Przedstawiamy relację Adama Bodzana, strażaka Ochotniczej Straży Pożarnej w Kamieńczyku, w gminie Wyszków, który wraz z druhami z OSP Komorowo wyruszył z akcją pomocową na Dolny Śląsk. We wrześniu tereny te zostały dotknięte katastrofalną powodzią. Poniższy tekst jest osobistym zapisem doświadczeń i emocji związanych z działaniami ratowniczymi oraz udzielaniem pomocy mieszkańcom regionu, którzy ucierpieli w wyniku żywiołu.
Pierwszy raz pojechałem na Dolny Śląsk 17 września z kolumną wioząca dary dla powodzian. Dołączyłem wówczas do konwoju sformowanego przez OSP z gminy Wyszków. Wraz z nami ruszyli z pomocą również druhowie z powiatu pułtuskiego, a konkretnie z Pniewa. Oprócz żywności dostarczyliśmy sprzęt dla lokalnych jednostek, ponieważ wiedzieliśmy o stratach, jakie poniosły one w powodzi. Tamtejsi strażacy w ferworze walki nie zdążyli zadbać o swoje strażnice, wiele remiz było zalanych, a zmagazynowane w nich wyposażenie nadawało się już tylko na śmietnik.
Najpierw Jelenia Góra
Zaczęliśmy od miejscowej jednostki OSP na ulicy Wiejskiej. To, co tam zobaczyliśmy, zrobiło na nas kolosalne wrażenie. Później się okazało, że był to przedsionek piekła. W perspektywie całego wyjazdu, były to rejony dotknięte powodzią, ale nie w takim stopniu jak te, które dane było nam zobaczyć w kolejnych dniach. W Jeleniej Górze przekazaliśmy strażakom nasze dary. Byliśmy pełni podziwu, kiedy zobaczyliśmy jak działają. Dawali z siebie wszystko. Nie przerywali akcji nawet na moment, a chwile wytchnienia łapali śpiąc pod gołym niebem na materacach porozrzucanych na wolnym od wody placu. To właśnie oni stali się bohaterami zdjęcia, które obiegło internet.
Następnym przystankiem był Otmuchów, gdzie przekazaliśmy kolejne dary i sprzęt dla strażaków. Jesteśmy bardzo wdzięczni zarówno druhom jak i lokalnym włodarzom za to, że nas ugościli i poczęstowali obiadem. Na pewno wzmocniło nas to przed tym, co zastaliśmy w Lądku Zdroju. Do punktu docelowego nie można było dojechać od polskiej strony, jedyna dostępna droga wiodła przez Czechy. Gdy dotarliśmy na miejsce, naszym oczom ukazał się istny armagedon. Nigdy przedtem nie widziałem tak gigantycznych zniszczeń.
Tam trafiliśmy do strażnicy, która była lokalnym punktem gromadzenia darów i sprzętu. Wiele miejsc w tym rejonie było kompletnie odciętych od świata. Prowadzono wówczas intensywne działania ratownicze, zadysponowane siły uwijały się jak w ukropie. Już wtedy zaświtała mi w głowie myśl o tym, by po naszej wyprawie rozważyć powrót, ale w nieco innym charakterze.
Wrota powodziowych piekieł
Obraliśmy azymut na Stronie Śląskie. To co zobaczyłem, wywołało dosłownie paraliż całego ciała. Gdy patrzyłem na zniszczone miasto, miałem gęsią skórkę. Centrum Stronia było całkowicie zdewastowane, podstawowa infrastruktura publiczna przestała istnieć. Szalejący nurt doszczętnie zniszczył sieci energetyczne, wodociągi, kanalizację, nie mówiąc już o drogach, czy chodnikach. Wszędzie mnóstwo gruzu, śmieci, sprzętów gospodarstwa domowego. I wszędzie specyficzny zapach, będący mieszaniną woni mułu, błota, mokrego betonu.
Zdjęcia, ani filmy, które tam zrobiliśmy nie są w stanie oddać rzeczywistego rozmiaru szkód, które wyrządził szalejący żywioł. Moje wyobrażenie o powodzi w tym momencie zupełnie się zmieniło. U nas na Mazowszu dość często borykamy się z zagrożeniem powodziowym, ale skala tych zjawisk jest niewspółmiernie mniejsza od tego, co zobaczyliśmy w Stroniu Śląskim. Nigdy wcześniej nie widzieliśmy tak gwałtownych zniszczeń: poprzesuwane budynki, wyrwane ściany, mosty, które po prostu przestały istnieć, bo w całości zabrała je skłębiona woda.
Kiedy kilka dni później pokazywałem zdjęcia z tego wyjazdu swoim ukraińskim kolegom w pracy, stwierdzili, że rozmiar zniszczeń jest podobny do tego, jakie niesie bombardowanie. Zauważyli tylko jedną różnicę: wojenne ruiny nie są zalane błotem. Reszta się zgadza: powyrywane narożniki obiektów, naruszone fundamenty, wszędzie stosy cegieł. Dosłownie jak po ostrzale ciężkiej artylerii.
W Stroniu także odwiedziliśmy remizę, w której uruchomiono punkt przyjęcia darów. Na miejscu mieliśmy okazję zobaczyć wóz bojowy, który został zalany w chwili pęknięcia tamy. Wewnątrz była wówczas załoga uczestnicząca w akcji przeciwpowodziowej. Na szczęście druhowie uszli z życiem. To był prawdziwy cud, że żadnemu z nich nic poważnego się nie stało.
Ogrom zniszczeń, potęgowany przez świadomość, że z każdym zrujnowanym domostwem idą w parze prawdziwe ludzkie dramaty, nie dawał mi spokoju. Już wtedy podjąłem decyzję, że muszę tu wrócić, by pomóc. W czymkolwiek. To był piątek, musiałem wracać, ponieważ nazajutrz stawałem do kolejnych wyborów na sołtysa.
Niefortunna decyzja?
W międzyczasie internet obiegła niefortunna informacja, którą początkowo traktowałem w kategorii fake newsa. Kopia dokumentu sygnowanego przez Komendę Główna PSP, która trafiła do komend powiatowych w całym kraju, rozwiała jednak wszelkie wątpliwości. W czym rzecz? Z pisma wynikało, że jednostki OSP mają nie jeździć z pomocą na tereny dotknięte powodzią, bo siły i środki na miejscu są wystarczające.
Tłumaczono, że nadmiar wozów pożarniczych oraz nadmiar samych strażaków, może generować niepotrzebny chaos. Poczuliśmy się jak ludzie gorszego sortu. Tymczasem my do tego rodzaju działań jesteśmy dobrze przygotowani, mamy doświadczenie i konieczny sprzęt. Zadecydowano, że mamy siedzieć z założonymi rękami, podczas gdy tam ludziom działa się tragedia. To było dla nas nadzwyczaj bolesne.
Po zwycięskich wyborach dowiedziałem się, że zaprzyjaźniona jednostka z Komorowa, która od kilku lat bardzo prężnie działa w naszym powiecie, organizuje spontaniczny wyjazd z pomocą w rejony, które kilka dni wcześniej odwiedzał nasz konwój. Nawiązali oni kontakt z OSP w Kłodzku i natychmiast wyjechali, by pomagać w likwidacji skutków powodzi.
Ja przyłączyłem się do nich niejako w drugiej turze, działaliśmy nie jako strażacy, a wolontariusze. Na miejsce przybyliśmy wozem kwatermistrzowskim, który na co dzień nie jest wykorzystywany w działaniach ratowniczych, a co za tym idzie w żaden sposób nie osłabiliśmy jednostki z Komorowa. Zabraliśmy ze sobą także przyczepę wypełnioną darami.
Mistrzowska koordynacja i ciężka praca
Rozmach, z jakim działała OSP w Kłodzku zrobił na mnie ogromne wrażenie. Ochotników wspomagali tam żołnierze Wojsk Obrony Terytorialnej. Co ciekawe, owa jednostka funkcjonuje dopiero od półtora roku, a jej załoga to młodzi ludzie, kierowani przez naczelnika – emerytowanego strażaka PSP.
Polowa siedziba sztabu to kilka namiotów, w jednym z nich koordynowano działania, w kolejnych magazynowano i wydawano asortyment pomocowy. Co ciekawe, na potrzeby tej trudnej sytuacji, miejscowi druhowie we współpracy ze znajomymi informatykami stworzyli specjalną aplikację do zarządzania wolontariuszami. Z poziomu telefonu można było sprawdzić, co jest jeszcze do zrobienia, a co można „odhaczyć” jako zadanie już wykonane.
Nas zadysponowano do wypompowywania wody z okolicznych studni. Powódź powoduje skażenie takich ujęć, a należy pamiętać, że na terenach podgórskich nie wszędzie doprowadzono sieć wodociągową. Dla miejscowej ludności to było bardzo ważne, by jak najszybciej uruchomić owe studnie. Nie chodziło tu nawet o wodę pitną, ale chociażby taką, którą można by wykorzystać do umycia ścian, albo prac przy oczyszczaniu obejść z naniesionego przez powódź błota. Trafiliśmy do małej miejscowości, gdzie ewidentnie ludzi do pomocy brakowało.
Dało się odczuć, że narodowa pomoc trafiała przede wszystkim do dużych ośrodków, o prowincjonalnych wioskach myślano gdzieś w dalszej perspektywie. Miejscowi mieszkańcy wyraźnie byli zagubieni, nie wiedzieli gdzie mają zwrócić się po pomoc. Szczególnie mam na myśli starsze osoby, cyfrowo wykluczone, które są poza zasięgiem informacji rozpowszechnianych chociażby w mediach społecznościowych.
Oprócz stricte strażackich zadań mieliśmy okazję wyburzać ściany, czy wycinać ogrodzenia. Siatki w płotach zadziałały jak durszlak, zatrzymały wszystkie zanieczyszczenia, które wraz z nurtem przepływały przez posesje. Na tych ogrodzeniach wisiało pełno śmieci, kawałki drewna, roślinność przemieszana z mułem, do rzadkości nie należała również padnięta zwierzyna. Oczyszczaliśmy takie miejsca mając na uwadze przede wszystkim zagrożenie epidemiologiczne.
Kłodzko, czy plan katastroficznego filmu?
Podczas naszej kilkudniowej akcji pomocowej trafiliśmy także do samego Kłodzka. I znów się powtórzę: to, co tam zobaczyliśmy, dosłownie zwaliło nas z nóg. Woda nierzadko sięgała do połowy pierwszego piętra. Zgłosił się do nas pan, który potrzebował pomocy przy naprawie… dachu. Okazało się, że woda była tak wysoka, że zerwała mu dachówki. W rynnach było pełno błota. Oczywiście naprawiliśmy poszycie, dachówkę ktoś nieodpłatnie przekazał poszkodowanemu. Mężczyzna bardzo się ucieszył, wcześniej martwił się, że przyjdą deszcze i straci to, czego do końca nie zabrała mu powódź. Jak się dowiedzieliśmy, uratowaliśmy w ten sposób jego miejsce pracy, w którym zarabiał na chleb.
Przemieszczając się ulicami Kłodzka, mieliśmy wrażenie jakbyśmy znaleźli się na innej planecie, albo planie filmu katastroficznego. Ciężko było uwierzyć w to, co widzieliśmy. Wojska chemiczne dezynfekowały wnętrza osuszanych obiektów, formacje inżynieryjne ciężkim sprzętem usuwały hałdy gruzu i resztki powalonych przez żywioł konstrukcji. Dookoła chaos komunikacyjny, pełno policji, która starała się kierować ruchem. Brak prądu, niedziałające sygnalizatory świetlne… Jakiekolwiek działania w części miasta dotkniętej powodzią trzeba było wykonywać w maseczkach na twarzy, ponieważ w palącym słońcu mokry osad natychmiast przeobrażał się we wżerający się we wszystko pył.
Kolejny dzień, kolejne wyzwania
Tym razem zadysponowano nas do skuwania tynków w miejscowości Żelazowo. Pomagaliśmy człowiekowi, który borykał się z problemami zdrowotnymi i nie był w stanie samodzielnie poradzić sobie z takim wyzwaniem. Wycinaliśmy krzewy, transportowaliśmy drewno, reagowaliśmy na wszelkie możliwe sygnały. Trzeba zaznaczyć, że oprócz nas w rejonie największego kataklizmu było wiele grup, które samozwańczo przybywały z różnych części Polski. Ludzie się organizowali, pukali do drzwi i pytali w czym mogą pomóc.
Były wśród nich profesjonalne ekipy budowlane, elektrycy, cieśle, pilarze i oczywiście strażacy. Myślę, że w tych trudnych chwilach ponownie zdaliśmy egzamin z narodowej solidarności. Wraz z kolegami uczestniczyłem w owym „Tryptyku Kłodzkim” zaledwie przez trzy dni. Zdaję sobie sprawę, że to kropla w morzu potrzeb. Kłodzko, Stronie Śląskie, Lądek Zdrój i okoliczne wioski podnosić się z tego kataklizmu będą jeszcze miesiącami, a może i latami. Nasza pomoc jest tam w dalszym ciągu potrzebna.
***
W opisanych działaniach uczestniczyli: Marcin Liśkiewicz, Łukasz Ostrowski, Michał Dawicki , Dominik Markowski, Piotr Machnowski, Damian Murza – wszyscy z OSP Komorowo w gminie Rząśnik, w powiecie wyszkowskim; Paweł Gaszczyński – OSP Falenty w gminie Raszyn w powiecie pruszkowskim, oraz bohater artykułu, Adam Bodzan – OSP Kamieńczyk w gminie Wyszków, w powiecie wyszkowskim.
Fot.: Damian Murza, Michał Dawicki, Adam Bodzan
Tekst: Przemysław Chrzanowski