Choć instytucja ta decyduje o przyznawaniu milionów, swoich ludzi finansowo nie rozpieszcza. – Osoby z doktoratami dostają u nas po tysiąc trzysta złotych – wyznaje bez goryczy w głosie, po prostu odnotowując nieco wstydliwy dla doktorów (innych niż medycyna nauk) fakt.
Pewnie dlatego siedzą tam prawdziwi entuzjaści swojej roboty. Tacy, jak Robert Filipek, który inspektorowania nie rzucił, a tylko o pół etatu zmniejszył poświęcany mu czas. Ta wynagradzana sześcioma stówami działalność służy przyjemności. Drugie jego zajęcie uosabia ideę głoszoną przez byłego aktora Marka Kondrata: – Mężczyzna jest jak dobry bank. Musi zarabiać.
Nie, nie, Robert Filipek niczego w wolnych chwilach nie reklamuje. W gliwickiej politechnice skończył architekturę, w Katedrze Historii i Teorii Architektury bronił pracę magisterską o „adaptacji i renowacji zamku w Siewierzu”. Można rzec, że w młodym wieku osiągnął zawodową wszechstronność. W urzędniczym wcieleniu dogląda tego, co ktoś już wybudował, w kondratowskim wymiarze wymyśla to, co ktoś dopiero wybuduje.
Realny socjalizm był realny
Satysfakcja z bycia inspektorem (dżentelmeńsko pomijając kwestie pieniężne) jest podwójna. Do nadzorowanych rejonów często dociera rowerem, co można uznać za echo studenckich czasów, kiedy był podporą uczelnianej drużyny kolarskiej. Początkowo opiekował się zabytkami w dwudziestu trzech miejscowościach, dzisiaj objeżdża siedemnaście gmin, o bardzo zróżnicowanej wielkości, stopniu urbanizacji i nasyceniu tym, co dla inspektora WUOZ interesujące.
Sześć lat przyglądania się wsiom, mieścinom i wielkim miastom nie pozwala jednak sformułować kategorycznych sądów o kondycji i przyszłości materialnego dziedzictwa narodowego. Wszystko bowiem zależy od czasu, miejsca i okoliczności.
Jeśli zastanawiać się wyłącznie nad architektoniczno-budowlanym dorobkiem minionych pokoleń, jego zawarowana przepisami ochrona jest solidna i, w teorii, służąca zachowaniu kulturowej ciągłości między współczesnością a tym, co ją poprzedzało. Konserwatorskiej pieczy podlegają nie tylko pojedyncze bryły i ich wnętrza, ale i całe układy przestrzenne, dowodzące zamierzchłego rodowodu miasteczek czy osad, często starszych od Krakowa.
Gospodarze objętych taką kuratelą rejonów nie mogą naruszać pierwotnego układu ulic, stawiać na nich czegoś, co stylem i formą kłóci się z pozostałą zabudową, zasłaniać nowymi konstrukcjami historycznych obiektów.
Niestety, mnóstwo wartościowych dzieł dawnych cieśli, murarzy, sztukatorów wymknęło się konserwatorom. Murszeją, gniją, rozsypują się, aż w końcu ślad po nich zanika. Ileż to pięknych dworków i pałacyków stało się ruiną.
W swoich wędrówkach po prowincji Robert Filipek nie raz oglądał te kupy gruzu lub tylko szczytowe ściany niegdyś oryginalnych, ciekawych budynków. – Szkoda, że nie ominął ich wpływ realnego socjalizmu. Tak jak w Związku Radzieckim cerkwie zamieniano na magazyny, tak w Polsce Ludowej wiele prawdziwych perełek popadło w równie barbarzyńskie władanie pegieerów. Dzisiaj dzielą klęskę kolektywnego uprawiania roli – boleje inspektor.
Nierzadko popegieerowskim, jeszcze niecałkiem upadłym, majątkiem zainteresowali się osobnicy z kulturą raczej na bakier. Jakieś podejrzane typy, którym przejęty od rolnej agencji zabytkowy budynek służy do tajemniczych machinacji. – Taki los spotkał pewien pałac niedaleko Raciborza. Niszczał, był systematycznie rozkradany, a my nie mogliśmy wyegzekwować należytej opieki, gdyż nie dało się ustalić rzeczywistego właściciela. Sprawę skierowaliśmy do prokuratury i jest nadzieja, że pałac trafi wreszcie w odpowiednie ręce.
Z duchem czasu
Stan architektonicznej substancji, jak większości doczesnych zjawisk, zależy od funduszy na jej utrzymanie. Jeśli nie posiada się forsy, to trzeba ją zdobywać. – Na tym polu absolutnym liderem jest Kościół. To instytucja chyba najlepiej radząca sobie w pozyskiwaniu środków na renowację zbytków – mówi Robert Filipek.
Nie tylko w Gieble Kościół dba o dawną świetność
Opinie te potwierdzają wrażenia z terenu. Sakralnym obiektom, takim chociażby jak kościół we wsi Giebło przywracana jest dawna świetność, zaś tam, gdzie administratorzy mniej są zaradni, tam człowieka smutek dojmujący ogarnia. Pałac w Szczekocinach fajny z zewnątrz, lecz w środku żebrze o remont. Przez jakiś czas gmina dzierżawiła go inwestorowi o ambitnych planach, on coś tam dla poprawy estetyki grzebnął, jednakowoż zamierzeń do finału nie doprowadził, bo go wysiudali. Dziś procesy o poniesione straty toczy, a pałac kruszy się coraz rzęsiściej.
Pałac w Szczekocinach fajny jedynie z zewnątrz
Są i mniej pesymistyczne przykłady. Ogrodzieniec wystarał się o trzysta tysięcy złotych, drugie tyle dołożył i ma teraz sześćset na remont swojego zamku.
Upływ czasu powoduje nie tylko starzenie się i utratę trwałości materii, z jakiej powstały zabytki. Nie mniej deformujący bywa duch czasu, czyli cywilizacyjne standardy funkcjonowania określonych obiektów. Ten aspekt bardziej widoczny jest w dużych miastach. Na Górnym Śląsku nie brakuje szpitali zasiedziałych w murach pamiętających przełom XIX i XX wieku. Wstawienie tam wind, plastikowych okien, czy zastąpienie wykładzinami ułożonych w inkrustowane mozaiki podłóg było koniecznością, acz zmieniło pierwotny charakter lecznic.
Ogrodzieniec wystarał się o 300 tysięcy złotóweczek na renowację zameczku
Mimo wszystko klimat dla zabytków bywa też sprzyjający. Coraz więcej nabywców cennych historycznie nieruchomości stara się zachować ich atmosferę, modernizuje je, dbając o zgodność zmian z epoką pochodzenia budowli. Najczęściej lokowane są tam siedziby firm, hotele, centra kongresowe. Petenci uzgadniający z Robertem Filipkiem projekty, na ogół uwzględniają jego wskazówki, pod wpływem rzeczowej argumentacji rezygnują z szaleńczych pomysłów przekształcenia np. stylowego dworku w architektoniczną karykaturę.
Gdzie te plany?!
Jednak spełnienie podstawowych warunków właściwej opieki nad dziedzictwem kulturowym najczęściej nie leży po stronie konserwatora. Prawną ochronę gwarantuje wpis do rejestru zabytków, szkopuł w tym, że nie każdy zasługujący na ochronę budynek czy obszar jest tam wpisany. W takich przypadkach decydują ustalenia miejscowych planów zagospodarowania przestrzennego, ale wiele gmin planów nie posiada lub posiada je we fragmentarycznej postaci.
Tam hulaj dusza, piekła nie ma. Można wyburzyć coś, co było milowym słupem w rozwoju okolicy, zrównać z ziemią młyn, spichlerz, gazową latarnię, można też puścić wodze fantazji i dwustuletnie czworaki przemalować na militarny kamuflaż. W głębokim terenie Robertowi Filipkowi zdarzało się spotykać takie dziwolągi. Niby cóś, niby nic, niby igła, niby śpic.
Mówiąc serio, dbałość o zabytki uzależniona jest w dużej mierze od społecznej świadomości jej znaczenia. Świadomości nie tylko władz, ale także zwykłych mieszkańców.
Robert Filipek zachwyca się niewielkim, należącym do powiatu będzińskiego Sławkowem. Jest pod wrażeniem jego podziału parcelacyjnego, ryneczku, austerii i drewnianych chałup: – Zostało ich jeszcze kilkanaście, z charakterystycznymi dwoma izbami i przedsionkiem na przestrzał. Właściciele przeprowadzili się do nowych siedzib i niechybnie myślą o usunięciu tych zawadzających reliktów. Dwóch, może trzech gospodarzy wiąże z nimi jakieś agroturystyczne nadzieje, usiłując tę zabudowę podtrzymywać przy życiu. Reszta to ruina. Myśleliśmy nawet o wykupieniu i przetransportowaniu domków do skansenu w Chorzowie, ale najprawdopodobniej dowieźlibyśmy tam garstkę próchna. Przykryty papą, wspaniały gont został unicestwiony.
***
Koledzy po fachu za przyzwoite pieniążki projektują w Australii, Irlandii i USA. Roberta Filipka do żadnego Eldorado nigdy nie ciągnęło. Kocha pokonywane rowerem wertepy i urokliwy Sławków. Z pewnym niepokojem myśli wszelako, że za jakieś pięć, dziesięć lat trochę mniej zostanie mu do kochania.