Za kilka tygodni ponownie wybierzemy włodarzy swoich gmin i miast. Pośród kandydatów na wójtów, burmistrzów i prezydentów znajdą się zupełnie nowi ludzie z nowymi pomysłami na urządzenie naszych małych ojczyzn. Na przeciw nich staną jednak wytrawni gracze, mocno okopani na swoich pozycjach. Nie będą łatwymi konkurentami w bitwie o głosy, bo mają doświadczenie, wiedzę i budowane latami zaufanie. Czy burmistrz Wieruszowa, Rafał Przybył wpisuje się w ten stereotyp?
Przemysław Chrzanowski, Witryna Wiejska: Czy decyzja o ponownym kandydowaniu była dla Pana (cytując klasyka) oczywistą oczywistością?
Rafał Przybył, burmistrz Wieruszowa: – Kilka miesięcy temu poprosiłem koleżanki i kolegów z urzędu i zadałem pytanie: Czy osiągnęliśmy jakiś optymalny pułap naszej współpracy i czy gramy razem dalej? Zakomunikowałem, że jeśli jest im ze mną nie po drodze, to kończę kadencję, wychodzę i się nie obrażam. Stało się jednak inaczej. Usłyszałem, że zrobiliśmy razem wiele dobrych rzeczy, i że nie wyobrażają sobie tworzyć zespołu z kimś innym. Wiadomo, że jeśli ktoś nowy pojawiłby się na stanowisku burmistrza, to natychmiast ustawiłby sobie swoją drużynę, wprowadziłby zaufanych zawodników, zrobiłby roszady na polu gry. Tymczasem moi pracownicy interpretują naszą kolaborację jako zwycięstwo w tym samorządowym meczu. Podjąłem zatem wyzwanie i będę ubiegał się ponownie o to, by kierować gminą Wieruszów.
Dodatkowym katalizatorem, który ponownie popchnął mnie do działania, okazał się fakt przystąpienia do boju o stołek burmistrza osób wywodzących się z kręgów politycznych. A ja od początku jestem orędownikiem hasła: „Gmina Wieruszów bez polityki” i nadal kurczowo trzymam się tych słów. Jeśli przegram z osobą niezależną, będzie mi zwyczajnie smutno, bo każda porażka delikatnie uwiera. Wtedy jednak przejdę się ulicami miasta z podniesioną głową. Gdybym jednak został pokonany przez kandydata reprezentującego jakąkolwiek partię, to ze wstydu zszedłbym do najgłębszej piwnicy i nie wychodził z niej przez tydzień. Bo bezpartyjność jest moją religią. I wszyscy o tym w Wieruszowie wiedzą.
Wróćmy do początku. Co pana popchnęło do tego, by stanąć w burmistrzowskie konkury?
– Było to przed laty, kiedy pędziłem żywot dziennikarza. Zgłosił się do mnie jeden z ówczesnych kandydatów na stanowisko burmistrza z prośbą, abym poprowadził mu kampanię. Zgodziłem się i konsekwentnie pracowałem na to, by mój klient osiągnął sukces. Przy okazji jednak miałem możliwość wejścia do środka tej wyborczej machiny, co zburzyło moje dotychczasowe wyobrażenie o sposobach zdobywania szczytów lokalnej władzy. Ów człowiek, który notabene świetnie sprawdza się jako obecny szef instytucji opiekuńczo-wychowawczych, w roli burmistrza kompletnie mnie zawiódł. Początkowo deklarowana jego niezależność zbrukana została przez nepotyzm i politykę. Byłem totalnie rozczarowany i zły. I to ta złość spowodowała, że zdecydowałem się wystartować w kolejnych wyborach.
Czy pańska kandydatura była wówczas poważnie traktowana przez otoczenie?
– Swój występ w wyborach traktowałem poniekąd jak happening. Jeden z kolegów zadzwonił do mnie po wygranych wyborach i z troską, a może przerażeniem w głosie podsumował: „Odjazd (to moja ksywka z młodości), ten happening chyba poszedł za daleko”. Zdałem sobie z tego sprawę już nazajutrz, kiedy musiałem szukać zastępcy, osoby, która wprowadzi mnie w urzędowe meandry. Przecież ja wówczas byłem kompletnym ignorantem. Uprawiając dziennikarstwo znałem samorząd jedynie z pokrywki, z zewnątrz tego garnka. Znałem może jego temperaturę, ale absolutnie nie wiedziałem, co się do niego wrzuca, by to złe mogło potem odparowywać, a co dobre pozostać.
Urzędnicy zapewne nie witali pana naręczami kwiatów?
– To zupełnie naturalne w sytuacji, gdy mniej więcej połowa kadry w jakimś stopniu związana była z ustępującym burmistrzem. To było duże wyzwanie, żeby tych ludzi przekonać do siebie. Zaznaczę, że absolutnie nie miałem zamiaru kogokolwiek wyrzucać z pracy. Moi przeciwnicy mieli w trakcie kampanii podniesione maski i jasno zdeklarowane poglądy. I mimo, że nadal w wielu kwestiach się z nimi nie zgadzam, to nadal z nimi pracuję. Wprowadziłem zasadę, że u nas na głos mówi się o tym, co w działaniu burmistrza komuś się nie podoba. I nikt za to nie ponosi żadnych konsekwencji. Biorę krytykę na klatę i staram się być lepszym człowiekiem, ale przede wszystkim stawiam na otwarty dialog.
Wróćmy jeszcze do czasów pańskiej pierwszej kampanii wyborczej. Czym zaskarbił pan sobie wówczas zaufanie mieszkańców?
– Oczywiście nie poszedłem na żywioł. Jak wspomniałem wcześniej, byłem dziennikarzem. I to mocno zaangażowanym w wydarzenia, które dotyczyły mojej gminy. Miałem w zanadrzu sporo tekstów, w których diagnozowałem sytuację. Jednym z ważniejszych wątków była sprawa wprowadzenia na teren miasta jednego z zakładów produkcyjnych. Mieszkańcy uważali, że to nie w porządku, zaczęły się protesty. Ja oczywiście wszystko relacjonowałem na łamach gazety, w końcu sam dołączyłem do grona przeciwników szkodliwej inwestycji. Zacząłem zabierać głos w sprawie, a ludzie poszli za mną. Ostatecznie zakład nie powstał, a dziś, po wielu latach mozolnej walki o „wyprostowanie” formalności, wyrasta tam osiedle z 409 mieszkaniami. Myślę, że mój skromny udział w tej batalii został wówczas dostrzeżony przez wyborców. Pomniejszych działań było oczywiście więcej, wszystkie miały jeden wspólny mianownik: artykułowany już przeze mnie afront wobec polityki. Ponadto byłem gorącym orędownikiem współrządzenia, oddania władzy w ręce mieszkańców.
Czy pozostał pan wierny swoim przekonaniom?
– Ostatnio zapytano mnie o to w wywiadzie dla lokalnej gazety. Odpowiedziałem twierdząco, ale potem przeraziłem się. Wiedziałem, że czytelnicy sięgną do tamtych obietnic, a jeśli gdzieś nawaliłem, to na pewno dadzą światu o tym znać. Finalnie nie znalazłem żadnych negatywnych komentarzy, nikt nie nazwał mnie uzurpatorem, ani hegemonem, czy jakimś królem. Bo ja nie mam tronu, pikowanego, bujanego fotela, tylko zwykłe krzesło, takie jak petenci, którzy do mnie przychodzą.
Mając za sobą dwie udane kadencje, trzeba się silić na kampanię wyborczą? Czy nie wystarczy zaufanie zbudowane przez niemal dekadę kierowania gminą?
– Niewątpliwie nabyłem sporo doświadczenia, ale w dalszym ciągu tkwię (i nie ma w tym żadnej kokieterii) w procesie zgłębiania wiedzy o pracy w samorządzie. Gdyby nie sekretarze, skarbnicy, inspektorzy, moja pani zastępczyni, to ja bym tego w pojedynkę nie pociągnął. Oni wielokrotnie ustrzegli mnie przed konsekwencjami pochopnie podejmowanych decyzji. Okazywało się, że gdzieś coś nie szło w parze z literą prawa, albo źle komponowało się z budżetem.
A co do kampanii, to oczywiście niezależnie od stażu pracy w magistracie, trzeba ją inicjować i mądrze prowadzić. W moim przekonaniu musi ona polegać nie tyle na przechwałkach, co na wychodzeniu do ludzi. Nie tylko do zwolenników, ale także do krytyków, którym dajemy pole do konstruktywnej dyskusji. Podchodzę do tego niezmiernie poważnie. Jeżeli chodzi o moje życie, to mam bardzo wiele za uszami. Jestem człowiekiem rock and rolla, sporo nagrzeszyłem i mam wiele powodów do wstydu. Natomiast jeśli chodzi o urząd, to od początku jest to dla mnie swego rodzaju sacrum, o czym doskonale wiedzą nawet moi najzagorzalsi przeciwnicy. Nie są w stanie oskarżyć mnie o nepotyzm, ani o to, że cokolwiek robię dla pieniędzy i poklasku.
Gdyby gdzieś w Polsce był jeszcze jakiś uśpiony, niezdecydowany kandydat na wójta lub burmistrza, to zachęciłby pan go do startu w wyborach, czy raczej zniechęcił?
– Oczywiście popchnąłbym go w kierunku kandydowania. Każda społeczność potrzebuje świeżych umysłów i świeżej krwi. Trzeba czasem człowieka, który nie wie, że czegoś się nie da zrobić, po czym przychodzi i to robi. Czy ktoś taki potrzebny jest mojemu miastu? Jak najbardziej. Powtórzę wyświechtany frazes: nie ma ludzi niezastąpionych. Jeśli takowy człowiek, z otwartą głową i mądrym spojrzeniem na świat się pojawi, kupię worek popcornu i zasiądę przed ekranem lokalnych mediów. Bez obciążenia, z poczuciem spokoju, a może i dumy?
***