Sport to zdrowie – z tym i wieloma innymi wzniosłymi hasłami powszechnie kojarzy się coś, co nazywamy aktywnością fizyczną. Okazuje się jednak, że nawet to, co wzniosłe, ambitne i wreszcie to, co zdrowe, może budzić negatywne odczucia. Tak ze sportem bywa na wsi.
Bieg pod wiatr
Adam i Zosia Uznańscy postanowili, że będą biegać. Właściwie to jej sprężyna. Sama nie ma powodów do tego, by narzekać na sylwetkę. Jest wysportowana, bo jeszcze zanim wyszła za mąż „zaprzyjaźniła się” z… Cindy Crawford. Nie, nie…nigdy nie była to przyjaźń w tradycyjnym tego słowa znaczeniu, Zosia po prostu włączała sobie na wideo kasetę z zestawami ćwiczeń, opracowanych i prezentowanych na wizji przez znaną super modelkę. Pomysł z biegami miał przede wszystkim podziałać na jej męża, któremu dość niebezpiecznie zaczął się rozrastać „mięsień piwny”. Zawsze był przy sobie, ale przez ostatnich kilka miesięcy doprowadził się do takiego stanu, że nie zdołał się wcisnąć w odświętny garnitur.
– Koniec z tym! Zabieram się chłopie za ciebie, bo inaczej w wieku 32 lat nie będziesz w stanie zabrać mnie na półgodzinny spacer. Zadyszysz się na śmierć. Tak mu powiedziałam. I chyba dotarło, bo nazajutrz, kiedy otworzyłam oczy, siedział naprzeciwko mnie ubrany w przyciasnawy dresik. Czekał na dyspozycje – opowiada Zosia.
Adam chciał szybkiego efektu. W Internecie wyczytał, że powinien skupić się na ćwiczeniach aerobowych. Wraz z małżonką opracowali plan treningowy, rozłożony na cały tydzień. Jego podstawą było bieganie, poza tym drobne ćwiczenia rozciągające, jakieś tam skłony, wymachy nóg… Postanowili, że biegać będą zaraz po pracy.
– To było straszne. Nie mieszkamy na odludziu, a więc nasze popołudniowe treningi miały z początku sporą rzeszę obserwatorów. To bieganie dla nas samych było dziwactwem, spoglądaliśmy na siebie i co chwilę śmialiśmy się bezsensownie. No a kiedy ktoś pojawił się nam na drodze, to z biegu przechodziliśmy w spacerek. Zawsze to wygląda normalniej – mówi Zosia.
– Trudno było nam znosić złośliwe spojrzenia i niewybredne komentarze w stylu: „Nie mają nic do roboty, to biegi po wsi urządzają, nieroby jedne!” Palcami nas wytykali, tematem wielu rozmów w sklepowych kolejkach bywaliśmy. Wspólnie zadecydowaliśmy więc, że będziemy trenować późnym wieczorem, kiedy prócz szwendających się pijaków, cała wieś śpi – opowiada Adam. – Jest cichutko, ruch na ulicy niewielki, nikt złowrogo nie patrzy. Trauma po dziennych biegach jednak pozostała gdzieś głęboko w mojej świadomości. Żona twierdzi, że kiedy widzę na horyzoncie jakiegoś nocnego przechodnia, to od razu znacznie przyspieszam. Ona twierdzi, że nadal się wstydzę swej fizycznej aktywności. Może ma rację?
Bieg z wiatrem
Wstyd młodych biegających małżonków to już historia. Tak jak i to, że pół wsi patrzyło na ich poczynania z politowaniem. Dziś na bieganie traktuje się tu zupełnie inaczej. To znowu zasługa Zosi. W jednym z internetowych serwisów wyczytała, że istnieje możliwość zorganizowania masowej imprezy biegowej. Takiej, w której uczestniczyliby ludzie z całej miejscowości. Trzeba było ich tylko do tego przekonać.
– Postanowiłam najpierw zainteresować sprawą władze gminy. Spodziewałam się pozytywnej reakcji, bo już wcześniej zauważyłam, że wójt potrafi wydać spore pieniądze na organizację sportowych imprez. Tu nakłady były nieduże, więc tym bardziej dał nam „błogosławieństwo” – wspomina Zosia. – Przedsięwzięciu patronował jeden z największych ogólnopolskich dzienników. Na specjalnej witrynie zamieszczono wszelkie wytyczne, zanim jednak przystąpiliśmy do dzieła, trzeba było najpierw udać się na szkolenie do stolicy. Tam dowiedziałam się, że w poprzedniej edycji owych masowych biegów naprawdę uczestniczyły setki, a w niektórych ośrodkach miejskich nawet i tysiące ludzi. Z głową pełną pomysłów wróciłam na wieś i od razu zabrałam się za robotę.
Przede wszystkim trzeba było wytyczyć trasę biegu. Zgodnie z zaleceniem organizatorów, musiała mieć około czterech kilometrów. Miejscowość Adama i Zosi jest pięknie położona wśród pól i lasów, a więc z ustaleniem szlaku nie było żadnego problemu. Gorzej z ludźmi. Poszli najpierw do dyrektora miejscowej szkoły. Zgodził się rozpropagować sprawę, ale nie obiecywał, że uczniowie tłumnie przybędą na start – wszak to niedziela, a więc dzień wolny od nauki. Nikogo siłą do biegu nie da się zmusić. Ostatnią deską ratunku był ksiądz proboszcz. Pomysł bardzo mu się spodobał i w niedzielę z ambony krótko, aczkolwiek dosadnie zakomunikował, że po południu jest taka, a taka impreza i że on sam w niej będzie uczestniczył. Strzałem w dziesiątkę było to, że dodał, iż będzie to niepowtarzalna okazja, by księdza zobaczyć nie w sutannie, a w dresie… I to zadziałało, bo na starcie pojawiło się grubo ponad sto osób. Drugie tyle przyszło pokibicować.
Zanim pobiegli, wszyscy nieśmiało spoglądali na siebie. Nie dowierzali, że tu są i że za chwilę dokonają czegoś, z czego jeszcze rankiem kąśliwie żartowali. Przekonywali siebie wzajemnie, że warto, skoro wójt biegnie i proboszcz nie rzucał słów na wiatr?. Wreszcie, po krótkiej rozgrzewce, wystartowali. Pokonując własne słabości, po kilkudziesięciu minutach do mety dobiegli wszyscy. I wszyscy, jak jeden mąż, mieli na zmęczonych twarzach uśmiech. Pokazali sobie i innym, że można coś zmienić w swoim schematycznym życiu, że można zrobić coś dla zdrowia. I to niezależnie od tego czy ma się 20, czy 50 lat na karku.
– Dla nas najważniejsze jest to, że dzięki tej niewinnej imprezie kompletnie zmieniło się nastawienie ludzi do sportu w ogóle. Teraz oboje z żoną możemy sobie biegać nawet w samo południe i nikogo to już nie zdziwi – z zadowoleniem kwituje Adam. – Nikt nas nie „poczęstuje” włażącym w pięty tekstem, nie wytknie palcem. Wszyscy wiedzą, że kolejny masowy bieg już na wiosnę. Daje głowę, że wielu z nich już do niego czyni przygotowania. Tyle, że się nie pokazują. Czyżby teraz oni się wstydzili?
Przemysław Chrzanowski
Fot. Autor