Lubię jeździć „bokami”

Kiedy się spotykamy, by porozmawiać o jego życiowej pasji, pokazuje mi pękniętego buta na nodze… Rozerwany na całej długości trampek nie „przeżył” katorżniczej wyprawy rowerowej, w jaką nasz bohater wybrał się pod koniec wakacji. Ma za sobą ponad tysiąc kilometrów, ale na jego twarzy nie widać cienia zmęczenia. Cieszy się, bo od domu w Wieruszowie dzieli go już tylko 30 kilometrów.

Rowerem na Wawel? Nie da rady!

Andrzej Olbromski nie potrzebuje wielkiego ekwipunku, nie stroi się w markowe sportowe ciuchy, nie zabiera w drogę regenerujących napojów. Nigdy jednak nie zapomina o mapie z zaznaczonymi szlakami turystycznymi. Dla krewkiego 60-latka asfalty są zbyt nudne, jak sam podkreśla, uwielbia jeździć „bokami”. A tu bez mapy i dobrego nosa ani rusz.

– Od rana mam już ponad 80 kilometrów w nogach, prosto z Częstochowy jadę. Gdybym chciał ten dystans pokonać główną szosą, byłoby o wiele bliżej. Ale co to za przyjemność „wycierać” się o te setki samochodów, życie narażać… Taki tir każdego z roweru zrzuci – mówi z przekąsem Andrzej Olbromski. – Poruszając się podrzędnymi traktami też można wszędzie dotrzeć. Prócz Częstochowy na mojej trasie znalazły się: Tarnów, Kraków, Oświęcim, Chrzanów, Olkusz i Ogrodzieniec. Jadę sobie samotnie i zaglądam w ciekawe miejsca. Czasami zdarzają się zabawne historie, ostatnio na przykład nie chcieli mnie z rowerem wpuścić na Wawel. Przywiązałem go, zatem do barierki nieopodal smoka i po krzyku. Niby się z tego śmiałem, ale w duchu sobie pomyślałem, że zabytki z górnej półki to nie są dla rowerowych turystów zbyt przyjazne. Bo nie wiadomo, co z tym jednośladem zrobić. Kiedy chodziłem po królewskich komnatach, mimowolnie zastanawiałem się czy aby mój pojazd jeszcze stoi. Złodziei przecież nigdzie nie brakuje.

Pan od turystyki

Andrzeja Olbromskiego wszyscy znają w całym powiecie, od wielu lat jest tu prezesem Polskiego Towarzystwa Turystyczno-Krajoznawczego.

– Do PTTK wstąpiłem dokładnie 1 stycznia 1967 roku, stało się to w czasie, kiedy pracowałem w Blachowni pod Częstochową. Produkowałem wtedy odlewy, ciężka to była robota. Rok później zostawiłem to całe żelastwo i powróciłem do swej rodzinnej ziemi wieruszowskiej. Natychmiast trafiłem do Wólczanki, przypadła mi mało męska rola prasowcza – wspomina Andrzej Olbromski. – Kolegów nie miałem, bo w zakładach krawieckich mężczyzn było jak na lekarstwo. Było za to dużo koleżanek, które udało mi się namówić do założenia turystycznego koła zakładowego. I od tego właściwie wszystko się zaczęło.

Pan Andrzej szybko zdobył uprawnienia przodownika turystyki pieszej, zaczął organizować niezwykle atrakcyjne rajdy po różnych zakątkach kraju. Na brak chętnych do uczestnictwa w tej formie wypoczynku nigdy nie mógł narzekać: – To były piękne czasy. Wsiadało się w pociąg i jechało, gdzie oczy poniosły. Wyjeżdżaliśmy w góry, nad jeziora, wszędzie dosłownie… Ale najczęściej wędrowaliśmy po nizinach centralnej Polski. Na wylot poznaliśmy tereny województw kaliskiego, łódzkiego, czy sieradzkiego. Każdego dnia pokonywaliśmy, po co najmniej 30 kilometrów. Przy okazji zwiedzaliśmy wszystkie zabytki, zaglądaliśmy do kościołów. Nigdy nie traktowaliśmy tych wypraw jak sportowych zawodów, miały one wybitnie poznawczy charakter.

Inwentaryzacja dzięki „Ukrainie”

Andrzej Olbromski musiał się jednak przesiąść na rower, zmusiły go do tego… obowiązki służbowe.

– W 1975 roku wszyscy działacze PTTK obligatoryjnie zostali wezwani do przeprowadzenia inwentaryzacji krajoznawczej swoich regionów. Trzeba było spisać wszystkie budynki, kapliczki, obiekty sakralne, wodne akweny, zabytkowy drzewostan. Teren miałem ogromny, gdybym miał to wszystko pieszo „obskoczyć”, potrzebowałbym pewnie pół życia. Wsiadłem, zatem na rower i szybko się z tym uwinąłem, w miarę szybko, bo przecież to było jakieś pięć lat ciężkiej harówy. No, ale doszedłem do takiej wprawy, że prócz kaliskiego, „zrobiłem” jeszcze województwo koszalińskie – z zacięciem opowiada Olbromski. – Pomogła mi to zadanie zrealizować moja zasłużona „Ukraina”. Nie miała przerzutek i wielu innych bajerów. To był twardy rower, myślałem długo, że niezniszczalny. Poddał się dopiero w 2001 roku, kiedy rama całkowicie się połamała.

Ową „Ukrainą” pan Andrzej wybrał się w 1995 roku na Hel, a dwa lata później do Gdańska. Za każdym razem pokonywał dystans około 900 kilometrów. W obu wyprawach towarzyszył mu nastoletni syn. – Zatrzymywaliśmy się w schroniskach młodzieżowych, gdzie za przysłowiowy grosz można się było przespać i najeść. Nawet szkoły czasami przekształcano w sezonowe noclegownie. Teraz byłoby to niemożliwe, bo takie placówki polikwidowali – mówi Andrzej Olbromski. – Obecnie rozwijająca się baza hotelowa jest nieprzyjazna turystom takim jak my. Jest ekskluzywnie, a przez to bardzo drogo.

Znakarz? Kto to taki?

Mijały lata. Po wejściu do Unii Europejskiej w samorządach zaczął się boom na wszelkiej maści inwestycje. Dotknęło to także szeroko pojętej turystyki. W porozumieniu z doświadczonymi przyjaciółmi z Zachodu włodarze polskich gmin snuli plany stworzenia sieci szlaków turystycznych. Tendencje te nieobce były powiatowi wieruszowskiemu, który dużo wcześniej, bo już w 2000 roku, nawiązał w tej sprawie kontakt z samorządowcami belgijskimi. Znalazły się najpierw pieniądze na projekty, a potem na wytyczenie i oznakowanie tras. Kto miał się tym zająć? Oczywiście Andrzej Olbromski.


Tak wygląda profesjonalnie wymalowany turystyczny drogowskaz. Andrzej Olbromski
jest zwolennikiem łączenia szlaków przebiegających przez różne powiaty i
województwa. Z całą stanowczością przekonuje, że dla wytrawnego turysty
podziały administracyjne nie mają żadnego znaczenia.

– To nie było takie proste, musiałem dokładnie przestudiować wszelkie wymagania, aspekty prawne, no i nauczyć się malowania znaków. Zanim z szablonami i pędzelkiem ruszyłem w teren, musiałem zmierzyć się z dość trudnym egzaminem. Dopiero potem, mając papiery w kieszeni, zabrałem się za robotę – mówi pan Andrzej.

Do swej pracy używa mało skomplikowanych narzędzi. Przystępując do dzieła, najpierw siekierą zdejmuje korę z pnia. Następnie wygładza powierzchnię szczotką drucianą, a jak trzeba to i papierem ściernym. Potem przygotowuje białe tło, szybkoschnąca farba już dziesięć minut później pozwala na przyłożenie szablonu z czarnym rowerkiem i różnokolorowymi strzałkami. Jeszcze tylko kilka ruchów pędzla i dzieło gotowe. Mniej więcej tak powstają znaki turystyczne na drzewach.

– Wydawałoby się, że to taka prosta sprawa, prawda? Tymczasem złe wytyczenie szlaku może mieć bardzo przykre następstwa. Niedawno, bodajże w województwie śląskim, turysta zginął, bo znak pokierował go na dziurawy most. Nieszczęśnik spadł kilka metrów w dół, nie dało się go już odratować. Na znakarzu ciąży, zatem spora odpowiedzialność – mówi Olbromski. – Z przykrością muszę stwierdzić, że w naszym kraju z turystycznym oznakowaniem jest sporo bałaganu. A to, dlatego, że szlaki wytyczają sobie kompletnie nieprzygotowane do tego osoby. Nawet księża malują znaki…

Optymistyczne w tym wszystkim jest jednak to, że na wszystkich trasach (niezależnie od tego, kto je wytyczał) widać coraz więcej amatorów pieszej, rowerowej i konnej turystyki. Stale rozwija się baza agroturystyczna, pojawiają się nowe parkingi, punkty widokowe…

– Po latach uśpienia wreszcie trochę się ruszyło. Mam nadzieję, że zwolenników aktywnych form wypoczynku będzie jeszcze więcej. Pamiętajmy, że w ten sposób możemy też skutecznie podreperować zdrówko. Ja nigdy nie choruję, nie biorę żadnych lekarstw i pomimo swych 60 lat, czuję się jak młodzieniaszek – z optymizmem kwituje Andrzej Olbromski.

Przemysław Chrzanowski

fot. autor

Facebook
Twitter
Email

Newsletter

Co miesiąc najlepsze teksty WW w Twojej skrzynce!

Newsletter

Co miesiąc najlepsze teksty WW w Twojej skrzynce!