Przemysław Chrzanowski: Na terenie całego kraju likwiduje się małe wiejskie szkoły. Podstawowym powodem, dla którego władze lokalne na to się decydują jest ich nierentowność. Wy także stanęliście oko w oko z takim problemem. I nie poddaliście się. Jakie kroki należało podjąć, by osiągnąć cel?
Edyta Tofilska, prezeska Stowarzyszenia Na Rzecz Rozwoju Wsi Racławice: – O sprawie dowiedzieliśmy się pół roku przed zamknięciem placówki. Dla nas wszystkich było to duże zaskoczenie. Zadaliśmy sobie wówczas pytanie: czy chcemy prowadzić szkołę niepubliczną i czy w ogóle damy radę to zrobić? Byliśmy bardzo zdeterminowani, odpowiedź musiała być zatem twierdząca. Najpierw udaliśmy się do burmistrza, chcieliśmy poznać jego plany związane z budynkiem dotychczas zajmowanym przez szkołę. Powiedział, że zostanie przekazany we władanie miejscowej Radzie Sołeckiej. Jeżeli ta zgodzi się, by służył on nadal celom oświatowym, to nie będzie żadnych przeciwwskazań do utworzenia placówki niepublicznej.
Kolejnym krokiem było pozyskanie kadry. Nauczyciele dotychczas pracujący w tej szkole odmówili współpracy, ponieważ nie zgodzili się na nowe warunki finansowe. Wiadomo, że oszczędności można w tym zakresie wypracować tylko wówczas, kiedy nie ma Karty Nauczyciela. Oni tego nie chcieli zaakceptować. W tym samym jednak czasie zlikwidowano szkołę w Stalowej Woli i stamtąd kadra w nieco okrojonym składzie trafiła do nas. Grono pedagogiczne poszerzyliśmy o panie zajmujące się nauczaniem początkowym, dodam, że to nasz rodzimy, młody narybek.
Dużą trudnością okazał się wybór dyrektora placówki. Wiadomo – zakres obowiązków bardzo szeroki, duża odpowiedzialność i brak gwarancji na wysokie wynagrodzenie. Z pomocą przyszedł nam emerytowany nauczyciel z doświadczeniem dyrektorskim. Powiedział, że bardzo mu się podoba nasza inicjatywa i że przez rok będzie społecznie piastował tę funkcję, a w tym czasie wychowa sobie swego następcę. Plan się powiódł, dziś dyrektorem jest pani od historii.
Aby utworzyć małą niepubliczną szkołę trzeba dobrze dogadywać się ze środowiskiem i lokalną władzą. Jak wyglądają te relacje w waszym przypadku?
– Pan burmistrz powiedział, że nam nie będzie w niczym przeszkadzał. Obiecał, że dostaniemy to, co zgodnie z prawem nam się należy. W naszym interesie miało leżeć to, by do placówki trafili uczniowie, ponieważ za każdym z nich idą pieniądze z budżetu państwa. Początkowo szacowaliśmy, że do trafi do nas 35 uczniów, ostatecznie do momentu rozpoczęcia roku szkolnego ta liczba stopniała do 19. Reszta rodziców posłała swoje pociechy do innych, większych szkół. Zabrakło im wiary, że to może się udać.
A jaką mieliście alternatywę? Jaką edukacyjną przyszłość zaproponowano waszym dzieciom?
– W Nisku jest bodaj pięć szkół podstawowych. Nasze dzieci mogłyby „zasilić” jedną z nich. Tylko, że my sobie tego nie wyobrażaliśmy. Nasza wieś jest wyjątkowo bogata w tradycje i kulturę. Mamy kościół, bibliotekę, sklep, skatepark, plac zabaw, buduje się basen – dla kogo my to wszystko robimy? Dla dzieci właśnie. A nam bardzo wcześnie próbowano je zabrać. W początkowej fazie mieliśmy ostro „pod górkę”. Na szczęście trafialiśmy na wspaniałych ludzi. Mówię tu przede wszystkim o naszym księdzu, który wspiera nas finansowo. Mieliśmy 17 osób zatrudnionych, a żadnych dotacji. Proboszcz dał do zrozumienia, że parafia i szkoła to naczynia połączone i zdecydował się utrzymywać placówkę przez dwa miesiące. Co więcej ten człowiek spowodował, że mamy w naszej miejscowości przedszkole. Udostępnił nieodpłatnie parafialny budynek na ten cel. Ponadto wyposażył obiekt we wszystkie niezbędne elementy – tak, by spełniał on określone wymogi. Dziś przedszkole wychowuje nam przyszłych uczniów. Rzeczywiście okazało się, że parafia i szkoła to naczynia połączone.
Czy wszyscy rodzice z wami się solidaryzują? Czy są wśród nich tacy, którzy wolą posłać dziecko do publicznej szkoły – takiej z tradycjami, halą sportową, pracowniami komputerowymi z prawdziwego zdarzenia?
– To, o czym pan mówi, było jednym z powodów zamknięcia tej szkoły. Tłumaczono nam, że większa placówka da dzieciom więcej możliwości. Wielu rodziców poszło tym tropem. My natomiast staramy się szukać zalet małej szkoły, udowadniamy, że w małych grupach także da się pracować efektywnie. To zasługa także naszych pedagogów, którzy za połowę pensji, którą otrzymywaliby w szkole publicznej, bezgranicznie się poświęcają. Widać ochotę do pracy i trudne do opisania zaangażowanie. Są święcie przekonani, że w ciągu najbliższych pięciu lat doprowadzą do tego, iż nasza szkoła będzie najlepszą placówką w okolicy.
Obiegowe opinie głoszą, że gimnazjaliści, czy też uczniowie szkół średnich, wywodzący się z małych środowisk mogą zdradzać symptomy braku przebojowości, niedowartościowania, czy wręcz zahukania. Nie obawiacie się, że może to dotyczyć waszych wychowanków?
– Oczywiście analizowaliśmy ten aspekt naszej działalności. Jesteśmy jednak zbudowani tym, co pokazują nasi absolwenci w nowych szkołach. W zeszłym roku do gimnazjum w mieście trafiło pięć dziewczynek. Wszystkie świetnie sobie radzą, zajmując czołowe lokaty. Ich atutem jest bogata wiedza. Poza tym nie ma mowy o jakimkolwiek zagubieniu, nauczyciele twierdzą, że powoli wyrastają na klasowych liderów. Zawsze powtarzam, że powinniśmy dostrzegać nie tylko zagrożenia, ale przede wszystkim atuty małych szkół. Jak widać, stereotypy czasem się nie potwierdzają.
Czy wasza szkoła angażuje się w życie miejscowości?
– Staramy się pokazać z jak najlepszej strony na piknikach, które sami organizujemy. I to w zasadzie wszystko. Bo z przykrością musze powiedzieć, że my nigdzie nie jesteśmy zapraszani… Nas nawet nie ma na listach Urzędu Gminy, nie figurujemy jako placówka niepubliczna. Nie łudzimy się, że nasi pedagodzy zostaną w jakikolwiek sposób docenieni podczas święta Komisji Edukacji Narodowej.
Szkół zagrożonych niżem demograficznym, przed którymi stoi widmo zamknięcia jest w całym kraju wiele. Proszę w kilku słowach przekonać pedagogów, przedstawicieli lokalnych stowarzyszeń, że warto walczyć.
– Jeżeli w coś wierzymy i do tego będziemy dążyć, to na pewno się uda. Jesteśmy tego doskonałym przykładem. Przetrzymaliśmy najtrudniejszy okres, kiedy przez kilka miesięcy nie otrzymaliśmy żadnej dotacji. Radni przyznali po pierwszym roku szkolnym, że uważali wówczas, iż te pieniądze pójdą na zmarnowanie. Teraz nikt już nie ma wątpliwości, że jesteśmy w stanie sobie poradzić. Przyszłość maluje się nam kolorowo, dzieciaków mamy tyle, że przedszkole musiało w zeszłym roku odmówić przyjęcia bodaj sześciu maluchów. To dla nas bardzo obiecujący prognostyk.
Czy jesteście dumni z tego projektu?
– Tak, jesteśmy bardzo dumni. Rodzice zaczynają już nawet mówić, że i przedszkole i szkoła to placówki elitarne. Czyż można oczekiwać lepszych recenzji?
***
Zapraszamy do wysłuchania całej rozmowy z Edytą Tofilską, prezeską Stowarzyszenia Na Rzecz Rozwoju Wsi Racławice.
***