Podlaska opowieść wigilijna

Podlasiezaja

Magiczny czas świąt Bożego Narodzenia właśnie nabiera rozpędu. Po adwentowych przedbiegach, gorączkowych zakupach, porządkach, które zdają się trwać wieczność, mościmy sobie miejsce przy stole. Jest choinka, połyskująca dziesiątkami żarówek i kolęda sącząca się leniwie z radia. Zanim podzielimy się opłatkiem i rozprawimy z karpiem w galarecie, w wielu domach wrócimy do czasów, gdy święta były bardziej święte. Będziemy snuć wspomnienia z dzieciństwa, bo przecież wtedy Boże Narodzenie smakowało najlepiej. Cudowną atmosferę świąt sprzed lat doskonale pamięta Marek Chmielewski, sołtys podlaskiej Orli. To właśnie on zabiera nas dziś do świata własnej opowieści wigilijnej.

Ot i kolejny rok nieuchronnie mija

Grudzień. Zaraz jedne święta, później drugie. U nas konkretnie i dokładnie się świętuje. Kolejny raz zasiądziemy jedni do wigilii drudzy za czas niedługi do „koledy” . Będzie tradycyjnie. Zjedzie się rodzina. Zapachnie siano ukryte pod obrusem, a na stole kochana żonusia z przekrwionymi ze zmęczenia oczyma ustawi co najmniej dwanaście potraw. Jak mawiał „pokojny diat’ko” Szurka Marciniuk Kubajewski: przed świętami w babę diabeł wstępuje i broń Boże nie wolno wchodzić jej w drogę i nie daj Boże mieć przeciwne zdanie.

Musi być tak, jak sobie wymyśliła. Wypompuje się toto, nie będzie nocami spało, będzie nosem padać, a i tak nawypieka słodkości różnych i przygotuje mnogość mięs wszelakich, ryby różnej maści oporządzi, „warennyków” z kapustą nalepi, a i o „szczołku” – znaczy się o kompocie z suszonych owoców, nie zapomni. Mało tego. Chatę całą dokładnie obmiecie i powyciera jakby to jutro miał być koniec świata, a wszystkim domownikom każe dokładnie się umyć, co jest jakby zrozumiałe, bo to Boże Narodzenia się zbliża i „odziagnać” świąteczne ubranie co od Wielkiej Nocy w szafie z molami walczyło i po wyciągnięciu zeń zapachem naftaliny zawoniało w całym domu.

 

Najpierw „Otcze Nasz”

Tak to obmyty i przebrany, jako głowa rodu, co to mocno na rządzącej nią szyi osadowiona, przebrany na czarno i biało z zaciągniętym na niezapinającej się koszuli pod szyją krawacie, słowem: na wpół pobożnym dostąpię zaszczytu otwarcia ceremonii. Podzielimy się prosforą uprzednio zmawiając „Otcze Nasz” , przeżegnamy się i w blasku migocącej choinki, zgłodniali od całodziennego postu rzucimy się na strawy z tak wielkim poświęceniem szykowane.

Gdy minie pierwszy głód i już można będzie zdjąć „pindżak”, znaczy się: marynarkę, zacznie się darowanie prezentów niby to niepostrzeżenie zostawionych przez pewnego długo niegolącego się świętego. W powstałym rumorze jedni będą jeszcze dojadać, drudzy mają już dość i tak skończy się ten wieczór, bo są i tacy, co na nocne nabożeństwo do cerkwi planują wyjście. W tym miejscu melancholia mnie nachodzi i znowu na wspomnienia i refleksje bierze.

Ot chociażby ta „tradycja”. Skąd się u nas wzięła? Wszyscy my teraz po pańsku, a jakże! Każdy udowadnia, że od księcia lub księdza pochodzi. Oj, rzeczywistość bardziej brutalna jest. Jak napisał położnik marksizmu: byt kształtuje świadomość i wiele w tym prawdy jest. Ot, na ten przykład zacznę od choinki. Tu posłużę się wspomnieniem mojej mamy, która to dokładnie fakt pojawienia się owej w jej domu pamięta.

 

Jodła pogromczyni diducha

Było to w międzywojniu w latach trzydziestych i to w drugiej ich połowie. Do tej pory i jeszcze długo po tym fakcie rolę choinki pełnił zdobny snopek zboża zwany „diduchem”. Z chwilą, gdy tylko się sytuacja w gospodarstwie poprawiła i w brzuchu domowników przestało burczeć, babcia Wiera wygospodarowała trochę grosza i zakupiła kolorowego papieru, a dziadkowi Żorżykowi kazała przywieść drzewko świerkowe z lasu. Zaprosiła starsze dziewczynki z rodziny, które już chodziły do szkoły i poprosiła, by wraz z moją pięcioletnią mamą i ciut starszym bratem mamy- Kolą nalepiły ozdób świątecznych i udekorowały choinkę.

Choinka najpierw pojawiła się w szkole powszechnej, by później zadomowić się w mieszczańskich orlańskich domach. Prezenty zaś jakie by nie były, zawsze znajdowało się pod choinką i to nie w dniu kolędy znaczy się wigilii, a rano pierwszego dnia świąt. Stół wigilijny był o wiele skromniej zastawiony i tym samym taka kolacja była mniej bogata, ale postna. Często jadło się tylko „lakówkę” zrobioną z zalewy do słonych śledzi z ziemniakami, czasem same słone śledzie smażone też z ziemniakami, kaszę gryczaną bądź jęczmienną na słodko popijając kisielem zrobionym z jęczmienia, bądź kompotem z suszonych dzikich gruszek. I to wszystko. Skąd te dwanaście potraw?

 

Spędy rodzinne? Nic podobnego

Do wigilii zasiadali tylko domownicy, a ewentualni goście mogli pojawić się dopiero drugiego dnia. Pierwszy dzień świąt, czy to Bożego Narodzenia, czy to Paski był zarezerwowany tylko dla rodziny i nietaktem było się w tym dniu pojawiać się u kogoś w odwiedzinach. Kolędowanie i kolędnicy w Orli mogli pojawić się z kolędą tylko pierwszego dnia i to nie wcześniej niż podczas zapadającego zmroku. Kto się pojawiał wcześniej lub w innym dniu, mógł być odprawiony z kwitkiem. Wiedziała o tym również młodzież z okalających Orlę wsi i u siebie kolędowali w ciągu dnia, by do Orli przyjść wieczorem i to tylko pierwszego dnia świąt.

Do dziś utkwiła mi w pamięci chyba pierwsza wigilia obchodzona według tej obecnie zwanej tradycji w moim domu. Nikt także w trakcie Kolędy nie dzielił się prosforą na wzór braci rzymskich katolików, co ów piękny zwyczaj mają. Prosforą dzieliło się i spożywało tylko w trakcie styp pominnych. Fajny to zwyczaj, to i tak jak Święto Zmarłych zaadaptowaliśmy od naszych sąsiadów.

 

Karp w duchu gierkowskim

Było to na samym początku lat siedemdziesiątych. Chodziłem może do pierwszej lub drugiej klasy podstawówki. Akurat udało się rodzicom wprowadzić do wszystkich pomieszczeń świeżo wybudowanego domu. Wcześniej mieszkaliśmy tylko w kuchni i jednym pokoju. Później, co roku, przybywało jedno wykończone pomieszczenie. Brat był licealistą. Siostra już studentka Warszawskiego Uniwersytetu przyjechała na święta z dwiema koleżankami. Tato był wysokiej rangi czynownikiem w naszej gminie. Mama zresztą też: księgową główną była i powolutku status nasz materialny, mimo obłożeń kredytami i utrzymaniem dzieciaków, poprawiał się znacznie.

Tu wiedzieć też należy, że to był czas radosnego rozwoju gierkowskiego. Pojawiło się wiele nowego, co dawało nadzieję na przyszłość, a z rozwijającej się telewizji emanowały w świat wiadomości o tym , że teraz każda rodzina ma jeść karpia na święta i cytrusy ze statku, co to już lada dzień zawinie do portu w Gdyni. Pojawiły się też programy pokazujące staropolskie tradycje jakoby goszczące na polskich stołach od wieków.

Ot, jaka przewrotność komunistów była. Nie pokazywali stołu proletariusza, a stół pański, szlachecki potwierdzając nie od dziś znany fakt, że historia naszego kraju to historia pięciu procent populacji. Tak to ojciec nasłuchawszy się telewizyjnej propagandy rzekł do mamy: „Żenia, w tym roku ma być dwanaście potraw na kolędu”. Sam zaś za kilka dni, będąc pod wspomaganym humorem, przytachał zawinięte w „Gazetę Białostocką” cztery tłuste śledzie pod jedna pachą, a pod drugą zawiniętego w „Trybunę Ludu” dorodnego karpia. „Masz i rób Żeniuś!” – powiedział i w tym samym momencie otrzymując cios kubkiem żelaznym litrowym z „bekenda” od swej żony. O tym diable wstępującym w baby przed świętami wspominałem wcześniej, także reakcja mamy na wskroś wytłumaczalna.

 

Świąteczna kłótnia rodzinna

Tato był porywczym człowiekiem. Takim raptusem. Szybko wpadał w złość i reagował wybuchając gniewem, a później żałował i nie wiedział jak się z tego wycofać i naprawić całą sytuację. Stało się to regularną tradycją, że w okresie między głównymi świętami (to jest między Paschą, a Bożym Narodzeniem i odwrotnie) zawsze będąc pod wpływem, co nie było rzadkie, szedł do swoich rodziców, a moich dziadków. Tam słowo po słowie zaczynała się sprzeczka i ojciec regularnie ubliżał swoim rodzicom, co kończyło się zawieszeniem stosunków między nimi.

Wnuki z synową żyli z dziadkami i teściową jak najbardziej poprawnie. Nie przekładało się to na nasze relacje za to między ojcem, a jego rodzicami była niema granica. I tak czym bliżej świąt ojciec dostawał kręćka. Podchodził pod dom rodziców, kręcił się w jego okolicy i jak małe dziecko czekał na sygnał od rodziców, ale tu nic. Cisza. Zero reakcji. Wytrzymywał tak do dnia Kolędy. Przełamywał się szedł z samego rana do swych rodziców. Wchodził do domu i nic nie mówiąc stawał na kolana przed ojcem i przepraszał. Z dziadka Hryszki też uchodziła wszelka uraza i tak jak Kargul z Pawlakiem wpadali sobie w objęcia. Komiczna to była sytuacja, ale powtarzała się cyklicznie praktycznie do śmierci obu, a zmarli w jednym roku.

 

Choinka na golasa?

Tak to nieuchronnie zbliżały się święta. Mama dwoiła się i troiła. Kilka dni przed udało się rodzicom kupić meble na wysoki połysk i piękny, składających się z wielu wariacji miękkich foteli komplet wypoczynkowy, co wszystkim domownikom dało wiele radości i dumy. Trzeba było już ustawić choinkę i ją ubrać. Ale pojawił się kłopot, bo zbierane latami ozdoby gdzieś się zawieruszyły. Powstawało wiele wersji wydarzeń, ale nie koiło to mojej rozpaczy.

Ozdoby były jeszcze ze starego domu. Piękne duże bomby. Różne figurki. Dziś takich już nie ma. W tym momencie przyszła babcia Ola i rzekła krótko: „Ja znaju de wony propali!” Wszyscy zamilkli.  Mówiąc krótko to okazało się, że winę za zaginięcie ponoszę ja sam. A było to tak. Zaraz na początku roku szkolnego, czyli we wrześniu, ogłoszono ogólnoszkolną zbiórkę surowców wtórnych i zapowiedziano, że na te klasy, które zbiorą ich najwięcej czekają wspaniałe nagrody. Dla nas młodych stachanowców zebranych w zastępie zuchowym Słoneczne Promyki nie trzeba było dwa razy powtarzać.

Z wielkim zapałem włączyliśmy się do akcji. Co dzień po lekcjach z chłopakami z klasy pożyczaliśmy od „diat’ka” Lońki Kubajewskiego taczkę dwukółkę i dawaj do SKR-u po złom, lub po ludziach po makulaturę. Tak trafiliśmy i do mnie. Na strychu domu było dużo worków papierowych po cemencie spakowanych jeden w drugi. Wlazłem tam po drabinie z kumplem i hajda wszystko na dół. Kolega, który mi pomagał zahaczył również o podobnie wyglądające papierowe worki z ozdobami. I tak to wszystko wylądowało w skupie makulatury. Później okazało się, że jeden z pracowników pracujących przy załadunku znalazł te worki i chyba do dziś moje „ukraszenija” cieszą jego oczy.

Właśnie taki scenariusz przedstawiła babcia Ola. Rozpacz ogarnęła mnie całkowita, bo Koleda już dziś, a choinka stoi goła. Babcia zaraz przyniosła swoje bombki i oddała mi, tato dał pieniądze dla brata, by ten skoczył do kiosku, bo coś tam jeszcze na wystawie było. Lampki też ktoś podrzucił. Tak jakoś w spontanicznym zrywie udekorowaliśmy drzewko. Było praktycznie w jednym kolorze – czerwonym, bo tylko takie bombki zostały w kiosku, ale przynajmniej to wróciło do jakiejś normy.

 

Zbliża się wieczór, a z nim pierwsza gwiazdka

I w końcu wszyscy usiedli do wspólnego stołu. Tato z mamą, brat i siostra z koleżankami z Polski, dziadek Hryszka z babcią Olą i najmniej zainteresowany tą kolacją… ja. Prezenty otrzymywało się, a w zasadzie znajdowało rano na pierwszy dzień świąt pod choinką i w związku z tym czas mi się bardzo dłużył. Myślałem jak tu szybciej pójść spać, by te rano jak najszybciej było. Gdy już wszyscy usadowili się tato zapytał mamę:

– Żeniuś, to jak masz te dwanaście potraw?

– Z kompotem jest – odpowiedziała mama.

Jeszcze wówczas nie zaadoptowaliśmy od braci katolików dzielenia się opłatkiem i składania sobie życzeń podczas tej ceremonii, co obecnie czynimy prosforą, a sama prosfora wówczas była tylko dzielona i podawana biesiadnikom podczas styp. W związku z tym tato kazał postawić kieliszki i wszystkim nalał wódki pomijając dziadka, któremu ukradkiem nalał wody, a że nie był nachalnie modlącym się człowiekiem poprosił seniora rodu o wzniesienie wigilijnego toastu. Tak to dziadek wstał z uniesionym kieliszkiem trzymanym w prawicy. Odchrząknął. Popił kompotu i dawaj przez piętnaście minut wierszem wznosić toast.

Ku uciesze zebranych, a w szczególności studentek z Polski, których sympatie zdobył dozgonną. Dziadek, co by nie deklamował, to zawsze kończył do rymu słowem „amen”. Tak i tym razem się stało i to chyba było jedyne słowo nieświeckie, które padło tego wieczoru. Zamaszystym ruchem wypił zawartość kieliszka. Skrzywił się niemiłosiernie. Zaczął panicznie szukać czegoś do popicia. Popił i odetchnął z ulgą. Rozbawieni biesiadnicy dali sobie upust śmiechu. Tylko ojciec, któremu żart nie wypalił siedział bez uśmiechu. Mnie, mimo wszystko, czas się dłużył i patrzałem na zaczarowane, niby stojące w miejscu, wskazówki zegara. Tymczasem za stołem wskutek zażycia rozweselającego trunku zrobiło się gwarno i wesoło. Gdzieś około dwudziestej tato wstał i głośno oznajmił:

– Żeniuś zabiraj toje wsio ze stoła i dawaj miaso! Zaczynajem światkowaty!

Mama znając ojca wiedziała, że sprzeciw nic tu nie da, poszła z siostrą do kuchni kroić mięcho, które po chwili wjechało na stół. Biesiada się rozkręciła, a mi czas się dłużył i dłużył. Ledwie doczekałem dwudziestej drugiej i… dawaj nura do łóżka. Zasnąć, jak najszybciej zasnąć. Obudziłem się gdzieś koło drugiej w środku nocy. Wyskoczyłem z łóżka i szybko do świątecznego pokoju. I zawód. Jeszcze nic nie ma pod choinką, za to za stołem siedział ojciec z dziadkiem obejmując się. Innych biesiadników już nie było. Wystraszyłem się, bo dziadkowi prawie wylazły oczy z głowy i uciekłem powrotem do sypialni. Usnąłem.

Po jakimś czasie, jak się później okazało było to gdzieś koło piątej rano, obudziło mnie przerażające wycie znanego duetu. To tato z dziadkiem śpiewali kolędy zwróceni ku oknu, witając w ten sposób ludzi powracających z pasterki. W tym momencie nie wytrzymała moja mama, która była wśród powracających z nocnego nabożeństwa w cerkwi i obstawiła kolędników. Ku zdziwieniu jej samej usłuchali jej. I rozeszli się po domach. Mama widząc mnie, kazała iść spać, bo to teraz dopiero, po nabożeństwie, święty Mikołaj będzie miał czas na rozwiezienie po świecie prezentów.

Długo nie spałem, bo o siódmej już byłem na nogach. I zdążył! Zdążył mi przynieść prezent! I to całą furę! Czego tam nie było. Zabawki i owoce. O, owoce to muszę schować przed starszymi, wszak ta jedna pomarańcza i banan są bezcenne i mi się tylko należą.

Dziś gdy patrzę na darowane podczas wigilii prezenty, zawsze wspominam miniony czas i tę radość z racji ich otrzymania. Czy jeszcze ktoś tak potrafi się cieszyć ? Nie wiem.

***

Marek Chmielewski jest sołtysem, a z wykształcenia rolnikiem. Jest też prezesem kółka rolniczego w Orli, które aktywnie angażuje się we wszystkie działania upamiętniające historię Żydów orlańskich. Oprócz prezesowania kółku rolniczemu jest również prezesem orlańskiego koła wędkarskiego i wiceprezesem LGD „Puszcza Białowieska”. Żonaty, ma trójkę już dorosłych i doroślejących dzieci. Lubi czytać, zwłaszcza książki historyczne, ponadto ceni sobie dobrą kuchnię, a w wolnych chwilach wędkuje.

 

Warto zajrzeć:

Synagoga w Orli subiektywnie

Sołectwo Orla

 

Fot. :Archiwum prywatne Marka Chmielewskiego

 

Facebook
Twitter
Email

Newsletter

Co miesiąc najlepsze teksty WW w Twojej skrzynce!

Newsletter

Co miesiąc najlepsze teksty WW w Twojej skrzynce!