Radomski łącznik

Młodych ludzi do otwarcia własnej firmy popycha marzenie o niezależności, wielkich pieniądzach, realizacji dziecięcych pragnień i inne prawdopodobnie jeszcze nieznane mi impulsy. Starszych, tych 45+, na pewno obawa przed bezrobociem, bezczynnością, ale też potrzeba bycia w społeczeństwie, bycia potrzebnym. Czasem robią to, aby pomóc dzieciom, czasem realizują dawne dziecięce marzenia. Czy „samochodowa sprzedaż” może być realizacją tych marzeń? Historia pana Henryka odpowiada na to pytanie.

Henryk ma niewielkie gospodarstwo pod Radomskiem. Dzieci kilka lat temu poszły w świat. Z żoną uprawiają trochę warzyw, mają niewielki sad. Pięć lat temu, gdy skończył magiczne pięćdziesiąt lat, postanowił otworzyć firmę handlową – sprzedaż z samochodu tego co wyprodukują, ale też tego, co uda mu się kupić od sąsiadów. Kupił starego „Żuka”, zapakował kapustę, ziemniaki, nieco pomidorów i ogórków. Żona dorzuciła kopę jaj i zawinięte w gazetę słoneczniki.

Pierwszy raz wybrał miejscowości daleko od swoich rodzinnych stron. Pojechał w częstochowskie. Nie jest typem człowieka, który handlować chce na giełdzie. Woli kontakt bezpośredni z klientem. Gdy pierwszy raz dotarł do wybranej miejscowości zatrzymał samochód na początku ulicy przy osiedlu domków. Małe ogrody, głównie przystrzyżone trawniki, krzewy ozdobne, trochę drzew. Wybrał tak, bo tam, gdzie krótko strzyżone trawniki, nie hoduje się marchewki i pietruszki. Zamiast grządek mały basen lub huśtawka. Takie osiedla są najlepsze do handlowania warzywami, owocami i wszystkim co urodzi ziemia. Zostawiał samochód i pieszo od domu do domu spacerkiem idąc proponował swój towar. Nie było łatwo. Jedni jeszcze przed wysłuchaniem mówili, że nie są zainteresowani, inni nie otwierali furtek. Kilkanaście domków i powrót do samochodu. Znów kawałek podjechał, zostawił samochód i znów spacer. I tak ulica po ulicy. Niekiedy brano go za złomiarza. „Nie mamy pralek!” mówili. „Ale ja mam kartofle i kapustę, dobre pomidory na sałatkę”, odpowiadał. I tak znalazł kilku klientów na tym osiedlu. Zwróciły mu się pieniądze za paliwo. Ale najcenniejsze dla niego było poznanie ludzi. Już za pierwszym razem zauważył, ze najbardziej jego ofertą zainteresowane są osoby starsze. Cieszyli się, że sklep staje pod ich domem, a kierowca, jeśli zachodzi taka potrzeba, to towar w skrzynce przynosi do domu. Byli naprawdę wdzięczni. O czym jeszcze nie wiedział, tych kilka osób zrobiło mu najlepszą promocję pośród rodziny i sąsiadów. „Niech przyjedzie pan pod koniec miesiąca, jak przyjdzie emerytura”. Posłuchał rady klientki. Następnym razem był tam w ostatni dzień miesiąca. Przybyło klientów. Tym schematem działał w kilku miasteczkach wokół wielkich miast jak Piotrków czy Częstochowa. Dwa lata poświęcił na pozyskiwanie stałego rynku odbiorców. Słuchał ludzi i słucha do dnia dzisiejszego. Zapytany, dlaczego bardzo indywidualnie podchodzi do klientów, tracąc, a w najlepszym razie zamrażając zyski? Z uśmiechem opowiedział historię pewnego Polaka w Chicago.

„Pewien Polak wyjechał na wycieczkę do Stanów Zjednoczonych. Tam, w Nowym Jorku za przewodnika był mu stary Indianin. Wędrowali ulicami tego miasta, wśród szumu samochodów, gwizdu kolejek i zgrzytów wielkiego miasta.

I nagle Indianin odezwał się:

– Dwie przecznice dalej świerszcz gra swą miłosna melodię.

Zdziwiony Polak wziął to za żart.

– Nic nie słyszę, Indianinie, poza szumem i hukiem miasta.

– Idźmy sprawdzić więc.

I stary Indianin poprowadził turystę dwie przecznice dalej. A tam, w fudze pomiędzy dwiema cegłami, najspokojniej w świecie świerszcz grał swą miłosną melodię.

– Jak to możliwe, że usłyszałeś? – Zdziwił się Polak.

– Patrz uważnie. – Usłyszał w odpowiedzi.

I tu Indianin z kieszeni wytartej marynarki wyjąwszy monetę, podrzucił ją do góry i poczekał, aż upadła na bruk. Usłyszeli dźwięk upadającej monety przechodnie, zbiegli się w miejsce upadku i rozpoczęli walkę o kawałek metalu.

– Rozumiesz? Każdy słyszy to, co chce, czego pragnie. – Rzekł Indianin.

Ważnym jest słyszeć głos świata. On cały czas mówi do nas, tylko… czy my go słyszymy?”

Pomiędzy zakupem pomidorów i kartofli można od pana Henryka usłyszeć wiele podobnych opowiadań.

Słuchając ludzi i przypatrując się pracy tego przedsiębiorcy, dotarło do mnie, że tak naprawdę sprzedaż jest tutaj sprawą drugoplanową, że pierwszorzędnym jest kontakt z drugim człowiekiem. Przypomniały mi się opowieści starszych w rodzie o wędrujących „dziadach” co za zupy miskę lub nocleg opowiadali historie niezwykłe ze stron, które przewędrowali. Przyrównanie do „dziada” jest tu na pewno za daleko idące, ale rzecz dotycząca kontaktu człowieka z człowiekiem jak najbardziej zdaje się trafna.

Mniej więcej w połowie drugiego roku funkcjonowania firmy, pan Henryk musiał zacząć wykupywać towar od sąsiadów i u gospodarzy w sąsiednich wioskach. Wiedział już też, którzy klienci jakie mają potrzeby. Po pięciu latach pan Henryk ma osiemnastu stałych dostawców ziemniaków, fasoli, pomidorów, kalafiorów i innych warzyw. Odbiorców w kilkunastu miejscowościach na trasie Radomsko – Tarnowskie Góry około tysiąca czterystu. Jedni kupują niewielkie ilości. Trochę ziemniaków, nieco marchewki czy sałaty. Czasem fasoli i pomidorów. Inni natomiast ilości wystarczające na kilka tygodni. W czerwcu pan Henryk zaczyna handlować owocami. To dodatkowe kursy, ale bardzo opłacalne. W tym roku był konkurencyjny dla skupów czereśni. Pewnie, że nie były to ilości mogące uratować od strat hodowców tych owoców, ale zawsze to coś! „Ludzie czasem kupują jeden kilogram, na spróbowanie. Niektóre gosposie na naleweczkę. Taką babską wódkę.” Pan Henryk „sprzedaje” też przepisy na nalewki. Sam jest miłośnikiem miodów pitnych. Odwiedza od czasu do czasu pasieki i kupuje miód. Nie handluje nim. Na dzień dzisiejszy nie ma takiej potrzeby.

Jako mały przedsiębiorca pan Henryk ma jeszcze jedną zaletę. Jest elastyczny w cenie. Można negocjować, potargować się nieco z nim. Opłaca się, bo zawsze coś opuści, niekiedy 10 gr, a niekiedy i złotówkę na kilogramie.

Ludzie mówią o nim, że ma dobre serce. Potrafi wcisnąć do skrzynki coś na dodatek, „gratis”. Jak są małe dzieci, dorzuci owoców, jak ktoś starszy a nie zamożny, marchewkę lub czosnek. Dlatego jego przedsiębiorstwo to trochę też fundacja wspomagająca potrzebujących.

Opowiedział taką śmieszną trochę historię, ale też mówiącą nieco o człowieku. Jechał kiedyś osiedlem z kapustą, kalafiorem, ziemniakami, prawie każdy dom potrzebował czegoś na zimę z tego co miał na przyczepie. Nie zapinał więc tylnej burty, bo co dwadzieścia – trzydzieści metrów stał klient. I zdarzyło się, że gdy ruszył i przejechał kawałek, z wozu sturlało się na drogę kilka główek kapusty. Wyskoczyła zza płotu kobieta i nabrawszy w spódnicę wszystko, co spadło, wpadła na powrót za płot. Pan Henryk w lusterku widział, ale nie zareagował. Nie bardzo chciał. A może liczył, że następnym razem kobieta powie mu o całym zdarzeniu. Ale tak się nie zdarzyło. Następnym razem wzięła to co zawsze i słowem się nie odezwała o zabranej kapuście. „Nie warto o cztery główki kapusty kruszyć kopie, tracić klienta i zyskać środowisku opinię, jaką wyrobi mieszkająca tu od zawsze kobieta. Niech jej pójdzie na zdrowie.” Podsumował całą historię pan Henryk.

O zarobkach nie opowiada, ale nie narzeka. Byli z żoną nad polskim morzem i w Beskidach. Bardzo chcieli zobaczyć Wawel z komnatami królewskimi. Kiedy byli ostatni raz, zabrakło biletów. Trudno, może uda się za rok. Kiedy dzieci wychodzą z domu, zaczyna się myśleć o sobie. Tak poważnie, tym bardziej, że, jak mówi pan Henryk, czas przyspiesza po pięćdziesiątce. Ale każdy czas jest dobry na otwarcie własnego interesu.

Przedsiębiorstwo nie korzystało i raczej nie przewiduje korzystać z funduszy krajowych i Unii Europejskiej. Wystarcza do rozwoju zysk ze sprzedaży.

Pytałem skąd przyjeżdża. Nie chciał powiedzieć, nawet, gdy obiecałem, że nie wyjawię, nawet imię zmieniłem, ale uparł się. „Po co panie maja o mnie pisać i czytać. Czy ja inny jestem od innych. Mam interes i robię wszystko, aby na nim wyjść na swoje. Pewnie, że świata wystarczy dla wszystkich, a zabraknie dla jednego chciwego jak mawiał mój dziad.”

Zapytany o receptę na dobry interes, opowiedział taką historię:

„Kiedy nadszedł czas zbioru plonów i żniw rozochocony, podniecony tym faktem chłop wyjechał kombajnem na pole. Staje, nagle blednie, później robi się cały purpurowy i mamrocze pod nosem:

– Jaki ja jestem durny! Zapomniałem zasiać.”

***

Facebook
Twitter
Email

Newsletter

Co miesiąc najlepsze teksty WW w Twojej skrzynce!

Najnowsze wydarzenia

cała Polska
24.04.2024
- 30.04.2024
Cała Polska
22.04.2024
- 09.05.2024
cała Polska
24.04.2024
- 30.04.2024
Cała Polska
22.04.2024
- 09.05.2024

Newsletter

Co miesiąc najlepsze teksty WW w Twojej skrzynce!