,,Dostajemy od naszych podopiecznych trochę więcej, niż dajemy my sami”

Rozmowa z dr. Pawłem Grabowskim, specjalistą medycyny paliatywnej, Prezesem Fundacji Hospicjum Proroka Eliasza – część 3. Poprzednie części można znaleźć pod linkami ( część 1część 2 ).

Panie doktorze powiedział Pan, że w opiece nad starszymi i nieuleczalnie chorymi ludźmi potrzebna jest relacja, szacunek, każdy pacjent jest ważny. Co jest jeszcze potrzebne?

To się da powiedzieć jednym słowem. Tym co jest potrzebne, żeby pomóc drugiemu człowiekowi jest  profesjonalizm. Trzeba być zawodowcem. Profesjonalizm pochodzi od łacińskiej nazwy professio, czyli przysięga. Kiedyś profesje to były zawody związane z przysięgą, z maksymalnym zaufaniem do osoby, która go wykonuje. Lekarz to zawód związany przysięgą Hipokratesa, profesja medyczna. Ten człowiek był profesjonalistą, co oznaczało, że ma wiedzę, doświadczenie, umiejętności i wie jak wiedzę wykorzystać. Tak definiowano profesjonalizm. Od jakiegoś czasu mówi się, że to jest za mało i że to są tak zwane twarde kompetencje profesjonalistów. Ale istnieją jeszcze miękkie kompetencje. To są kompetencje społeczne – umiejętność przekazywania informacji, rozmowy z pacjentem, nawiązywania relacji, szacunku, empatii, rozmowy z rodziną. Dramatem było to, że w szpitalach na poradę zapraszano tylko pacjenta chorego, a nie mógł wejść żaden członek rodziny. Dramat zwłaszcza jeśli chodzi o onkologiczną sytuację.

Proszę sobie wyobrazić, że pacjent dowiaduje się, że ma raka i został mu jeszcze miesiąc życia. Jeżeli człowiek słyszy taką informację, to po pierwsze przestaje słyszeć, przestaje rozumieć, jest w szoku. Prawdopodobnie jak wyjdzie nie będzie pamiętał nic poza tym, że umrze. Musi wejść druga osoba, która usłyszy to wszystko. Lekarz musi wiedzieć, że mówi trudną informację, powiedzieć ,,proszę wyjąć sobie karteczkę i zapisać to, to i to, czy pan czy pani to zrozumiała? ”.

Musi wiedzieć na czym polega proces komunikacji, że to nie jest tylko przekazanie informacji, to jest też informacja zwrotna, usłyszenie czy to zadziałało. Na tym polega profesjonalizm. Nie na tym, że potrafię wyrżnąć raka i wysłać pacjenta do domu, czy posłać na kolejną chemioterapię. Tylko, że sprawię, że ten człowiek będzie w swych relacjach społecznych, rodzinnych też zaopiekowany, czyli usłyszy to ktoś jeszcze. Trzeba być profesjonalistą w szerokim, prawdziwym rozumieniu tego słowa.

Jeszcze powiem o służbie. Jakiś czas temu zmieniono pojęcie służba zdrowia na ochrona zdrowia. Nie wiem kto i dlaczego to zrobił. Słyszałem od pań pielęgniarek „my to nie jesteśmy służba, bo służba to buty czyści, a my nie jesteśmy od tego”.

W słowniku języka polskiego definicja służby jest taka, że służba oznacza wykonywanie pracy z zaangażowaniem, empatią, dla grupy ludzi, wspólnoty, człowieka. Chodzi tylko o pracę wykonywaną z takim ogniem i nie ma w tym nic z gościa, który stoi w liberii z tacą i podaje panu pastę albo czyści panu buty. Nie ma w tym nic wspólnego w polskiej definicji służby. Uważam, że praca musi być wykonywana ze współczuciem, z troską o potrzeby innych. Z sercem.

Misją działania hospicjum i Fundacji Proroka Eliasza jest szacunek do życia…

Na szacunku dla życia opiera się cały ruch hospicyjny. Ktoś odważył się kiedyś powiedzieć, że ruch hospicyjny, opieka paliatywna, jest alternatywą dla eutanazji. Pytacie czy ktoś kiedyś poprosił, żeby pan mu podał trutkę, żeby umarł. Tak naprawdę pośród osób zaopiekowanych nigdy w życiu nie zdarzyło mi się, żeby ktoś poprosił mnie, żeby go zabić.

Zdarzało się ,,niech mi pan coś poda” jak osoba była opuszczona, leżała we własnych odchodach, w bólu. Takie osoby czasem rzeczywiście chcą umrzeć. Ale kiedy opanuje się ból, pokaże się tej osobie, że ma swoją godność, okaże się jej szacunek, zabezpieczy podstawowe potrzeby, to nie ma osoby, która by prosiła, żeby ją po prostu uśpić czy zabić.

Człowiek, który ma uszanowaną godność, nie boli go, jest zaopiekowany, zatroszczony, chce po prostu żyć. Mamy przykłady z hospicjum, że te osoby, no może nie pełną piersią, ale potrafią żyć i przeżyć to życie godnie.

Czasem pokazuje się tęsknota, osoba ma dziewięćdziesiąt parę lat i mówi ,,wie pan wszyscy moi znajomi są po tamtej stronie nie mogę się doczekać, ale pożyłoby się jeszcze troszkę …”. Nie ma rozpaczliwego wołania o eutanazję.

Może z ekonomicznego punktu widzenia opieka dotycząca tych wszystkich staruszków pomarszczonych, którzy już tylko robią kupę i sikają i nie przynoszą produktu krajowego brutto, że to jest jakaś rzecz, można obrzydliwie powiedzieć, nieopłacalna. Ale naprawdę opieka paliatywna jest niedrogim kosztem. Jakiejś tylko empatii i współczucia, czasami naprawdę prostych rzeczy, prostych zabiegów pielęgnacyjnych.

Podam przykład pani Jadzi, którą przyjęliśmy w dziewięćdziesiątym piątym roku życia. Przyjechała ze szpitala w odleżynach, leżąca, bez kontaktu, nie odzywająca się. Dziewięćdziesiąt pięć lat – wszyscy myślą – to jest taki czas, żeby rzeczywiście wziąć już i umrzeć. Nie zrobiliśmy jej żadnego przeszczepu serca, nie zrobiliśmy żadnej skomplikowanej operacji. Tam po prostu zajechała pielęgniarka, pokazała córce jak zadbać o odleżyny. Zajechał lekarz, pokazał jak podać lek, żeby nie bolało to leżenie, ten totalny bezruch. Pokazaliśmy, jak łyżeczką mamę karmić, by po prostu dożyła tego swojego czasu. Okazało się, że udało się wyleczyć wszystkie odleżyny, że pani Jadzia wstała, że któregoś dnia wyrecytowała wierszyk o Piłsudskim i o chodziku przywitała mnie, sama otworzyła drzwi. Żyła jeszcze ponad dwa lata. Umarła sobie w dobrym zdrowiu w dziewięćdziesiątym siódmym roku życia.

Stąd wniosek, że prawdopodobnie gdybyśmy tego nie zrobili, umarłaby z zaniedbań najzwyklejszych w świecie. Nie zrobiliśmy nic skomplikowanego. Tam pojechała pielęgniarka, doktor, fizjoterapeuta – pokazał pani, która opiekowała się, jak przekładać z boku na bok, żeby nie pękł kręgosłup. Czasem trzeba było wymasować kręgosłup opiekunce. Mamy takich przykładów dużo. Po to jest opieka paliatywna, żeby nie pozwolić na pewne zaniedbania…

Mówił Pan doktor, że zakochał się w medycynie paliatywnej. Czym ona Pana uwiodła?

Jest to dziedzina gdzie dzieje się całe mnóstwo cudów. I tych takich maleńkich. Gdzie dla lekarza, lekarza humanisty jeszcze, to wymarzona dziedzina medycyny. Dlatego, że widzi człowieka nie tylko jako chory narząd, który można wyciąć, przyciąć albo naświetlić, albo wyleczyć tabletką.

Widzi człowieka w całym kontekście chorowania. W kontekście społecznym, rodziny, która raz ma takie zasoby do pomagania, raz inne. Widzi człowieka, który choruje, wymaga wsparcia psychicznego, wsparcia duchowego – te wszystkie aspekty. To nie jest tylko biologia. To jest zjawisko tak rozległe, które żeby ogarnąć głową, trzeba trochę być takim detektywem.

Zadzwoniono do mnie, że jest pacjentka, która ma straszny ból i żeby nie przyjeżdżać bo covid, bo coś jeszcze. Żeby może zwiększyć dawkę leków przeciwbólowych, żeby jej pomóc. Tak nie bardzo chciałem działać. Trzeba tam zajechać. Zajechałem i zobaczyłem osobę odwodnioną, w depresji. Gdybym uznał, że rzeczywiście ją boli, większe dawki leku nic by tutaj nie dały. Trzeba było panią nawodnić, włączyć leki przeciwdepresyjne. To sprawiło, że przestało boleć. Mógłbym uwierzyć, zrobić telewizytę i tak naprawdę niczemu bym nie zaradził.

Chciałabym się spytać o umieranie. Czym się różni chorowanie i umieranie ludzi w mieście od chorowania i odchodzenia ludzi na wsi?

Tak en mass to pewnie niczym. Pracowałem i w hospicjum w Warszawie i teraz na wsi. Jeżeli jest osoba cierpiąca i leży, to ma zazwyczaj swój pokój, czy swoją izbę i widok za oknem. Czasami możliwość dojścia powolutku z chodzikiem czy na wózku do łazienki. Mycia najczęściej w łóżku, albo duży kłopot z wsadzeniem do brodzika. To się dzieje tak samo na wsi jak i w mieście. W mieście też czasami jest tak, że dzieci są zajęte i pracujące. Jest łatwiej o zasoby osób czy instytucji pomagających. Łatwiej o opiekę hospicjum, pielęgniarską domową opiekę długoterminową, wsparcie z gminy. Więcej jest domów opieki, domów seniora. Łatwiej jest się leczyć, łatwiej o lekarza rodzinnego i o dojazd tego lekarza. Tutaj jest czasami to bardzo trudne. Pielęgniarka środowiskowa, jeżeli jest, to ma ogromne kilometry do przejechania. A w mieście tak sobie wyobrażam: wychodzę z metra staję i widzę w tym w bloku jeden pacjent, tutaj na pierwszym piętrze drugi, po drugiej stronie ulicy kolejny. Mam ich blisko siebie. Na wsi to często wiele kilometrów, które trzeba zrobić, żeby do pacjentów dojechać. No i trudniej o ,,pomagaczy”.

Dlaczego hospicjum powstało na Podlasiu?

Tak się złożyło, pewno gdybym nie wyjechał z Krakowa to może by powstało na Podhalu albo gdzieś indziej. Żeby zrobić specjalizację, musiałem wyjechać do Warszawy. Tam zrobiłem doktorat i zapoznałem się z medycyną paliatywną. I przyszedł taki moment w życiu kiedy zdecydowałem, że chcę się poświęcić medycynie paliatywnej całkiem. Myślałem gdzie to zrobić. Pracowałem w hospicjum na Krakowskim Przedmieściu, na Ursynowie, w podwarszawskim Błoniu również i tam dotknąłem terenów wiejskich.

Te obszary są bardzo podobne do Podlasia, jak się jeździ kilometry pomiędzy jednym a drugim pacjentem. To ekstremalnie trudna przygoda. Postanowiłem, że założę takie hospicjum właśnie gdzieś na wsi. Szukałem miejsca, które byłoby białą plamą w opiece paliatywnej. Padło, że najbliżej będzie wyjechać na Podlasie.

Tam są takie miejsca, gdzie opieka hospicyjna nie dociera. Gdyby zapytać statystyków w NFZ, to by pokazali, że wszędzie jest ona zapewniona, ponieważ podpisano umowy. W teorii prawdopodobnie wszędzie jest, ale w praktyce trzeba by zobaczyć rozmieszczenie hospicjów i ich prawdziwy, realny zasięg. Okazało się, że trafiłem na białą plamę, którą wytyczało miasteczko Michałowo. Od kilkunastu lat ma prawa miejskie, wcześniej było miejscowością wiejską i gminy dookoła są gminami wiejskimi. Tam to hospicjum powstało z zasięgiem aż po granicę białoruską. To jest egzotyka jeżdżenia właśnie teraz kiedy dużo jest tam wojska, dużo pograniczników. Musieliśmy w czasie stanu wyjątkowego mieć przepustki do wjeżdżania w teren przygraniczny, ale jeździliśmy do chorych umierających, pomagaliśmy.

W jednym z wywiadów powiedział Pan Doktor ,,dostajemy od naszych podopiecznych trochę więcej niż dajemy my sami ”. Jak to rozumieć ?

Jeżeli się nawiąże relację z pacjentem (nie mówię o tym, że ktoś wciska jaja od kur bo tyle mi zniosą, że sam nie przejem”), jeżeli się z podopiecznymi rozmawia i widzą, że są szanowani (a trudno nie szanować człowieka, który przeżył kilkadziesiąt lat, człowieka w ogóle) i jeżeli człowiek przeżył kilkadziesiąt lat, czasami ma skończone trzy klasy szkoły powszechnej, a jest mądrzejszy niż niejeden filozof, to po prostu wydaje się, że rozmowy z tymi ludźmi to jest kopalnia mądrości.

Kopalnia takiej wiedzy prostej. Świadectwa, które dają opiekując się jedni drugimi, to są po prostu świadectwa o takiej miłości, że nie jeden Romeo i Julia wysiada przy tym. Potrafią tak.

Rekordziści – moi pacjenci, którzy nie doczekali sześćdziesiątej siódmej rocznicy ślubu. Pamiętam, jak umierała ta pani i ten pan szepce nad tą swoją umierającą żoną: ,,moja śliczna, moja kruchutka jak ja będę bez Ciebie żył…” . Albo umierający mąż, szkielet, skóra i kości, i żona, która mówi: ,,my zawsze spaliśmy w jednym łóżku, nie wyobrażam sobie, żeby było inaczej. Mimo, że ma raka…, póki jeszcze ciepły, póki jeszcze można się przytulić, póki jeszcze się czuje bezpiecznie, jak ja jestem gdzieś obok”.

To są po prostu absolutnie zachowania, które są do granic możliwości piękne, heroiczne. Można by tych przykładów przytaczać całe mnóstwo, jak ta choroba zmienia na lepsze tych chorujących i ludzi wokół nich również. Dostajemy takich świadectw, czegoś takiego z czego chyba sami się robimy też trochę lepsi, mam nadzieję. Dostajemy tego na pęczki.

Czy żeby zobaczyć takie rzeczy, to trzeba patrzeć przez ,,okulary księdza Kaczkowskiego” ? Pan doktor jest laureatem nagrody „Okulary ks. Kaczkowskiego. Nie widzę przeszkód”… **

Z księdzem Jasiem rozmawialiśmy wiele razy, też przez telefon, do samej jego śmierci. Dużo, dużo rozmów żeśmy stoczyli i pozwalaliśmy sobie, żeby każdy patrzył przez swoje okulary. On przez swoje, ja przez swoje szanując się bardzo mocno. Jest przykładem tego, jak można być liderem i rozumieć chorych samemu będąc chorym. Teraz Jaś pozostawił po sobie dziedzictwo, z którego, myślę, że i ja i moi pracownicy czerpiemy i pewnie zawsze będziemy czerpać. Taką mądrość nieprzemijającą mądrego lidera, mądrego kapłana, mądrego chorego. ,,Trzy w jednym” można powiedzieć.

Czy uważa Pan, że w dzisiejszym świecie, to co jest nam potrzebne to też patrzenie przez okulary, żeby widzieć dobro?

Rozmawiałem z zaprzyjaźnioną prawosławną mniszką, która widziała w Grecji taką książkę dla dzieci i chciałaby, żeby u nas też ludzie mogli ją czytać. To była książka zatytułowana ,, Z kraju JA do kraju MY”.  Myślę, że trzeba po prostu z tego egocentrycznego kraju JA, włożyć buty i w jakichkolwiek okularach lub bez, przejść do kraju MY. Zobaczyć, że jesteśmy grupą, wspólnotą, czy to w rodzinie czy w grupie przyjaciół, czy koła gospodyń wiejskich czy po prostu w grupie sąsiadów na wsi mieszkających razem. Nie żyjemy w kraju JA tylko żyjemy w kraju MY. Jesteśmy razem. Dzisiaj ja pomogę, kiedyś ktoś mi pomoże. Wydaje mi się, że to jest jakiś sposób na to.

Ksiądz Kaczkowski nie widział przeszkód. Dla niego przeszkody były wyzwaniami. Dla Pana doktora też?

Też się uczę tego. Muszę się też pilnować, żeby używać właśnie tego języka Jasia Kaczkowskiego, a nie swojego własnego. Bo czasami aż się prosi powiedzieć, że to jest kłopot, trudność, przeszkoda jakaś. To są rzeczywiście wszystko wyzwania, niestety ciągle nowe albo na szczęście ciągle nowe bo myślę, że gdyby tak usiąść na laurach i spijać tylko śmietankę, to jest pierwszy krok do tego, żeby to się wszystko po prostu zawaliło. Wydaje mi się, że życie jest walką i po prostu trzeba walczyć, trzeba być wojownikiem a nie miękkim Bolkiem w wygodnym fotelu.

A czy te wyzwania to też jest to, co jest naprawdę potrzebne?

Pewno, że to jest potrzebne, żeby po prostu nie zgnuśnieć, nie skapcanieć, żeby walczyć. Wolałbym żeby ich było teraz troszeczkę mniej, bo ledwie żyję z wysiłku. Widzę, że moi pracownicy również. Teraz przy budowie zespołu, tych wyzwań jest bardzo dużo. Jest ich można powiedzieć po kokardę. Proszę Boga, żeby było mniej i zespół miał siłę do tego, żeby temu wszystkiemu stawić czoła, dopóki nie wejdzie na utarte już ścieżki rutynowych działań.

Tłumaczę moim pracownikom – nie przychodzicie do szpitala, który działa tu od czterdziestu lat i wszystko jest wiadomo. My to wszystko razem budujemy. Życie pisze swoje scenariusze. Musimy to ułożyć tak, żeby wszystkim nam było dobrze. Co nie znaczy wygodnie, bez pracy, bez wysiłku. Wysiłek będzie zawsze potrzebny bo tak jest w tego rodzaju pracy.

 

** dr Paweł Grabowski, który jak podkreśliła kapituła „wbrew przeciwnościom, pomimo odległości i trudnych warunków pomaga swoim hospicyjnym pacjentom godnie odchodzić” otrzymał nagrodę w 2019 roku

 

Warto odwiedzić: https://hospicjumeliasz.pl/

Facebook
Twitter
Email

Newsletter

Co miesiąc najlepsze teksty WW w Twojej skrzynce!

Newsletter

Co miesiąc najlepsze teksty WW w Twojej skrzynce!