Rozwiali je Polacy. Jeszcze nie okrzepła nowa władza, jeszcze z ulic nie zniknęły czołgi i zbrojne formacje, gdy tunezyjskie bruki deptać zaczęły polskie stopy w białych skarpetkach i przewiewnych klapkach. Pierwsi po politycznym przewrocie wysiedliśmy z samolotów, zapełniliśmy hotele, wylegliśmy na plaże. Polakowi nie straszny świst kul i grzmot wybuchów, za nic ma bombowe zamachy i krwawe starcia, skoro wykupił dwutygodniowe wczasy pod palmą.
Od kiedy paszport przestał być świadectwem poniesienia szczególnego trudu, rozsmakowaliśmy się w przekraczaniu bliższych i dalszych granic. Wypoczynkowo pociąga nas rozsłoneczniona Afryka północna, życiowo – spowite mgłą i wieczną mżawką Wyspy Brytyjskie. Coraz więcej wybywających wcale nie ma zamiaru powrócić tu, gdzie, jak kiedyś patetycznie przekonywała Irena Santor, wierzby pośród pól, a wiosną śpiewa las. Jeśli tak dalej pójdzie, uwierzbionym polom i śpiewającemu lasowi grozi zupełne zapomnienie.
Spanie już nie na sianie
Zgodnie z brzmieniem nazwiska, Jarosław Wesołowski skrajnym pesymistą nie jest. W przeciwieństwie do spektakularnie upadłych biur podróży, jego wyspecjalizowana w krajowej turystyce firma jakoś sobie radzi. Tkwiąc w tej branży od ładnych paru lat, lepiej niż inni widzi jej niedostatki, nonsensy, zmiany nie zawsze służące rozsławianiu ojczystych krajobrazów.
Jarosław Wesołowski często natyka się na dokuczliwe ciernie.
Ten korzystnie wyglądający pięćdziesięciolatek połknął, żywotnego, jak się okazało, bakcyla w szkolnym kole PTTK. Wtedy, na początku lat osiemdziesiątych ubiegłego wieku, poznawanie krain geograficznych, zwiedzanie miejsc ważnych dla materialnej i duchowej kultury narodu, wypoczynek na łonie natury diametralnie różniły się od współczesnych trendów.
***
Plecak, aluminiowy kocher z palnikiem denaturatowym i kilka zupek w proszku stanowiły indywidualny ekwipunek, wystarczający do zorganizowania parodniowej szkolnej eskapady. Z częstotliwością imperialistycznych prowokacji mijały się na szlakach wędrujące grupy. Miejsce w rajdowym rankingu wyznaczała liczba turystycznych odznak, wpiętych w twarzowe kapelusiki. Ci najbardziej doświadczeni nosili na głowach prawdziwe odznakowe hełmy. Oczywistym miejscem noclegów były chłopskie stodoły.
Na Ojczystej Zemi też bywa fajnie.
Teraz spanie na sianie jest po prostu nie do pomyślenia. Opiekuna grupy czekałaby niechybna zawodowa zguba, gdyby jakiś smarkacz spadł ze stogu lub, nie daj Boże, padł ofiarą insektów. Pewnie dlatego rośnie w społeczeństwie odsetek zniewieściałych mięczaków.
Jarosław Wesołowski jest przewodnikiem po Jurze Krakowsko-Częstochowskiej i Beskidach. W rejonach ciekawych widokowo, lecz niezbyt zasobnych w konieczną infrastrukturę z samego przewodnictwa utrzymać się trudno. Jura eksploatowana jest sezonowo. Maj i czerwiec oraz wrzesień i październik to czas największego ruchu w interesie. Wtedy pracuje się siedem dni w tygodniu, za godzinę oprowadzania bierze od 200 do 250 złotych. Przez pozostałe miesiące panuje posucha. W Beskidach, w Zakopanem a to turystów, a to narciarzy, czy wycieczkowiczów nie brakuje przez cały rok.
Ani nie agro, ani nie turystyka
W odróżnieniu od części środowiska, Jarosław Wesołowski nie wiesza psów na ministrze Gowinie, przebąkującym swego czasu o „uwolnieniu” profesji przewodnika. W obowiązującej od szesnastu lat ustawie o usługach turystycznych dostrzega szereg wad. Od koncesjonowanych przez Urzędy Marszałkowskie organizatorów ustawa oczekuje spełniania ostrych kryteriów, podczas gdy inne podmioty dysponują szeroką swobodą działania. Należą do nich np. parafie, aranżujące klasyczne wycieczki pod szyldem „pielgrzymek”. Z regułami wolnego rynku sprzeczne wydaje się również żądanie specjalnych uprawnień od przewodników po dziesięciu wydzielonych miastach i regionach (Kraków, Lublin, Łódź, Poznań, Szczecin, Toruń, Warszawa, Wrocław, Trójmiasto oraz Katowice wraz z miastami konurbacji górnośląskiej).
W Poznaniu i kilku innych miejscach za brak przewodnickich uprawnień kara się mandatami.
W takim Krakowie dość często zdarza się, że zwiedzającą grupę zaczepia jakaś, za przeproszeniem, stara baba w asyście strażnika miejskiego. Nie masz uprawnień, to mandacik z mściwą satysfakcją ci wlepiamy. Nie kursy i certyfikaty czynią rzeczywistego cicerone. Można mieć całą kolekcję dyplomów i legitymacji, a oprowadzanych zanudzać na śmierć.
***
Jarosław Wesołowski wierzy, że wcześniej czy później nastąpi powrót do starych, dobrych, petetekowskich tradycji. Odżyje turystyka biwakowa, Tunezję, Egipt, Turcję zastąpią Pieniny i połoniny. Kryzys uczy oszczędności, co widać chociażby po słabnącym rozmachu firm eventowych. Całkiem niedawno od zamówień banków, potentatów ubezpieczeniowych, koncernów farmaceutycznych nie mogły się opędzić. Dla klienteli swoich zleceniodawców urządzały „integracyjne” wypady w interesujące zakątki Polski. Towarzyskiemu zespoleniu sprzyjały przejażdżki sprowadzonymi z oddali poduszkowcami, loty balonem, podziwianie okolicy z wynajętego śmigłowca. Taka rozrzutność wychodzi dziś z mody.
Niestety, bez nowoczesnego, a więc kosztownego, a przy tym przemyślanego marketingu i wizji przyszłości żadna krajowa enklawa nie stanie się turystycznym rajem. Deficyt tych czynników Jarosław Wesołowski obserwuje na bliskiej mu Jurze. Zasilone unijnymi dotacjami, licznie wyrosły tu „gospodarstwa agroturystyczne”, jednak niewiele z nich odnosi biznesowy sukces. Przy okazji wypaczona została sama idea agroturystyki, mającej stanowić dodatek do głównej, rolniczej działalności. W zamyśle, takie gospodarstwo przyjmowałoby pod dach ludzi aktywnie uczestniczących w pracach polowych, żywiących się własnoręcznie udojonym mlekiem i wykopanymi motyczką kartoflami. Spełnienie tych warunków uniemożliwia ze dwadzieścia powodów. Po pierwsze brak obrabianych pól. Wygórowane ceny za pobyt wynikają z chęci szybkiego odzyskania zainwestowanych w bazę noclegową pieniędzy, a to skutkuje małym zainteresowaniem wypoczynkową ofertą
Promocyjne misie
W dobie Internetu zwrócenie na siebie życzliwej uwagi wymaga sporego wysiłku reklamowego, pomysłowości, inwencji. Jak tu liczyć na falę przyjezdnych, jeśli Starostwo, które w strategii rozwoju podkreśla rolę turystyki, „promuje” teren za pomocą bezmyślnie kupowanych od hurtownika „gadżetów”, w rodzaju gumowej piłeczki do kojącego nerwy ściskania, lub dostępnego w każdym kiosku, pluszowego misia made in China? Jeśli największą w okolicy imprezą są powiatowe dożynki, służące „ocieplaniu” wizerunku władzy, a adresowane wyłącznie do lokalnej, zatem świadomej manipulowania sobą publiki.
Rzecz jasna, są także pozytywne przykłady. Na odludziu, na skraju peryferyjnego zagajnika pojawił się parę lat temu obiekt słynący pełnym, całorocznym obłożeniem. Jak twierdzi Jarosław Wesołowski, pierwotnie miał tu stanąć salon usług erotycznych. Stanął hotel, czerpiący niezłe zyski z konferencji, sympozjów, studniówek, jubileuszy. Dlaczego usytuowany w mało atrakcyjnym miejscu budynek nie świeci pustkami? – „Bo ma świetnego menadżera i naganiaczy w Warszawie”.
***
Jarosław Wesołowski wodzi ludzi po Polsce, rozjaśnia im tam, gdzie najciemniej. Czasami z własnej kieszeni dokłada, jak chociażby podczas wyprawy do Teatru Bagatela. Pół Uniwersytetu Trzeciego Wieku zapisało się na wyjazd, a pojechało jedenaście osób. Chyba nieprzypadkowo swoją firmę nazwał Per Aspera Ad Astra. Ta łacińska sentencja głosi, że droga do gwiazd prowadzi przez ciernie.