razu widać, jakie tu jest bogactwo: świeże powietrze, lasy, woda, dobra żywność. Ta marchewka z ogródka inaczej smakuje niż ze sklepu. I postanowiłam wszystkim naokoło powiedzieć, jak to można wykorzystać. Gospodarstwa są małe, rozdrobnione, nie będzie tu wielkiego, intensywnego rolnictwa, więc niech każdy sobie „dłubie” swoje, ale wspólnie można to dobro przetwarzać i sprzedawać dalej. Robiłam jakieś prezentacje, prowadziłam rozmowy, mówiłam „zrobię Wam biznesplan dla grupy producenckiej, sprzedawajcie ten miód pod jedną marką” itd.

I trafiłam na potworny opór. Tu narzekają, że się nic nie opłaca, że rolnictwo się nie opłaca, tamto się nie opłaca. Ja się z tym nie zgadzam! Jak człowiek coś robi, oferuje uczciwie swoje towary, to prędzej czy później to wyjdzie. Rozumiem, że ludzie na wsi nie mają wykształcenia marketingowego, nie „wyściubiają” nosa poza gminę. Okazało się jednak, że są tu wielkie zaszłości sąsiedzkie, wojenne. Ja sobie nie zdawałam z tego sprawy, że nasza społeczność jest tak zatomizowana. Ludzie utrzymują kontakty z rodziną, ale nawzajem sobie nie ufają. Wreszcie przekonałam się o tym, a zajęło mi to 3 lata. Ja się tu przecież urodziłam i wydawało mi się, że ja jestem swoja. Ale spotkałam się z ogromną nieufnością do tych moich pomysłów.

Z koleżanką Elą Skrzyszowską założyłyśmy w międzyczasie stowarzyszenie i szukałyśmy lokalnych specjałów kulinarnych. Zaczęłyśmy jeździć po targach turystycznych. Na tych targach trzeba było ubrać jakoś stoisko, coś tam pokazać. Znalazłyśmy mistrzynię od robienia proziaków. Udało się założyć Stowarzyszenie Aktywnych Kobiet w Birczy, które skupiało Koła Gospodyń Wiejskich. Poszczególne Koła były mniej lub bardziej aktywne, ale nie mogły ubiegać się o dotację.

Napisałam wniosek i od Fundacji Wspomagania Wsi Leszczawka dostała w 2007 roku 8.000 złotych. Były to pewnie pierwsze pieniądze nie od wójta, i pierwsze dla organizacji. Organizowałyśmy konkursy kulinarne i udało się wówczas wyłonić kilka fajnych przepisów.

No, ale moje prywatne zasoby finansowe zaczęły się kurczyć: tu trzeba dojechać, tu zadzwonić. Od 2010 roku było bardzo cieniutko, każde 30 groszy w portfelu było dla mnie istotne. I przyszedł taki moment, czyli 15 dzień miesiąca. Zaczęły spływać rachunki, a ja nie mam pieniędzy! Można było wpaść w czarną rozpacz! Co więcej, mam 2 koty na swoim utrzymaniu!

Stanęłam przed ścianą niemożliwości. Siadłam na werandzie. To był maj, kwitł mniszek lekarski. Myślę tak: „Panie Boże, głupia nie jestem, zaradna jestem, pomóż mi, gdzie ja mam zarobić te pieniądze, żeby zapłacić rachunki? I nagle zaczęłam zbierać te mniszki, a 50 złotych, które mi zostało w portfelu zainwestowałam w kupno cukru na syrop z mniszka, a na życie pożyczyłam od koleżanki Eli. I tak się zaczęło. Pierwszy raz pojechałyśmy jako Lokalna Organizacja Turystyczna „Wrota Karpat Wschodnich” na Targi Turystyczne do Rzeszowa i tam sprzedałam te 21 butelek syropu z mniszka na podstawie przepisu Janki z Działu. Zarobiłam 200 złotych, spłaciłam rachunki, część zostawiłam na kupno kolejnego cukru.

Ja się na ziołach znam. Jestem specjalistą fitosocjologiem. To jest taka dziedzina botaniki, która zajmuje się zbiorowiskami roślinnymi, czyli np. wiedzą o tym, jakie gatunki roślin lubią sąsiadować z innymi gatunkami. Ja jak wychodzę na łąkę, to po składzie gatunkowym roślin wiem, jaka tam jest gleba, jaka struktura gleby.

 

5

Fot. Aleksandra Ryzner podczas zbierania ziół na łące Pogórza Przemyskiego.

Te rośliny to są moje przyjaciółki od dawna, bo w młodości robiłam zielniki. Jak starsza siostra była na studiach, to ja jej robiłam zielnik. Tatuś – z wykształcenia biolog, z zawodu felczer – pomagał mi oznaczać różne rośliny do zielnika i sprawdzał „przez ramię”, czy dobrze to robię. To jest moja pasja i zawód. Studiowałam biologię na UMCS-ie. Zdawałam egzaminy z biochemii, chemii organicznej, biologii komórki, biologii molekularnej. Pracę magisterską pisałam z zakresu fitosocjologii i ekologii roślin.

Wiem, że rośliny to są najbardziej sprawne fabryki farmaceutyczne na świecie. Korzystają z energii słonecznej przy produkcji, mają tyle tych szlaków metabolicznych do produkcji substancji aktywnych! Człowiek nie jest w stanie tego naśladować, wymyślić tak sprawnych linii metabolicznych. Ja jestem tym zafascynowana!

Czyli wierzy Pani w to, co Pani robi, w wartość tych syropów?

Absolutnie. Ta moja wiedza jest tak głęboka, że wchodzi wręcz do mojej podświadomości. Ona jest wyuczona z zachwytem. Jestem zafascynowana budową cząstek, jak są pięknie skonstruowane, jak to przestrzennie jest dopasowane, a architektonicznie – piękne! Mam wyobraźnię i jak czytam tekst o mukopolisacharydach, to ja je widzę, wyobrażam sobie kształt przestrzenny ich cząsteczek. To jest fascynujące! Widzę te linie produkcyjne w postaci szlaków metabolicznych w komórce przy udziale energii słonecznej; gospodarka prawie bezresztkowa, ekologiczna, jako spaliny tlen, w nocy dwutlenek węgla, woda. A jak to się pięknie utylizuje! Zaraz znajdzie się ktoś, kto to zjada, np. jakieś dżdżowniczki. Tak sobie to pięknie Pan Bóg wymyślił.

Czy tu gdzie Pani wytwarza syropy jest agroturystyka? Czy można wynająć pokój?

Tak. Ale to moja koleżanka Ela jest właścicielką agroturystyki „Organistówka”. Ja czasem Jej pomagam, upiekę ciasto, poczęstuję gości syropem.

Zaczęłam robić syropy z mniszka i dzikiego bzu. Okazało się, że są fajne, ładnie pachną, smakują. Goście, którzy przyjeżdżali do Organistówki, częstowani byli różnymi syropkami. Ludzie z miasta łakną takich wyrobów, to jest dla nich egzotyka. W sierpniu zaczęli dzwonić do nas, czy można kupić więcej.

I okazało się, że muszę mieć więcej butelek do syropków. Zaczęłam więc pytać sąsiadki, a w odpowiedzi dostawałam buteleczki po różnych sokach i napojach.

W 2013 roku wzięłam udział w konkursie „Nasze Kulinarne Dziedzictwo – Smaki Regionów”, organizowanym przez Krajową Radę Produktu Regionalnego, Urząd Marszałkowski Województwa Podkarpackiego i Podkarpacki Ośrodek Doradztwa Rolniczego w Boguchwale. Zgłosiłam nieśmiało do konkursu jeden produkt: Syrop z podbiału i sosny w kategorii napoje bezalkoholowe. I od razu sukces! Dostałam wyróżnienie, jako jedyna w tej kategorii. Już wcześniej robiłam ten syrop, a przepis miałam od pani Kolankowej. I właśnie ten pierwszy sukces zmobilizował mnie do tego, że zaczęłam myśleć nad badaniami rynku i stopniowym rozszerzaniem targetu.

2

Fot. Wyróżnienie za syrop z podbiału i sosny w kategorii napoje bezalkoholowe w konkursie „Nasze Kulinarne Dziedzictwo – Smaki Regionów”.

W ciągu roku wyprodukowałam 250 syropków. Powoli zaczęłam się z tego utrzymywać, przynajmniej płacić rachunki. Zachowałam mieszkanie w Lublinie, na zimę pojechałam do Lublina, znalazłam sobie dwa targi dla rolników ekologicznych z okolic Lublina. Moje syropki się idealnie w nie wpisały.

Muszę powiedzieć, że zbieram tylko dziko rosnące rośliny z naturalnych siedlisk, z zarośli śródpolnych, łąk, brzegów lasów. Nie uprawiam niczego, nie wspomagam tego wzrostu. Uważam, że jak się roślina przebije przez całą konkurencję, to ona jest mocna! Gleba, na której rośnie nie ma zmienionego pH przez dosypywanie wapna, czy czegoś tam. Ona rośnie na właściwym miejscu, i dlatego jest silna, zdrowa, mocna – taka, jaka powinna być. A mam o tyle fajnie, że tu są tereny Natura 2000. Rolnictwo zamiera, nie orze się, nie nawozi….

Rozumiem, że nie ma Pani problemu np. z właścicielami działek, żeby swobodnie na ich polach i łąkach zbierać zioła?

Nie, absolutnie nie mam z tym problemu.

Co to za budynek, w którym jesteśmy?

To jest dawna stajenka, a na górze, na stryszku była stodółka. Tam się składowało siano. Tu na dole stały konie, kozy, baran, baranica, owieczka. Te boksy zostały zlikwidowane. Małe okienka u powały zostały wymienione na nowe, całość odremontowana, oczyszczona. I został wybudowany ten piec, który jest najważniejszy! Piec kuchenny z płytą, piec chlebowy i bradrura (rodzaj piekarnika), która służy mi do wyparzania butelek. A tu jest suszarnia. Moja koleżanka – Ela założyła działalność gospodarczą, urządziła suszarnię dla grzybów i owoców, które pakuje w śliczne torebeczki. I próbuje od tego roku je sprzedawać, otworzyła sklep internetowy.

Tu na półce widzimy syropy…

Tu jest tylko to, co mi zostało po targach. Ta półka była pełna przed wyjazdem do Łodzi. 6 rodzajów syropów, a w sumie mam ich 10 w asortymencie. Nie nadążam teraz z produkcją. Są więc syropy m.in. z mniszka lekarskiego, bluszczyku kurdybanka, z bzu czarnego, z nawłoci, z lipy drobnolistnej, z kocimiętki.

A te zabawki, które stoją na półkach?

To produkuje nasza przyjaciółka z Ukrainy, Galinka wraz z mężem Semeńką. Robią zabawki i malują. Są tu zabawki zręcznościowe, ludziki, gwizdaki, tracze – z tego naszego pogranicza polsko-ukraińskiego. W każdą środę odbywa się targ w Birczy o wielowiekowej tradycji, niestety teraz się on komercjalizuje. Ja pamiętam z mojego dzieciństwa takie właśnie zabawki, były tak malowane, jak te tutaj. Poznałyśmy Galinkę przy okazji projektu pt. „Tradycje kulinarne Twierdzy Przemyśl”. Galinka produkuje te zabawki, a my to usiłujemy sprzedawać i próbujemy ją wypromować.

Wracając do syropów. Chciałam zapytać o koszty Pani działalności związane z produkcją syropów? Największy koszt to Pani praca?

Mój wkład finansowy jest minimalizowany do granic wytrzymałości. Używam cukru, jako środka konserwującego. Przez długi czas używałam cukru ukraińskiego, póki cena była niższa, teraz te ceny się wyrównały. Śledzę te wszystkie promocje, jadę wtedy i kupuję większą ilość, 30 kg – 40 kg, jak jest tańszy. Butelki zbierałam w recyklingu domowym, ale kosztowało mnie to bardzo dużo pracy, bo musiałam te naklejki usunąć. Każdy producent stosuje inne kleje. Musiałam sobie opracować technologie usuwania tych etykietek. Proszę spróbować kolejnego syropku. Wcześniej Pani degustowała syrop z nawłoci.

Nawłoć – słyszałam, że to jest chwast, który jest bardzo inwazyjny?

To nie ta! Owszem nawłoć kanadyjska – to jest chwast niesamowity. Natomiast jest u nas nawłoć pospolita, środkowoeuropejska, rodzimy gatunek, który występuje u nas od dawna. Dorasta do metra wysokości, nie jest aż taka wielka, jak ta kanadyjska i ma inny pokrój, bardziej zwięzły, koszyczki ma zebrane w gronka, tworząc takie kłoski.

Czy ona jest miododajna?

Obie są miododajne. Ale podczas gdy ta nasza nawłoć ma 100 % substancji aktywnych, to ta kanadyjska ma 25% substancji aktywnych. Nieporównywalnie mniej w stosunku do tej naszej, rodzimej nawłoci. Ja też uświadamiam różnym ludziom tutaj, bo ktoś mówi: „kupiłem miód nawłociowy”, ale ja pytam: z jakiej nawłoci? Gdzie była ta pasieka? Na nizinach dominuje nawłoć kanadyjska i to nie jest ten miód nawłociowy, który był przed wojną. Nawłoć kanadyjska zaczęła się rozprzestrzeniać w latach 70-ych od zachodniej Polski. Teraz cała Lubelszczyzna jest nią porośnięta, Kotlina Sandomierska, świętokrzyskie, każdy nieużytek jest pokryty nawłocią kanadyjską. To jest coś niesamowitego!

Wracając do kosztów Pani działalności. Największym kosztem jest Pani praca, potem butelki, które przy większej skali produkcji trzeba kupować….

Znalazłam dobrą hurtownię w miejscowości, w której jest huta szkła. Jak tam jadę, to kupuję kilkaset butelek, płacę gotówką i przywożę. To jest o tyle dobra rzecz, że ja nie muszę tych butelek szorować.

6

Fot. Syropy pani Aleksandry.

Czy Pani te butelki wyparza?

Tylko wyparzam. Przed każdym nalaniem czegokolwiek wyparzam w temperaturze 250 stopni Celsjusza. Pierwotnie to robiłam w piekarniku elektrycznym w kuchni – on jest bardziej wydajny, bo tam się mieściło więcej butelek na raz. Ale teraz mogę wyparzać w bradrurze (piekarniku), którą opala się drewnem, a przy okazji się suszy inne rzeczy, więc to jest tańsze. Bo ja liczę każdą złotówkę, każdą sprzedaną butelkę zapisuję. Robię sobie wewnętrzną, małą księgowość, żeby prognozować na przyszłość. Muszę przewidzieć, ile ja powinnam mieć cukru, wkładu finansowego na przyszłoroczną produkcję.

 

8

Fot. Pani Aleksandra przy pracy.

Stopniowo rozszerzam asortyment, bo zaczęłam robić mieszanki. Mam lipę z kocimiętką, lipę z chmielem i z kocimiętką – syrop uspokajający, samą lipę na przeziębienia i gorączki, w tym roku wprowadziłam pokrzywę. Chciałam też spróbować z żywokostem lekarskim. Zrobić jakiś syrop, może mazidło. Jeszcze nie jestem zdecydowana! Żywokost ma niesamowite właściwości lecznicze, przyspieszające regenerację tkanki łącznej, chrząstki, kości, ścięgna, skórę właściwą. Ja to stosowałam u psów poranionych podczas wypadków samochodowych, i to było niesamowite działanie! W oczach goiły się głębokie, cięte, szarpane rany przykładane żywokostem. To jest jeszcze moje zadanie – zrobić okłady z żywokostu! Niezrealizowane, bo się okazuje, że nie mam czasu, że muszę cały czas produkować, bo jest takie duże zapotrzebowanie, że powinnam od świtu do nocy produkować te syropy i wysyłać.

Mam już stałych klientów. Oni tylko telefonują, zamawiają, a ja im wysyłam przesyłką kurierską. Opracowałam technologię pakowania. Zawijam każdą butelkę w papier, w torebkę po cukrze, a potem okładam to wszystko siankiem. Bo siana jest tutaj bardzo dużo i amortyzuje każde uderzenie i jest lekkie. Stosuję też opakowania z recyklingu domowego. Pani ze sklepu odkłada mi kartony z podwójnej tektury. Cała wieś wie, co ja robię i co jest mi potrzebne. Bo ja się z tym nie kryję, co robię…

A jak są nastawieni sąsiedzi do Pani działalności?

Początkowo tak z rezerwą. Byli obojętni: ona coś sobie tam „dłubie”, niech „dłubie”. Ale trzeba przyznać, że ja od moich sąsiadów też dostaję jakąś partię pustych butelek za darmo, one najczęściej są przepłukane, nie są brudne, nie pleśnieją od środka. Więc ja chcę się odwdzięczyć za każdą taką partię buteleczek – za każdy dar daję syropek gratis, bo przecież ktoś włożył jakąś myśl w tę buteleczkę i za każdą jestem mu wdzięczna. Sąsiedzi już wiedzą, że syropy są skuteczne. „Mojemu synowi to dobrze robi na sen i nerwy” – mówi sąsiadka. To zachowałam dla niej ostatnią buteleczkę.

I widzę, że od przyszłego roku będę musiała budować przetwórnię. Dzięki dotacji, którą pozyskała działająca tutaj Fundacja Dziedzictwo Przyrodnicze z Warszawy udało się zrobić ważną rzecz. Fundacja założyła Partnerstwo Naturowe, czyli skupiła wszystkich przedsiębiorców, którzy chcą wykorzystywać naturalne zasoby przyrodnicze do swojej działalności gospodarczej. Tam są producenci przetworów domowych, pszczelarze. I dzięki temu, że Fundacja zdobyła pieniądze na promocję tego partnerstwa, to wyjeżdżamy na różne targi. Byliśmy na targach turystycznych w Rzeszowie, Eko Food w Łodzi, w listopadzie jedziemy do Kielc – na Targi Eco Family – ekologiczno-turystyczne. Nas w życiu nie byłoby stać na to, żeby wynająć powierzchnię na targach, bo to jest kilka tysięcy złotych, do tego hotel, bilet, dojazd, wyżywienie. I nikt z nas, z tych drobnych ”producenciczków” nie jest w stanie wyłożyć takiej kasy w to stoisko. To są bardzo wysokie koszty i nawet gdybyśmy się poskładali, to i tak by się okazało, że to co tam zarobimy, musimy oddać…

 

1

Fot. Na targach z Patnerstwem Naturowym Pogórza Przemyskiego i Gór Słonnych.

Dzięki temu, że Fundacja pozyskała środki finansowe i zafundowała nam wyjazd do Łodzi, Kielc, czy Rzeszowa – my możemy się promować. Nawiązujemy istotne kontakty. Np. w Łodzi odwiedziło nas dużo ludzi i przychodziło dużo właścicieli sklepów ekologicznych, hurtowni ekologicznych, jakichś sieci handlowych i mówili, że braliby z Pogórza Przemyskiego każdą ilość żywności, którą bylibyśmy w stanie wyprodukować, bo marka Natura 2000 jest gwarancją czystości… Jak się dowiadywali, że Andrzej Łabiak ma 40 uli, to mówili: „o, to mała pasieka, to na pewno będzie dobry miód, bo tam się na pewno nie opłaca kombinować”. To, że mamy małe przedsiębiorstwa, rodzinne, i że jesteśmy na obszarze Natura 2000 i Parku Krajobrazowego Pogórza Przemyskiego, a produkty są przygotowywane wg tradycyjnych przepisów, jest dla nich nie tylko rewelacją, ale też rękojmią tego, że to co produkujemy jest ekologiczne. I nigdy byśmy się tego nie dowiedzieli, gdybyśmy nosa poza gminę nie wyściubiali.

3

Fot. Na targach.

Wystarczyłaby mi taka wysokość produkcji, jaką mam w tej chwili, nie musiałabym niczego rozszerzać. Ja bym się z tego świetnie utrzymała, bo mam mieszkanie w Lublinie, które wynajmuję. A myślę, że jestem pozytywistą z charakteru, z wychowania i z temperamentu. Mam wyobraźnię, potrafię porównywać i kojarzyć fakty, więc mam taki zamysł, żeby pokazać mieszkańcom, że z tej natury da się żyć, godnie żyć. Założę przetwórnię i będę wysyłać syropy do sklepów ekologicznych. Nie jest wykluczone, że będę musiała zatrudnić ze dwie zbieraczki. Bo nie jestem w stanie tymi garściami wszystkiego nazbierać, wysuszyć, wydrukować etykietki, wysłać itd..

Czy może Pani opowiedzieć, jak wygląda przygotowanie syropów?

To jest moja wyciskarka, a to są elementy tej wyciskarki. Tu się wkłada walec zrobiony z drewna bukowego, a tutaj worek płócienny. Do worka wlewa się wywar z ziół, worek się zawija, przykłada się tłok i ściska. I tu do rynienki spływa sama esencja. Przy każdym jest taka procedura. Sama zbieram, sama suszę, wiem, ile mnie to pracy kosztuje. Więc ja wyciskam je do ostatniej kropelki, bo ta kropelka jest dla mnie ważna.

7

Fot. Warzenie ziół.

Najpierw esencja z ziół, potem cukier…

Dopiero potem łączenie z cukrem. Pokażę pani jak jest teraz przygotowana nawłoć pospolita, sucha, zmielona w rękach, zalana wodą – wrzątkiem. To napęczniało i teraz to się wyciska. Szklanka ziela na szklankę wody. Ja jeszcze po wyciśnięciu odparowuję nadmiar wody z tej esencji.

Czy Pani to pasteryzuje?

Nie, bo wlewam na gorąco. Cukier też podgrzewam i wlewam na gorąco i do wyparzonych butelek. Potem stawiam dnem do góry. I to po otwarciu trzeba przechować w lodówce. Choć na litr esencji daję 1 kg cukru, to jest to tak dobra koncentracja, super toniczne stężenie, że tam nie mają prawa rozmnażać się bakteria, grzybek, pleśń. Po otwarciu, po 5 -6 tygodniach może wpaść jakiś zarodniczek i zaczynają się pojawiać białe pleśniawki. Jednak ja wlewam syrop do butelek o pojemności 300 ml, co jest optymalną ilością do tego, żeby to wypić w ciągu 5-6 tygodni.

A ponieważ czerpię z dziedzictwa kulturowego naszej wsi i chcę wypromować to nasze dziedzictwo, stosuję prawie wszystkie zasady babek zielarek: ja to wiem od Janki z Działu, czy od Kolankowej z Wygonu! I od nich też wiem, że babka zielarka to był specjalny rodzaj człowieka! Jako jedyna kobieta we wsi, miała prawo chodzenia w portkach, musiała być ubrana na biało, żeby odbijać demony, złe moce. I ja tak właśnie chodzę po tych łąkach. Mam specjalną lnianą białą koszulę, portki na trokach. Co więcej – zielarka nie mogła być chora, musiała być zdrowa jak rydz. Musiała się pomodlić do Matki Bożej przed wyjściem, musiała śpiewać ziołom, a jak chodziła to „darła się” na cały głos, tak, że wszyscy wiedzieli, że zbiera zioła. Ja też śpiewam, mam takie piosenki zaklinaczki. Jak idzie deszcz, to się staje przed chmurą i śpiewa: „ Idźcie chmary na Tatary tam dyscami lijcie, a nad nami Mazurami słoneczko ześlijcie” i macha się ręką. I bardzo często się zdarza, że mnie deszcz nie zmoczy, dopiero jak wejdę do domu, to wtedy lunie. Jest jakieś oddziaływanie elektromagnetyczne płynące z mojego mózgu na chmury. W końcu wszyscy jesteśmy dziećmi tego samego kosmosu.

Niezbadane, a sprawdzone, że to działa…

Człowiek nie wymyślił jeszcze detektorów, które odbierają i są czułe na subtelne energie, typu dobre spojrzenie, dobre myśli, wypowiedzenie dobrej myśli, dobrego słowa.

Dlatego te życzenia, które sobie składamy są tak ważne, coś w nich jest! Działają.

Jak coś robię z tymi ziołami, to cały czas myślę, dla kogo to robię, żeby one pomogły. Wiem na co chorują moi klienci i kiedy przygotowuję te syropy to myślę o nich, żeby one im pomogły. Kręcę zawsze w dobrą stronę …

I drewnianą łyżką?

Tak drewnianą łyżką, za słońcem (w prawo), nie za kosą (w lewo). Oprócz tych substancji aktywnych zawartych w ziołach, ważne by było w nich dużo dobrej energii, sprzyjającej procesom regeneracji. Trzeba to uruchomić. My stresem, pędzeniem, myślą: „co to będzie, co ja mam zrobić, to mi się nie udało” – zabijamy nasz naturalny potencjał samooczyszczenia organizmu. W tym jest cała moja filozofia bycia w tych moich ziołach i w syropach, filozofia, do której dochodziłam całe lata. Bo przecież nie urodziłam się z poczuciem jedności z kosmosem, stopniowo dochodziłam do tego „cosizmu” – jak ja to nazywam – że Coś Jest, nienazwane, co kieruje naszymi losami. Ważna jest każda dobra myśl, dobra energia, dobre życzenia, życzliwość, spolegliwość do wszystkich istot żywych. Ja sobie pogadam z moim kotem, psem. Ulituję się nawet nad gąsieniczką, która jest na moim ziółku. Nie rozgniatam jej, nie kroję, po prostu przenoszę za okienko.

Dziękuję za rozmowę.

Zdjęcia: Agnieszka Rokitowska oraz Archiwum Aleksandry Ryzner.

***

Facebook
Twitter
Email

Newsletter

Co miesiąc najlepsze teksty WW w Twojej skrzynce!

Newsletter

Co miesiąc najlepsze teksty WW w Twojej skrzynce!