To było w dzień pierwszego maja 1993 roku. Niby to już cztery lata po upadku komunizmu, ale na wsi dalej kultywowano zwyczaj dreptania po ulicach z flagami. Pochód był raczej marny, nikt nikogo nie zmuszał, więc ludzie po domach siedzieli.
Wieczorem jednak wszystko co młode jak jeden mąż ruszyło na dyskotekę. Wszyscy mieli nadzieję, że to będzie coś specjalnego, wszak knajpę po rozpadającym się geesie przejął światowy człowiek. Na Zachodzie był, naoglądał się, więc wiedział jak sprawić ludziom rozrywkę. Kiedy zabrzmiały pierwsze takty zagranicznej (a jakże) muzyki, w drzwiach stanęły dwie serdeczne koleżanki: Marta i Jagoda. Wiedziały, że bal będzie przedni, miały jednak świadomość, że punktualnie o północy wsiadają w samochód i jadą prosto do Paryża. O dziwo już wtedy były pewne tego, że do kraju nigdy na stałe nie wrócą. Ze znajomymi żegnały się tak, jakby szły na stracenie, a przecież wybierały lepsze życie. Miały wówczas po jakieś 17 lat, zaledwie roku zabrakło im do tego, by przystąpić do egzaminu maturalnego. Ale przecież taka okazja mogła się już nigdy nie trafić. Przyjaciel rodziny jednej z nich uruchomił kontakty w stolicy Francji i „nagrał” im robotę w tanim hoteliku z knajpą. Na początek zaoferował im również dach nad głową. Z początku nie potrafiły się zdecydować, ale perspektywa zarobienia dużych pieniędzy robiła wrażenie na rodzicach dziewcząt. To oni ostatecznie popchnęli je do tego wyjazdu. Przekonywali, że nie muszą martwić się o wykształcenie, bo przecież TAM też są szkoły i można będzie jakąś sobie skończyć… Nim pierwszomajowa impreza dobrze się rozkręciła, obie siedziały w złotej Lagunie i kilometr po kilometrze zalewały się łzami. Obiecywały sobie, że wrócą jak tylko to będzie możliwe. Jagoda zostawiała we wsi nie tylko swoich rodziców i rodzeństwo, miała bowiem adoratora, który tak jak i ona przy pożegnaniu nie szczędził łez.
Cudowny sen młodych dziewcząt o dobrobycie nigdy nie stał się jawą. Pracowały po kilkanaście godzin na dobę, mało spały, źle się odżywiały. Na myślenie o powrocie do domu nie było czasu. Kontakty z najbliższymi ograniczały do jednej, dwóch rozmów telefonicznych na miesiąc. Praca w restauracji skutkowała ciągle nowymi znajomościami, Marta znalazła przyszłego męża już po czterech miesiącach. Rodowity Francuz nie był zbyt majętny, ani urodziwy, ale mógł stać się gwarantem legalnej pracy. Był skromny ślub, na który cudem udało się sprowadzić matkę i siostrę panny młodej, a potem pojawiły się dzieci – niemal jedno po drugim. W międzyczasie o swojej sympatii w kraju zapomniała Jagoda. Wpadła w oko emigrantowi z … Polski, który do Francji przyjechał kilkanaście lat wcześniej i miał już ugruntowaną pozycję wziętego glazurnika. Nie przeszkadzała jej blisko 20-lenia różnica wieku, pobrali się. Tu także na świat szybko przyszło dziecko. A miały pójść do szkoły, uczyć się języka, zdobywać wykształcenie. Nie skończywszy nawet dwudziestki obie były mamami, bez widoków na zbudowanie zagranicznej kariery.
Do Polski po raz pierwszy przyjechały po jakichś pięciu latach. Stary peugeot męża Marty niestety nie zrobił żadnego wrażenia na ludziach z sąsiedztwa. W międzyczasie większość miejscowych „okupiło” się w sprowadzone z Niemiec powypadkowe „cacuszka”. A najlepsze w całej wsi miał niegdysiejszy kawaler Jagody. Lśniący mercedes to efekt jego ciężkiej, ale nadzwyczaj intratnej pracy w gospodarstwie wielkoobszarowym. Chłopak długo czekał na swą „emigrantkę”, a kiedy dowiedział się o jej ślubie, na pierwszej lepszej zabawie poderwał urodziwą dziewuchę i w pół roku się z nią ożenił. Potem we wsi powtarzali, że dla uspokojenia nerwów to zrobił.
Marta i Jagoda zapoczątkowały exodus miejscowych do Francji. Zaraz po nich wyjechało za paryskim chlebem około 20 osób. Wśród nich znalazł się Andrzej, który z chęcią opowiada po latach, co TAM go spotkało:
– Miałem załatwioną robotę w warsztacie samochodowym. Wraz ze mną pracowało jeszcze trzech innych Polaków. Szef nas lubił, bo naprawdę się staraliśmy. Płacił nawet nieźle. Ale wszystko to okupione było chronicznym lękiem o to, że któregoś pięknego dnia zapukają panowie z instytucji w rodzaju urzędu imigracyjnego i wyrzucą nas z Francji na zbity pysk. W bodajże trzecim roku naszego pobytu za granicą, czarny scenariusz niemal stał się prawdą. Którejś niedzieli obudził mnie chłód lufy wielkiego karabinu przystawionego do głowy, uzbrojeni po zęby panowie w czarnych kominiarkach nie zastali nas jednak przy pracy. Byliśmy kompletnie czyści. W dokumentach wszystko było w porządku, co trzy miesiące jeździliśmy na holenderską granicę, gdzie podbijaliśmy sobie paszporty. Nigdzie tak jak tam, nie nauczyłem się kombinować.
Andrzej nie wraca na stałe do Polski, przyzwyczaił się do życia we Francji. Do zamieszkania w kraju nie przekonuje go nawet fakt, że w tej chwili pewnie udałoby mu się znaleźć równie dobrze płatną pracę. Zdolnych mechaników, znających się na francuskich wozach, przecież także w Polsce potrzeba.
Zbigniew też mógł pojechać do Francji, ale kuzyn załatwił mu doskonale płatne zajęcie w Niemczech. Miał pracować przy rozbiórkach walących się domów. Zostawił niewielkie gospodarstwo i rodziców, mieszkających w drewnianej chałupince. Tak jak kuzyn obiecywał, zarabiał świetnie. Ale przed policją uciekać musiał szybciej niż jego koledzy we Francji. Niemieckie prawo pod tym względem było bardziej restrykcyjne. Był młody i głupi, jak sam dzisiaj podkreśla, więc zamiast wyłożyć zarobione marki na rozpoczęcie budowy niewielkiego murowanego domu, postanowił kupić samochód. Auto musiało zwracać uwagę ludzi we wsi. Zbigniew „przyprowadził” zatem zza Odry rasowe bmw, wyposażone w sprzęt grający, jakiego świat nie widział. Wóz był tak cudowny, że chciałoby się go polizać. Radość nie trwała jednak długo, po jednej z imprez Zbigniew z impetem uderzył nim w miejscową dzwonnicę. Super bryka rozpadła się na części. Tymczasem w kuchence, matce na głowę spadła belka stropowa. Do młodego emigranta dotarło, że samochody to zła lokata zarobionego kapitału. Dziś Zbigniew jest sam. Kiedy przebywał za granicą, rodzice pomarli. Trza było wracać z powrotem, by dopilnować wszystkiego. I znów jest tak, jak było wcześniej. Biednie.
Weszliśmy w XXI wiek. W Polsce nadal się nie poprawiało, więc emigracja kwitła. Prawdziwy boom nastąpił jednak dopiero wtedy, kiedy swoje podwoje otworzyły dla nas Wielka Brytania i Irlandia. Kto żyw ruszył zatem na podbój wyspiarskiego rynku pracy. Najbardziej oberwało się tym, co to języka ni w ząb. I właśnie z takim zapleczem, a właściwie jego kompletnym brakiem do roboty w Anglii wybrał się Tadeusz. We wsi pracował jako palacz, a kiedy kończył się sezon grzewczy jeździł traktorem. Pieniądz z tego był mały, a przecież dom od lat stał niewykończony. Otwarcie granic było dla niego nie lada szansą.
– Nie umiesz się porozumieć, to robisz byle co i za byle co. Mimo wszystko się opłaciło. Od rana do późnego popołudnia woziłem ciężarówką kontenery z odpadami z rzeźni. Smród był niemiłosierny, człowiek cały nim przesiąkał. No ale cóż, ważne, że pieniądz mi nie cuchnął. Dzieciakom mogłem wreszcie po komórce kupić, a i na węgiel nie musiałem pożyczać, jak co roku – wspomina Tadeusz..
Takie były początki jego pracy w Anglii, teraz jest jeszcze lepiej. Efekty widać gołym okiem: na podwórzu stoi porządny samochód, a wykończony z mozołem dom od kilku tygodni tętni życiem. Na wsi się mówi, że Tadkowi to się udało, że bogaty teraz. Z takim samym powodzeniem na wyspach radzi sobie wielu miejscowych. Szczególnie dotyczy to młodych ludzi, którzy, nie czekając na obiecywany przez rządzących cud, chcieli od razu zakosztować dobrobytu. Teraz za granicą rodzą im się dzieci, tam się urządzają, bo tam doszukali się sensu swego istnienia. O powrocie na stałe myślą raczej z rzadka. – A do czego tu wracać? Do pracy za osiemset złotych? Żadna to dla mnie perspektywa, skoro w UK mam kilka razy więcej bez większego szarpania. Pracując w markecie języka nauczyłem się w pół roku, jest mi dużo łatwiej niż na początku. Czuję, że jestem u siebie – z entuzjazmem podkreśla Daniel, 24-latek, pochodzący z okolic Kluczborka.
Celem dla tutejszych emigrantów jest już nie tylko Anglia. Bywa, że za granicę wyjeżdżają całe rodziny. Tak stało się z Kuchcińskimi. Najpierw ojciec za chlebem wyruszył do Holandii, tam pracował w szklarniach przy pomidorach i innych warzywach. Spał w kempingach, do Polski wracał na dwa, trzy tygodnie w roku. Po nim do pracy za granicą wyjechała matka. Niedołężnymi, starszymi paniami w Niemczech się opiekowała. Dorosłe córki też czmychnęły z domu, obie poleciały do Stanów. Wieloletnia rozłąka musiała wpłynąć na rozluźnienie stosunków pomiędzy małżonkami. Kiedy on wracał do Polski, ona była w Niemczech. Rodzinnemu rozdarciu nie mogły zaradzić córki. Od bodaj siedmiu lat nielegalnie przebywają w Ameryce i teraz boją się konsekwencji związanych z wyjazdem ze Stanów. Wiedzą, że tym razem bilet będzie tylko w jedna stronę. I tak niepostrzeżenie emigracja zniszczyła skądinąd wzorową niegdyś familię. Do ruiny doprowadził ją ślepy pęd za lepszym chlebem.