O 6,49 dźwięk syreny poderwał Marka z pościeli. Była niedziela, Marek odsypiał popołudniową zmianę spędzoną w fabryce samochodowych części. Tyra w niej również w weekendy.
Po kwadransie pojawił się w remizie, do której przybiegli pozostali członkowie załogi bojowego wozu. Marek jest kierowcą, od niego zależy tempo dojazdu do miejsca akcji. Najstarszy wśród nich to szefujący gminnym ochotnikom Henryk. Mógłby być ojcem reszty chłopaków.
Od przyjmowania telefonów z przerażającymi informacjami są zawodowi strażacy z powiatowego miasteczka. To oni zdalnie uruchamiają alarm we właściwej remizie. Tym razem wysłali także dwa swoje pojazdy.
W pięć minut od przekręcenia kluczyka w stacyjce, Star Marka znalazł się tam, dokąd miał dotrzeć. Kłęby gęstego, gryzącego dymu bezbłędnie wskazały drogę.
Na jednej z posesji paliło się wnętrze solidnego, murowanego garażu. Gdy ochotnicy podłączali wąż z wodą, zawodowcy w aparatach tlenowych forsowali drzwi i ustawiali wentylator do wydmuchiwania dymu. Dobre pół godziny rzegotali czymś w środku, nim chłopaki mogli ruszyć im z pomocą. Spadła na nich wymagająca niemałej krzepy robota. Tęgawy Henryk wspierał trzech chudych młodzieńców przy wynoszeniu okopconej betoniarki i innych wielkogabarytowych sprzętów. Spod zbyt dużych kasków lało się młodzieńcom na oczy, stękali z wysiłku, wciągając te graty na szczyt stromego, długiego zjazdu do garażu. Najwięcej problemów było z wytaszczeniem auta. W starze Marka zaciął się bęben nawijający stalową linę. Niegdyś białego Forda Transita ręcznie przetaczali w bezpieczne miejsce. Oni na górze, furgonetka na dole. Operacja przypominająca zabawę w przeciąganie liny.
Właścicieli posesji niespecjalnie interesowała akcja i energiczna krzątanina na podwórku. Gospodyni wyszła tylko po to, by wprowadzić do chałupy wielkiego czarnego psa, nieprzyjaźnie warczącego na obcych.
Gdzieś koło 9,00 było po zawodach. O 11,00 ogolony, intensywnie skropiony wodą kolońską, odświętnie odziany Marek przeżegnał się wchodząc do kościoła. Na niedzielną mszę zdołał mimo wszystko zdążyć.
***
Kiedy Marek spełniał chrześcijański obowiązek, w pewnym dużym mieście wrzask matki poderwał Bendka z pościeli. Bendek odsypiał wczorajszą imprezę, z której zresztą niewiele pozostało w pamięci. Na wersalce znalazł pięć złotych – resztki zarobionej na czarno stówy. Myśl o niechybnych dwóch „browarach” natchnęła go otuchą, uspokoiła skołatane serce. Po kwadransie dołączył do kumpli, od kilku godzin sączących na ławce jabole. Jakiś czas temu policja i straż miejska wzmogły naloty na osiedle. Za spożywanie alkoholu w miejscach publicznych, stawianie czynnego oporu stróżom porządku oraz obrzucanie ich słowami powszechnie uznawanymi za nieprzyzwoite, Bendek odpowiadał przed sądem. Jego linia obrony zasadzała się na konstytucyjnej równości obywateli wobec prawa i dostępności do funkcjonujących w państwie instytucji. Zdaniem Bendka, jego casus świadczy o poważnym naruszeniu tych elementarnych gwarancji. – Skoro istnieje straż miejska to, dlaczego nie ma straży wiejskiej? – pytał retorycznie. Żelazną logiką niewiele wskórał, za to nauczona jego przypadkiem ekipa przeniosła się spod bloków do pobliskiego parku.
Ich codzienne spotkania to prawdziwa sztafeta pokoleń. Na wino raz składa się młodzież, raz dżepa funduje któryś z będących przy forsie dziadków. Tu wszyscy są „na ty”, różnice wieku praktycznie nie istnieją.
Dzisiaj tematem dnia jest arcyważny mecz naszych futbolistów. Za kilka godzin okaże się, czy wejdą do ekstraklasy. Przekonanie o sukcesie rośnie w ekipie z każdą opróżnioną butelką. Bendek ulega narastającej euforii. Przechowywaną na czarną godzinę „piątkę” postanawia dołożyć do flaszki czegoś mocniejszego.
Dęcie z zadęciem
W 1969 roku do Oscara nominowano dzieło Milosza Formana „Pali się moja panno” („Hori má panenko”). Zanim późniejszy hollywoodzki twórca nakręcił „Lot nad kukułczym gniazdem”, „Hair” czy „Amadeusza”, zasłynął jako mistrz obyczajowej obserwacji rodzimej, socjalistycznej rzeczywistości. Oglądając ten czarno-biały film, śmiejemy się z powagi, z jaką czechosłowaccy, dobrowolni strażacy przygotowują swój bal. Rżymy z godnego neurochirurgicznej operacji skupienia, towarzyszącego dekorowaniu Sali, z traktowania loterii fantowej jak wydarzenia, od którego zawisły losy świata. Bo tak naprawdę dla organizatorów balu ich prowincjonalna dziura jest całym światem, a sam bal najważniejszym wydarzeniem sezonu.
W miasteczku Marka jest coś z dawnego, czechosłowackiego Formana. W tym przeważnie wiejskim powiecie druhowie z Ochotniczych Straży Pożarnych stanowią poważną siłę społeczną. W każdym sołectwie szeregi formacji zasilane są nowym narybkiem, garną się do niej także dziewczęta.
Przed Markiem rysują się obiecujące perspektywy. Ochotników wszyscy przecież znają i poważają, z nich w dużej mierze rekrutują się gminni i powiatowi notable. Ale na zaszczyty jest jeszcze czas. To naturalne, że o najważniejszych dla organizacji sprawach decydują doświadczeni działacze.
Ich zebrania są czasami prawdziwą eksplozją emocji. Szkoda, że w wojewódzkich i centralnych strukturach nie widzą nabrzmiałych szyjnych tętnic, nie słyszą płomiennych wystąpień, gdy pula przyznanych terenowi odznaczeń jest znacznie mniejsza od oczekiwań. W takich chwilach odzywa się urażona godność ochotnika, a pełne wyrzutu spojrzenia kierowane są w stronę tych, co zapomnieli o organizacyjnym stroju. Taka gafa zdarza się podczas roboczych spotkań, jednak niedopuszczalna jest, kiedy święci się nowy sztandar dla jakiejś jednostki lub obchodzi okrągły jubileusz jej istnienia. No i, ma się rozumieć, w czasie wyborów. Na szczeblu powiatowym wyraźnie widać uprzywilejowanie jednych i kiepską pozycję drugich. Kandydaci z niektórych gmin nie mają, co liczyć na zostanie członkiem Zarządu, o byciu delegatem na zjazd wojewódzki mogą tylko skrycie pomarzyć. Od wyborów do wyborów żyją złudzeniami, beznadziejnie proponując swoje, z góry skazane na klęskę, nazwiska. Nobilitującymi funkcjami członka i delegata cieszą się wciąż ci sami.
W galowym uniformie Marek na razie występuje jedynie podczas wielkanocnych czuwań przy Grobie Pańskim. Ma wtedy swoje piętnaście minut w złotym hełmie, z halabardą w ręku.
***
Lecz w gruncie rzeczy robocze narady, jubileusze i zjazdy stanowią margines zajęć ochotnika.
Jeśli jest uzdolniony muzycznie, swoje zamiłowanie do gry na instrumencie rozwija w którejś ze strażackich orkiestr. Godziny dęcia z zadęciem są jak znalazł, gdy trzeba urozmaicić jakąś gminną czy powiatową imprezę. Bez orkiestry, wywijającego pałką tamburmajora i markietanek nie można wyobrazić sobie żadnej patriotycznej uroczystości, festynu, odsłonięcia pomnika. Dożynki bez orkiestry byłyby jak chłop bez ziemi, jak sznurek bez snopowiązałki.
Ci, których Pan Bóg nie obdarzył estradową swobodą Piotra Rubika spełniają się w inny sposób. W prozaicznej, codziennej działalności szeregowego druha. Chociażby w kwestowaniu na rzecz OSP. Z każdym Nowym Rokiem kolędują po chałupach, rozdając, za „co łaska”, strażackie ścienne kalendarze. Do druku ostatniego dołożyła się gmina. Po raz pierwszy trafiły pod strzechy kalendarze firmowane nie przez Zarząd Wojewódzki, a swojaków, których zna się po sąsiedzku. Ludziska grosza nie skąpili, bo przecie obok świętego Floriana fajnie jest mieć na ścianie portrety dzielnych, roześmianych chłopaków. Forsę z kalendarzy przeznacza się na statutowe cele, np. nagrody w konkursach wiedzy pożarniczej, organizowanych dla uczniów podstawówek i gimnazjów. Udział w takich właśnie konkursach skłonił Marka do zostania ochotnikiem. Najpierw była drużyna młodzieżowa, potem przyszedł czas na normalną, poważną działalność. Na dwadzieścia dwa lata jego życia, siedem związanych jest z OSP.
Witajcie chłopcy
Bendek nie potrafi rozszyfrować skrótu OSP, bo nigdy o czymś takim nie słyszał. W swoim mieście ma jeden przedmiot bezgranicznej miłości. To piłkarski klub o ponad stuletniej tradycji. Dla niego zdolny jest do najwyższych poświęceń. Dla niego stracił prawą górną jedynkę i nabawił się blizny po roztrzaskanej na głowie butelce. Jego pierwszy, dość topornie wykonany na ramieniu tatuaż, to oczywiście nazwa klubu.
Już w młodszych klasach podstawówki nosił zrobiony przez matkę sweterek w bliskich sercu barwach. Dawał mu status nietykalności, bo któż ośmieliłby się te barwy tłamsić, poniewierać swoistą wizytówką wielbionej przez wszystkich drużyny. Dzięki niej przejeździł Polskę wzdłuż i wszerz, ani razu nie nabywając biletu.
Wychował się przy stadionie, oddzielonym od jego bloku ściekiem z przyzwyczajenia nazywanym rzeką. Wagary najprzyjemniej spędzało się na treningowych boiskach.
Poza klubem nie ma w mieście niczego wartościowego. Multikino zajęło teren, na którym spotykało się kiedyś fajnych kolesi, targowisko, gdzie za bezcen można było kupić spirytus, wyparte zostało przez centrum handlowo-rozrywkowe.
W miejsce zlikwidowanych niemal wszystkich kopalń powstają nowe fabryki, wkracza zagraniczny kapitał, mnożą się supermarkety. Bendek już dawno postanowił, że tyrającym na okrągło niewolnikiem nie będzie. Michę i kojo ma, od czasu do czasu wpadnie jakaś kasa za dorywczą robotę na budowie. Bendek śmieje się ze swoich niedawnych pomysłów wyjazdu do Irlandii: – Po paru browcach człowiek niekiedy głupieje. Zresztą i tak wcięło mi dokumenty.
***
Dzisiejsi czterdziestolatkowie pamiętają ze szkolnych lat telewizyjny program „Piłkarska kadra czeka”. Redaktor prowadzący rozpoczynał go przekonywującym pozdrowieniem: – „Witam was chłopcy ze wsi i małych miasteczek”. Zachęcał młodych widzów do aktywności w Ludowych Zespołach Sportowych. Była w nich szansa na wyjście z zaścianka, odniesienie życiowego sukcesu.
Dzisiaj zagospodarowywaniem wolnego czasu doskonale zajmują się Ochotnicze Straże Pożarne. Marek ma smykałkę do pojazdów silnikowych. Liczne kategorie prawa jazdy umożliwiają mu pomaganie dziadkowi. Gdy trzeba zaorać pole, przywieźć drewno, dwie przyczepy węgla z rodzinnego miasta Bendka, Marek siada za kierownicę traktora i jedzie. Nic dziwnego, że w OSP został szoferem.
Jest wszędzie tam, gdzie wyruszają druhowie. Przy gaszeniu tlących się traw, płonących lasów, fajczących się stodół, chałup i garaży, przy usuwaniu tarasujących drogi, złamanych wiatrem drzew. Na coroczne powiatowe zawody strażackie dowozi reprezentantów swojej jednostki. Kibicuje kolegom pokonującym tor przeszkód i na wyścigi uruchamiającym sikawki. Jest o co walczyć, na najlepszych czekają cenne nagrody. A to jakaś wysokiej klasy piła, a to elementy indywidualnego wyposażenia ochotnika.
Marek pracuje na trzy zmiany i zaocznie studiuje. W wolnych chwilach nawet, gdy milczy syrena, odwiedza swoją remizę. Są w niej dwa ciężkie i dwa lekkie auta. I zawsze jest przy nich coś do dłubania. Jeśli w akcji odmówią posłuszeństwa, to przecież winny będzie kierowca.
***
Komendant Powiatowy Państwowej Straży Pożarnej mieszka w tym samym, co Marek miasteczku. Ochotnicy są dla niego potężnym wsparciem. W lesistym terenie stanowią nieocenione narzędzie walki z żywiołem. To aż 103 jednostki OSP i prawie 4 tysiące ludzi. W województwie tworzą liczebnie drugą siłę, przy czym przodujący powiat ma o połowę więcej gmin. Dwadzieścia cztery jednostki należą do Krajowego Systemu Ratowniczo-Gaśniczego. Większość z nich usytuowana jest przy przelotowych arteriach szybkiego ruchu. Dostają relatywnie spore środki na nowoczesny, specjalistyczny sprzęt, są dodatkowo szkolone. Te doborowe zastępy mogą z powodzeniem uzupełniać profesjonalistów w wymagającym „wyższej szkoły jazdy” ratownictwie drogowym.
Na wejście do Systemu czekają kolejne cztery. Komendant chętnie spełniłby aspiracje wszystkich, ale, jak to zwykle bywa, resortowi nie wystarcza kasy. Zresztą, co tu majaczyć o dotowaniu ochotników, skoro zawodowcy żebrzą gdzie mogą o drabinę, ułatwiającą działania w stolicy powiatu.
Mimo wszystko, z wyposażeniem OSP funkcjonujących poza Krajowym Systemem Ratowniczo-Gaśniczym nie jest aż tak tragicznie.
W zeszłym roku jednostka Marka wzbogaciła się o nowiutkie, osobowe Audi. Zakup możliwy był dzięki druhowi-sponsorowi. Ten lokalny bogacz, właściciel najbardziej obleganego w miasteczku, całodobowego sklepu wychodzi z założenia, że na co, jak na co, ale na kościół i strażaków dać trzeba. Marek przetestował audicę już w dniu jej uroczystego przekazania. Po zakończonym późnym wieczorem świętowaniu rozwoził do domów, co bardziej znaczących uczestników fety. Przyjemności podjechania z włączonym „kogutem” pod dom dziadka, rzecz jasna, odmówić sobie nie mógł.
***
Dla Marka niedziela była udana. Prowadzący ćwiczenia wysoko ocenił jego semestralną pracę. Z uczelni wrócił późnym wieczorem, potem jeszcze szukał w Internecie taniego, czteroskibowego pługa. Takiego, o jakim wspominał dziadek.
Bendek przeżywał huśtawkę nastrojów. Z kumplami przesiedział na ławce do 13,00. Wesoły jak szczygiełek rzucił się na wyrko, za to po godzinnej, mniej więcej, drzemce ledwie mógł ruszać kończynami. Łeb pękał od mieszaniny win, nalewek i gorzały, suszyło jak na Saharze. Nieubłagana matka nie chciała dać nawet na małe piwko, pluł sobie w brodę za pochopnie zainwestowane pięć złotych. Nad muszlą klozetową spędził ze dwie godziny, co chwila wyrywając się do kranu. Tuż po 16,00 dostrzegł z okna pierwszych walących na stadion kibiców. Na widok Siwego ze Śródmieścia radośnie podskoczył.
Nie pomylił się. Siwy, jak zawsze, był odpowiednio zaopatrzony. Potężny łyk z butelki po „Ptysiu” przywrócił Bendkowi wiarę w człowieka. Najgorsze, że tuż przed meczem rozszalała się ulewa.
Te dwie połowy, to był istny horror, a końcowy rezultat – fatalny. Przegraliśmy- 1 : O. Pozostała jeszcze nadzieja na promujący nas do pierwszej ligi wynik równolegle toczonego spotkania. Stadion zamarł w oczekiwaniu na słowa spikera.
I stało się! Po piętnastu latach wróciliśmy do ekstraklasy!
***
Fiesta trwała do północy. Bendek to łkał ze szczęścia, to histerycznie chichotał. – My kibice jesteśmy jak muszkieterowie. Jeden za wszystkich, wszyscy za jednego. Gdy trzeba dokopać frajerom i gdy komuś zabraknie na browar – twierdzi Bendek.
Marek też zna tę muszkieterską zasadę: – Jeśli kolega rusza do akcji, drugi zawsze musi go asekurować.
***
Od czasu do czasu biały budynek remizy zamienia się w balową salę. Na firankach widać kotłujące się cienie, słychać muzykę i śmiechy. To sylwestrowa zabawa lub czyjeś wesele.
Fot. autor