Do unijnej kasy niekoniecznie z zakrętami

Przyszła Unia, bo tak wspólnie zadecydowaliśmy. Dziś wiemy, że za tym więcej dobrego się kryło niż złego. Ci, którzy najgłośniej protestowali, dziś najefektywniej eksploatują wspólny europejski budżet. Do każdego hektara UE dorzuca rolnikowi żywy pieniądz, więc jak w tej sytuacji narzekać? Gorzej z funduszami dla gmin, samorządów i drobnych przedsiębiorstw – tu nikt niczego nie dostaje w myśl zasady: „Bo mi się należy”. O kasę trzeba walczyć. A bój jest to zwykle bardzo ciężki.

Zbyt skomplikowane formalności

Zygmunt Małek prowadzi niewielki zakład stolarski na Opolszczyźnie. Zatrudnia 7 pracowników, chce rozwinąć swoją działalność, a co za tym idzie dać zajęcie kolejnym kilku osobom.

— Pomyślałem o tartaku. Dobrze byłoby mieć własne drewno do obróbki, pozwoliłoby to mi na pełne uniezależnienie od dotychczasowych dostawców, którym płacę krocie za każdy transport. Załatwiłem sobie nawet, że część drewna będę sprowadzał z Podhala. Wszyscy wiemy, że tam rosną najlepsze sztuki. Aby swój plan zrealizować, postanowiłem rozejrzeć się za możliwościami pozyskania funduszy z UE – opowiada pan Zygmunt. – Na początku wszystko prezentowało się tylko w różowych kolorach. Dowiedziałem się, że instytucji chętnych do udostępnienia zewnętrznych środków takim firmom jak moja jest na pęczki. Na etapie wstępnych rozmów i ogólnych deklaracji odniosłem wrażenie, że tylko jeden, mały kroczek dzieli mnie od sukcesu. Spodziewałem się, że będę musiał tylko złożyć odpowiedni wniosek, a potem od razu zabrać się za realizację inwestycji. Pomyliłem się.


Małym przedsiębiorstwom trudno zawalczyć o środki zewnętrzne, ich właścicieli odstraszają skomplikowane procedury oraz konieczność posiadania stosunkowo dużego zaplecza finansowego.

Małek zderzył się z barierą załatwienia olbrzymiej ilości formalności. Dokumenty, biznesplany, szczegółowe opracowania, których sporządzenie trzeba byłoby zlecić specjalistom – wszystko to zniechęciło właściciela warsztatu do podjęcia walki o unijną kasę.

– Ja chciałem od razu coś robić, zająć się konkretną robotą. Ale okazało się, że nie jestem w stanie sobie z tym poradzić. Przygotowanie odpowiednio dobrych papierów musiałbym zlecić profesjonalnym doradcom, a ci są bardzo kosztowni. Mnie przynajmniej na takich nie stać.

Pana Zygmunta zniechęciły także: perspektywa długotrwałej weryfikacji wniosku, skomplikowane procedury przetargowe na wybór dostawców i wykonawców inwestycji oraz bardzo wygórowane wymagania związane z zabezpieczeniem spłaty udzielonego kredytu. Instytucje finansowe żądają bowiem zabezpieczeń nawet trzykrotnie przewyższających kwotę udostępnionych środków. Problem ten jest zwykle nie do pokonania przez małe firmy, które ze swojej natury nie dysponują odpowiedniej skali majątkiem dla zabezpieczenia takich zobowiązań.

– Mimo że nie skorzystałem z unijnych pieniędzy, swego zamierzam dopiąć. Pomieszczenia odpowiednie już mam, teraz tylko za maszynami się muszę rozejrzeć, najprawdopodobniej w leasing je wezmę. Wierzę, że za jakiś czas to wszystko się poukłada i dostęp do unijnych funduszy dla małych podmiotów gospodarczych będzie bardziej realny – kwituje Małek.

Dotacje, a społeczne bariery

Piotr Kaczmarek ma lepsze doświadczenia w pozyskiwaniu pieniędzy z unijnej kasy. Jest plantatorem kukurydzy, niewielką schedę odziedziczył po ojcu, potem dokupił ziemi, sporą część wziął też w dzierżawę. Jako młody rolnik mógł się ubiegać o 50 tysięcy złotych niskooprocentowanego kredytu na rozwój gospodarstwa. Szansy nie zaprzepaścił, postarał się i pieniądze dostał, bo miał sensownie skonstruowany (przy pomocy pracowników Ośrodka Doradztwa Rolniczego) wniosek oraz dobre zabezpieczenie finansowe. Za pozyskane tą drogą pieniądze zaczął budowę chlewni na około 2 tysiące sztuk tuczników. Z pieniędzy solidnie się rozliczył, a potem „uderzył” po kolejne fundusze. Obecnie stara się o preferencyjny kredyt na dokończenie inwestycji. Jak sam podkreśla, jest prawie pewien, że jego wniosek uzyska akceptację.

– W realizacji moich planów przeszkodzić mi tylko mogą… sąsiedzi. Wystąpili do gminy, powiatu, a nawet sądu z wnioskiem o wydanie negatywnej decyzji w sprawie budowy chlewni. Twierdzą, że będzie im śmierdziało w mieszkaniach. Tymczasem ja zamierzam zamontować bardzo wydajne filtry, które skutecznie zapobiegają wydostawaniu się na zewnątrz nieprzyjemnych zapachów – przekonuje Piotr Kaczmarek. – Nie chcę drzeć kotów z sąsiadami, chcę się rozwijać, pracować, zarabiać na rodzinę – tym bardziej, że Unia daje mi teraz stosunkowo szerokie możliwości. Kto wie co będzie później. Już się słyszy, że w kolejce do tych wszystkich dotacji i preferencyjnych kredytów ustawiają się państwa, które za moment wejdą do UE. Wtedy nie będziemy już najbiedniejsi i dostęp do wszelkiej maści funduszy z pewnością będzie trudniejszy.

W gminach siła

Największy ruch w przydziale środków zewnętrznych widoczny jest w samorządach. Na pierwszy ogień unijne fundusze „poszły” tu na działania proekologiczne. Jak grzyby po deszczu zaczęły powstawać oczyszczalnie ścieków, w ślad za nimi ruszyły budowy kolektorów sanitarnych. Wójtowie, którzy zabrali się za tego rodzaju inwestycje, początkowo wbijali sobie gwóźdź do samorządowej trumny. W opinii potencjalnych wyborców, postępowali źle, bo zakopywali unijne pieniądze w ziemi… Dziś narzekających jest mniej, żaden z użytkowników kanalizacji nie chciałby zapewne z powrotem „przestawić się ” na szambo, które trzeba byłoby co chwilę wywozić.


Gdyby nie dotacje z UE polskie szosy nadal podziurawione byłyby jak szwajcarski ser. Na szczęście stopniowo się to zmienia. Efekty widać gołym okiem niemal w każdej gminie.

Jedną z niewielu gmin w województwie łódzkim, które skanalizowano w stu procentach są Łubnice. Tutaj bój o środki unijne na ów cel rozpoczął się długo przed tym, jak Polska dołączyła do krajów Piętnastki.

– Za pisanie wniosku zabraliśmy się sami, więc od samego początku uczyliśmy się na własnych błędach. U specjalistów zamówiliśmy jedynie studium wykonalności oraz raport o wpływie inwestycji na środowisko – wspomina wójt Eugeniusz Książek. – Naszym atutem było to, że w momencie kiedy zaczęliśmy się starać o środki zewnętrzne, mieliśmy już gotowy projekt techniczny budowy kanalizacji. A trzeba pamiętać, że w zależności od stopnia skomplikowania, jego przygotowanie trwa przynajmniej rok. I o tyle byliśmy szybsi od innych.

Mocną stroną gminy Łubnice było także dobre wyszkolenie kadry. W zakresie pozyskiwania funduszy kształciło się kilka osób, gdzie tylko mógł, jeździł także wójt. Jak się potem okazało nauka nie poszła w las, bo oprócz wspomnianych pieniędzy na kanalizację, gmina wywalczyła środki na budowę drogi w Dzietrzkowicach (znanych w całej Polsce z bożonarodzeniowych iluminacji) oraz stację wodociągową w Łubnicach. Trzech wniosków do Zintegrowanego Programu Operacyjnego Rozwoju Regionalnego jeszcze nikt na raz nie „przepchnął”. Ów wyczyn został dostrzeżony przez ogólnopolskie media. Dziennik „Rzeczpospolita” sklasyfikował gminę na 13 miejscu wśród samorządów, które najlepiej starają się o środki unijne.

– Nie potrafię w kilku słowach powiedzieć jak się to robi. Myślę nawet, że to jest nie do opisania. Przygotowanie każdego z wniosków wiązało się z wykonaniem gigantycznej pracy, przy pierwszym naborze do ZPORR-u sama ilość załączników do wniosku była niewiarygodnie duża. Ich sporządzenie wymagało nie tylko ciężkiej pracy, ale i znajomości tematu – mówi Eugeniusz Książek. – Dziś mogę z całą odpowiedzialnością podkreślić, że unijne pieniądze nie są łatwe do zdobycia. Ale trzeba pamiętać, że są to pieniądze za darmo. Niech więc nikogo nie dziwi fakt, że ich pozyskanie wymaga dużego poświęcenia. Irytować może w tym wszystkim tylko jedno: to, że ciągle nie da się niczego przewidzieć. Najpierw wprowadzono program Asal I, potem Asal II, następnie kolejny program przedakcesyjny SAPARD i na koniec wspomniany ZPORR. Za każdym razem wszystkiego trzeba się było uczyć od nowa, bo zmieniali się dysponenci unijnej kasy i mieli co rusz to inne wymagania. Obecnie stoimy przed koniecznością przebudowy sieci wodociągowej, chcemy się pozbyć azbestowych rur. Problem w tym, że póki co nie ma nowych wniosków (na pozyskanie funduszy z środków zagwarantowanych na lata 2007– 2013). Być może znów pojawi się coś, czego trzeba się będzie uczyć od podstaw…

Na kłopoty pan doradca

Są jednak samorządy, które nie przejmują się takimi „drobiazgami”. Czyżby o środki unijne nikt tu nie walczył? Nic bardziej mylnego. Po prostu korzystają one z usług firm doradczo-consultingowych. Wystarczy przejrzeć sieć internetową, by przekonać się, że tego rodzaju działalność to w skali kraju prawdziwy przemysł. Takich haseł reklamowych jest mnóstwo: „Przygotujemy wam wniosek, za was pomyślimy o wymogach programowych i technicznych, sporządzimy wszelką dodatkową dokumentację. Idąc z nami po dotacje z Unii Europejskiej, zawsze możecie liczyć na sukces”.

Współpraca z podobnymi firmami może mieć charakter jednorazowy: płacimy na przykład 17 tysięcy złotych i mamy Gminny Plan Zagospodarowania Przestrzennego, płacimy 6 tysięcy i mamy gotowy wniosek na kanalizację itd. Wiele gmin „poszło” na trwałą współpracę z doradcami. Płacą im miesięczną stawkę rzędu 2,5-3 tysięcy złotych, by pilotowali wszelkie działania, zmierzające do pozyskania środków zewnętrznych. Czy doradca faktycznie coś robi, czy tylko siedzi z założonymi rękoma, miesiąc w miesiąc na konto dostaje niemałą sumkę.


Pierwsze duże pieniądze z UE polskim samorządom udało się pozyskać na działania proekologiczne (głównie z przedakcesyjnego programu SAPARD). Najpierw zaczęły wyrastać oczyszczalnie ścieków. Zaraz potem w wielu gminach zainwestowano w budowę kolektorów sanitarnych.

– Wiem, że wielu ludzi może to drażnić. Proszę mi jednak wierzyć, że takie rozwiązanie w mojej gminie w stu procentach się sprawdziło. Nawiązałem współpracę z człowiekiem, który pomógł mi z sukcesem zakończyć starania o pieniądze na gruntowną przebudowę szkoły. Bez jego wiedzy i doświadczenia o tych pieniądzach mógłbym tylko pomarzyć – mówi wójt jednej z gmin (nazwisko do wiadomości redakcji). – A tak szkołę rozbudowaliśmy i wykończyliśmy w środku. Na przyszły rok pozostała nam jeszcze termomodernizacja. O pieniądze na ten cel będziemy się starać w Wojewódzkim Funduszu Ochrony Środowiska i Gospodarki Wodnej.

Sprawa ma jednak dwie strony medalu. Głosów krytyki pod adresem owych doradców jest bowiem wiele. Na jednym z forów internetowych samorządowcy piętnowali ich dokonania:

– Przecież oni tylko dane zmieniają w sztywnych, wcześniej przygotowanych szablonach. Od nas wymagają, byśmy im wszystko na tacy podali, a potem wklejają w odpowiednie miejsca. De facto całą robotę i tak odwalamy my – grzmi internautka Jadwiga z Podlasia. – A poza tym, denerwuje mnie to, że wójt daje zarobić komuś z zewnątrz. A co to myśmy szkoleń nie robili? Mało to się do Warszawy sama wyjeździłam?

***

– To, w jaki sposób pozyskuje się pieniądze tak naprawdę nie jest istotne. Liczy się efekt ostateczny, czyli dotacja na samorządowym koncie. Bo to w krótkiej perspektywie zawsze wpływa na poprawę jakości życia określonej społeczności – podsumowuje wójt Łubnic Eugeniusz Książek.

Przemysław Chrzanowski

Fot. Autor

Facebook
Twitter
Email

Newsletter

Co miesiąc najlepsze teksty WW w Twojej skrzynce!

Newsletter

Co miesiąc najlepsze teksty WW w Twojej skrzynce!