„Co ja wycierpiałam przez te 61 lat…” Wspomnienia kobiet wiejskich 4#

cfb9cd2d1094d6632e8f7da712db471c,1050,0,0,0

„Czyste wody moich uczuć” to jedna z trzech części dzieła pt. „Wspomnienia kobiet wiejskich”. „Wspomnienia” zawierają pamiętniki i listy nadesłane na konkurs ogłoszony w 1970 roku przez Instytut Rozwoju Wsi i Rolnictwa Polskiej Akademii Nauk, Centralny Związek Kółek Rolniczych, Radę Główną Kół Gospodyń Wiejskich, CRS „Samopomoc Chłopska” oraz fachowe czasopisma rolnicze. Na konkurs nadesłano 1200 prac. W trzech tomach: „Rola przeorana, dom piękny”, „Czyste wody moich uczuć” i „Być w środku życia” opublikowano 56 wspomnień.

Jak pisała redaktorka „Wspomnień” Eugenia Jagiełła-Łysiowa zebrany materiał pamiętnikarski stanowi bogate źródło wiedzy o mechanizmach dojrzewania kobiet żyjących na wsi, zmianach w sposobach pracy, kształtowaniu się stosunków w rodzinie, w wychowywaniu dzieci, w spełnianiu przez nie zarówno tradycyjnych, jak i nowoczesnych zadań, stojących przed gospodarstwami i rodzinami chłopskimi.

Za zgodą wydawnictwa „Książka i wiedza” publikujemy kilka najciekawszych według nas pamiętników. Śródtytuły/cytaty zamieszczone zostały przez redakcję Witryny Wiejskiej. Fotografia w nagłówku pochodzi ze zbiorów Narodowego Archiwum Cyfrowego. Zapraszamy do lektury!

Magdalena Gromek- Kowalczyk, Fundacja Wspomagania Wsi

***

Gospodyni z Kielecczyzny, ur. w 1908 T. Pamiętnik nr 203.

„Musiałam zostać w domu i paść krowy”

Urodziłam się w r. 1908. Mój rodzinny dom nie był wygodny. Jedno wilgotne mieszkanie bez podłogi, zimne. Z mieszkania były drzwi do obory, skąd wpadało cuchnąco-szczypiące powietrze. Podwórko było małe, bo zaledwie 12 arów. 1 koń i 1 krowa, 2 świnie i parę kur. Mieliśmy 3 morgi pola. Rodzice dostali je z parcelacji od dziedzica, u którego ojciec służył. Rodzina składała się z trzech córek i jednego syna oraz rodziców.

Nie było nam dobrze, bo naszą wieś nawiedziła epidemia tyfusu. Zmarł ojciec i siostra, która miała 18 lat. Mama bardzo rozpaczała, a my nie zdawaliśmy sobie sprawy, co to jest śmierć. Kiedy mama płakała, to i ja płakałam, a kiedy mama przestała płakać, to i ja także. Takie byliśmy jeszcze głuptasy. Dopiero gdy już miałam 7 lat i poszłam do szkoły, zmądrzałam trochę. Ale wtedy nie było tak jak dziś. Szkoła znajdowała się w wynajętym mieszkaniu. Ciasno, brudno, nie mieliśmy się gdzie bawić. W ławkach dużo nas siedziało, nie można było swobodnie pisać. Dzisiaj dzieci mają inaczej.

Ja miałam chęć do nauki. Bardzo lubiłam chodzić do szkoły. Ale cóż: kiedy ukończyłam 4 klasy i chciałam iść dalej, rodzice nie pozwolili. Najbliższa szkoła była 9 km od nas. A wtedy szkoła kosztowała drogo. Chłopskiego dziecka nie było stać. Musiałam zostać w domu i paść krowy. A moim marzeniem było, żeby być sławną. Naczytałam się różnych książek o bohaterach, o ludziach sławnych – i do tego rwało się moje serce.

Zimno i głód

W 1922 umarła mama. Miałam wtedy 14 lat, brat 16, młodsza siostra 9 lat. Nie mogliśmy sobie dać rady w gospodarstwie. Trochę nam ludzie pomagali, a już po roku to sami się męczyliśmy. Byłoby nie tak źle, gdyby brat nie zaprzyjaźnił się z kolegami, którzy pili wódkę i wciągnęli jego w tę szajkę. Nie chciał pracować, nie chciał nam pomagać. My z siostrą musiałyśmy się męczyć, omłócić cepami zboże, chować gęsi czy świnie. A kiedy już były zdatne, sprzedał, pieniądze przepił, a ja z siostrą chodziłyśmy w jednej sukience. Głód dokuczał, bo nie było co do garnka wstawić. Brat szedł do znajomego Żyda i przywoził trochę grochu albo kaszy. O chlebie nie było mowy. A mieszkaniu to było tak zimno, że mróz był ścianach i w nocy włosy nam przymarzały do ściany. Paliło się słomą. Kiedy dziś opowiadam moim dzieciom, nie chcą wierzyć, mówią, że to niemożliwe, żeby człowiek w takich warunkach niegdyś żył. A jednak tak było.

Olek. „On bogaty, a ja bez posagu”

W 1925 zaczął u nas bywać jeden z kolegów brata. Ale on nie pił wódki, więc brat go nie lubił. Przychodził i zaprzyjaźniliśmy się, a po miesiącach i pokochaliśmy. On jeden rozumiał i współczuł mi. Ale o małżeństwie nie mowy. On bogaty, a biedna, bez posagu. Jego rodzice nie chcieli słyszeć o naszym małżeństwie. Mówili: -Jak to, z taką dziadówką będziesz się żenił?

Mój brat też przeciwny, ponieważ chciał, żeby ożenił się ze mną kolega, który stawiał wódkę. Powiedziałam bratu, że nie pójdę za którego on chce, tylko za tego którego kocham. Za karę zamknął mnie w pustym mieszkaniu i cały dzień musiałam siedzieć, żeby się nie spotkać z Olkiem. Tylko siostra raz na dzień przyniosła mi coś do zjedzenia. Czekaliśmy 5 lat na zgodę. Dziś można by się urządzić inaczej. Wtedy nie było innego sposobu, tylko czekać.

W 1930 r. młodsza siostra wyszła za mąż. Brat też się ożenił i wyszedł z domu. A siostra przyprowadziła swojego męża do naszego domu, więc ja nie miałam miejsca i musiałam iść na służbę do leśniczego. Tam też mi szczęście nie dopisało. Musiałam ciężko pracować. Spałam tylko 3 godziny, ze zmęczenia nie mogłam jeść, wychudłam. Nareszcie, któregoś dnia otrzymałam list od Olka, żeby przyjechać. Ucieszyłam się bardzo, bo myślałam, że jego rodzice zgodzili się na nasze małżeństwo. Ale nie. Jeszcze czekamy.

Koło młodzieży wiejskiej

Zebrało nas się kilka koleżanek i kolegów, przyjechał z powiatu przewodniczący i założyliśmy koło młodzieży wiejskiej. Z początku szło nam trudno, gdyż nie było jedności. Wszyscy chcieli rządzić, a nikt nie chciał robić. Ale później już się zrozumieli wzajemnie. Koło się potoczyło wesoło. Urządzaliśmy zabawy, przedstawienia, wieczorki. Zorganizowaliśmy nawet kurs kroju i szycia, na który się też zapisałam. Kurs dał mi dużo. Nauczyłam się szycia, robótki szydełkiem i na drutach, tak że już miałam szansę zarobić parę groszy i coś sobie kupić.

W 1933 r. koło nasze upadło, bo koleżanki powychodziły za mąż, koledzy się pożenili. I znów nastały nudne czasy. Z młodszymi nie można było dojść do ładu. W 1934 r. wyjechałam na roboty w województwo łódzkie, na bandosy. Pracowaliśmy tam na roli na akord. Było nas dwanaście osób. Umieścili nas w barakach takich niskich, że kto wyższy to musiał schylać głowę, żeby się nie uderzyć w futrynę. A życie: kasza i zdechłe kury albo mięso z padliny. Też wytrzymałam rok. Po sezonie przyjechałam znów do wsi, która była ,,zabita deskami”, daleko od szosy, drogi błotniste, ani żadnej rozrywki, ani kawiarni, ani świetlicy. Nudy i jeszcze raz nudy. Tylko książki były dla mnie czymś bardzo ważnym. Siedziałam po całych nocach i czytałam. Ale i o książki było trudno. We wsi nie mieliśmy biblioteki. Musiałam pożyczać nieraz z drugiej wioski albo od nauczyciela.

Wojna. „Najgorsze ze wszystkiego”

Z moim chłopcem spotykaliśmy się ukradkiem, bo zaraz ktoś donosił do jego rodziców i w domu awantura. Tak cierpieliśmy, znosząc cierpliwie różne przycinki, różne wulgarne słowa, chociaż niesłuszne. Ja się poniewierałam trochę u brata, któremu już nieźle się powodziło, miał sklep spożywczy, trochę u siostry, która miała męża kowala i kawałek ziemi. Było u niej co robić, tylko nie miał mi kto kupić na sukienkę. W 1939 r. pomimo wszystkich przeszkód pomyśleliśmy o małżeństwie. Znudziło nam się i obrzydło to życie cygańskie. Zamówiliśmy zapowiedzi, ślub miał się odbyć w kwietniu. Ale coś się zmieniło u jego rodziców. Mówili, że nie ma pieniędzy, żeby odłożyć do sierpnia. Odkładamy, a tu już zaczęli mówić przez radio o wojnie. Czekamy więc znów.

Wojna. To chyba najgorsze z wszystkiego. W 1942 r. tworzy się u nas partyzantka. Mój Olek wstępuje. Ja z daleka też się interesuję, ostrzegam, donoszę. Pewną nocą przyjechali Niemcy. Łapanka. Uciekamy, gdzie kto może. Ale nie na długo. Znów łapanka. Wzięli jednego starszego gospodarza, którego gdzieś wywieźli i zginął bez śladu. W 1943 r. nareszcie wzięliśmy ślub. Czy myślicie, że byłam szczęśliwa? Nie! Nie mieliśmy mieszkania. Ja nie chciałam iść do teściów, a mąż nie chciał do mojej siostry, bo i po co? Jedno mieszkanie, troje już dzieci, nie było się gdzie ruszyć. Więc wynajęliśmy u starszej kobiety małe mieszkanko niedaleko teściów. Stało łóżko, stół i 2 stare krzesełka, a w rok później doszła kołyska. I znów potrzebujemy łaski teściów. Mąż przynosi trochę chleba, to mleka, to kartofli.

„Wzięłam dziecko i poszłam do siostry”

Rok 1944. Mąż poszedł do pracy w telegrafie. Jaka była moja radość, gdy przyniósł pierwszą pensję. Nie wiedziałam, co wpierw kupić: czy coś do życia, czy coś z okrycia.

Rok 1945. Przyszła nam na świat córeczka. Wtedy życie się trochę odmieniło. Uśmiechnął się do nas los. Teściowie szaleli z radości, bo mieli pierwszą wnuczkę. Ich córka była bezdzietna. I w stosunku do nas się zmienili. Zaczęli nas namawiać, żebyśmy się do nich przeprowadzili. Ponieważ ich syn poszedł na wojnę (był młodszy od mojego męża) i dostał się do niewoli, nie miał kto pracować w polu. Córka też była zamężna, mieszkała w innej wsi. Przeprowadziliśmy się. Było dobrze przez miesiąc, mąż chodził do pracy, a ja pomagałam, jak mogłam. W pole nie bardzo mi się nadawało iść, bo karmiłam dziecko piersią, a w domu nie mogłam teściowej dogodzić. Nieraz to poszłam w pole dla świętego spokoju, ale wtedy dziecko było pokrzywdzone, a ja cierpiałam z nadmiaru pokarmu.

Teść był dużo lepszy. Nieraz kazał mi iść z pola do domu do dziecka. Jak przyszłam, to teściowa na mnie, żem próżniak, że mi się nie chce robić. A żeby chociaż jedną pieluszkę przeprała, jak mnie nie było! Całą kupę pieluch mi zostawiła. Tego sobie też nie krzywdziłam, żeby tylko dała mi spokój. Z byle czego kłopot. Tak mnie zawsze upokorzyła, tak mi zawsze dała do zrozumienia, że ja biedna. A mnie to bardzo bolało. Nawet mężowi nic się nie uskarżałam, żeby był spokój. Aż raz mąż podsłuchał, jak teściowa wojowała ze mną, i wpadł wściekły do mieszkania. Zaczęła się straszliwa kłótnia. Wtedy teściowa powiedziała, żebyśmy się wynosili z jej domu. A było to już po żniwach. Wzięłam dziecko i poszłam do siostry, później wieczorem zabrałam kołyskę. Siostra nam odstąpiła sień. Było zastawione parawanem od drzwi. Jak było ciepło na dworze, to i u nas ciepło, a jak już zaczęły się przymrozki, było nam zimno, a przeważnie dziecku. Znów przeżyliśmy 2 lata w poniewierce. Dopiero po 2 latach mąż dostał mieszkanie na osiedlu kolejowym i zabraliśmy te stare graty, które się już całkiem psuły, wyprowadziliśmy się na to osiedle wraz ze szwagrem męża. Kiedy weszłam pierwszy raz do tego mieszkania, poczułam się szczęśliwa. Mieszkanie było ładne, kuchnia i pokój, dużo słońca, ale bardzo zimne. Wiatr hulał po mieszkaniu, a nie wolno było chodzić prędko, bo się na dole w innych mieszkaniach sypał piach. I znów kłótnia z sąsiadką. Córka już chodziła, więc jak się o coś potknęła lub coś rzuciła, to sąsiadka już krzyczy i wyzywa. Nie było innej rady, tylko musieliśmy na zimę dać dziecko do męża siostry, która nie miała dzieci

„Mąż chce dziecko stracić”

W 1947 r. przyszła na świat druga córka. Tu zaczęła się tragedia. Mąż niezadowolony. Koledzy śmieją się z niego, że druga córka, a on chciał mieć syna. W domu kłótnie. Mąż chce dziecko stracić. Co przyjdzie z pracy, to pyta, czy żyje.

-No, żyje-odpowiadam.

Aż jednego dnia mąż mówi:

-Albo ja, albo dziecko, wybieraj! Jeżeli chcesz, żeby dziecko żyło, ja odchodzę.

Od tego czasu zdawało mi się, że to potwór, nie człowiek. Straciłam serce dla niego. Wybrałam, że wolę dziecko. Poszedł. Nie było go cały tydzień. Nie mogłam się nigdzie udać o pomoc, bo byłam chora. I znów bieda. Sąsiadki mnie ratowały. Przyniosły coś zjeść.

Kiedy przyszłam do zdrowia, wzięłam dziecko i poszłam do jego siostry, bo zatęskniłam za moją Zuzią. Byłam tam 2 dni. Mąż przyszedł po nas już trochę inny. Wtedy ochrzciliśmy córeczkę. Dostała imię Halinka. Mąż już pogodził się z losem i coraz bardziej lubił Halinkę, a dziecko rosło jak na złość. Dziś jest studentką.

Mieszkaliśmy na tym osiedlu 6 lat. Już nam się nieźle powodziło. Mąż doczekał się syna, z którego był bardzo zadowolony.

Istny diabeł

Zaczęliśmy myśleć o własnym domu. W 1951 r. rozpoczęliśmy budowę, do której teść dużo nam dopomógł. Dokończyliśmy w 1958 r. W tym roku zmarł teść. Opłakałam go krwawymi łzami, bo on był dla mnie dobry. Nieraz mąż złościł się na mnie o co, to teść stawał w mojej obronie. W 1959 r. ożenił się brat męża i wziął za żonę bardzo bogatą dziewczynę. To teściową jakby kto na sto koni wsadził. Jaka była dumna, jak jej się zawsze przyglądała, bo i ładna była. Ale niedługo. Bogata synowa wypuściła różki i tak samo dokuczała teściowej jak teściowa mnie. Co robić? Teściowa żali się na nią, że jeść nie chce dać, że kradnie. Mój mąż przypominał jej zawsze, co robiła z nami, ale teściowa udawała, że nie słyszy, po całych dniach przesiadywała u nas. Ja wszystko zapomniałam tylko na pozór, a w rzeczywistości to miałam do niej duży żal. Ale mi jej czasem było żal, jak płakała, że chce jej się jeść. Od ust sobie odjęłam i jej dałam. Wtedy ja byłam bardzo dobra, a tamta synowa zła.

To istny diabeł – mówiła niej teściowa. Może by nam już było nieźle, bo przecież przeżyliśmy wojnę, to, co najgorsze na świecie. Dorabialiśmy się inwentarza żywego i martwego. Kupiliśmy sobie snopowiązałkę. Mieliśmy ładny, wygodny dom z podwórkiem. Mąż posadził koło domu drzewa, które już się dobrze rozrastały. Gdy przyszło lato, było bardzo wesoło, ptaszki szczebiotały, dzieci szczebiotały. Ale niedługo tej radości było. Mąż zachorował. Zrobił się bardzo nerwowy. Dzieci poszły szkoły. Jak tylko które przyniosło dwójkę z jakiego przedmiotu, wpadał w gniew i bił bez opamiętania. Ja wtedy zastawiałam dzieci swoimi plecami. Bałam się, żeby nie zrobił z syna kaleki, bo jego właśnie najwięcej bil.

Ja byłam innego zdania. Podchodziłam delikatnie, tłumaczyłam, pomagałam i dziecko rozumiało. Toteż zawsze więcej mnie się udawali pomoc, a męża unikali. Jak mąż był domu, to syn podwórku odrabiał lekcje. Córka Halinka ukończyła szkołę podstawową i w 1961 r. poszła do szkoły ogólnokształcącej. Mąż coraz gorzej zapadał na zdrowiu. W 1962 r. już nie mógł pracować. Jeździliśmy po różnych doktorach i na kasę chorych, i na prywat. Nic nie pomagało. Musiał się poddać operacji. I cóż wykazało? Rak na wątrobie. Myślałam, że teraz to już koniec mojego życia. Troje dzieci, córka w szkole, trzeba jej przecież pomagać, stypendium nie brała. Trzeba dać co miesiąc 500 zł i resztę dzieci okryć i wyżywić. Na chorobę wyniszczyliśmy się. Tak los chciał.

„Ja już jestem wyczerpana fizycznie i moralnie”

Rok 1963, mąż umiera. Zakończył życie 23 października. Zostaliśmy sami i 5,60 ha ziemi. 4 ha po jego rodzicach, a po moich 1,60 ha. Syn miał 13 lat. Nie mógł pracować końmi, był za słaby. I podobny los mnie spotkał po raz drugi. Kiedy moi rodzice umarli, męczyłam się z trzynastoletnim bratem, a teraz z trzynastoletnim synem. Kiedy na pogrzeb wysłaliśmy telegram do córki, żeby przyjechała, to – o Boże ja patrzę, a uczniowie z jej klasy wiozą ją na wozie; już z przystanku nie mogła przyjść. Zachorowała na zapalenie stawów tak bardzo, że poszła do łóżka i na cmentarzu wcale nie była. Ale po pogrzebie brat męża wezwał doktora, bo ja byłam prawie nieprzytomna, i przeznaczył jej zastrzyk. Po dwóch tygodniach już pojechała do szkoły.

Była dobrą uczennicą, tak że w krótkim czasie nadrobiła stracone lekcje. W pierwszym roku po śmierci męża sąsiad dużo nam pomagał, całe żniwa woził zboże. Syn był już coraz starszy, więc mi pomagał. Przegospodarowaliśmy 2 lata oboje z synem, a na żniwa przyjeżdżała córka ze szkoły. Starsza córka, Zuzia, już pozostała u siostry męża. Chciałam jeszcze za życia męża wziąć ją do siebie, ale siostra płakała i prosiła, że my mamy i córkę, i syna, a ona nie ma nic. Mężowi było jej żal. Tak córka została u cioci. Ciocia kochała ją bardzo. Wszystko było dla Zuzi. Toteż i córka nie chciała już do nas wrócić. W 1966 r. wyszła za mąż za ślusarza, który pracuje na kolei. Nieźle jej się powodzi. Zięć dobry, czasem mnie odwiedzi z dwoma wnuczkami.

Ja już jestem wyczerpana fizycznie i moralnie. Kiedy syn skończył 16 lat, chciałam, żeby szedł choć do szkoły zawodowej. Ale nie chciał, mówił, że ja sobie nie dam rady. To prawda. Nie dałabym sobie rady sama na 5,60 ha. Ale teraz przecież są traktory, różne pomoce mechaniczne. To nie dawniej jak za moich czasów tylko cepy, pług i kosa albo sierp. Dziś człowiek sam może prowadzić gospodarstwo. Ale syn nie miał chęci do nauki, nie mogłam go zmusić. Dzisiaj żałuje. Dzisiaj chciałby gdzieś chociaż na jakiś kurs, to znów przeszkadza wojsko. Przed wojskiem nie może się nigdzie dostać. Ale do wojska chce iść, bo mu się podoba. Miałam prawo starać się, żeby go odroczyli, ale syn nie dał mi się o nic starać.

Dużej pociechy z niego nie mam. Nie ma zamiłowania pracować na roli. Pojechał do huty, pracował tam 3 miesiące, a ja musiałam sama orać, siać, wozić. Córka mi nie pomogła, bo była podczas wakacji na praktyce. Kiedy mu się coś nie podobało, zwolnił się i pojechał w województwo kieleckie. Pracował cały rok, a że mało zarobił, bo tylko 900 zł – dwa razy w miesiącu była wypłata – więc koniec końca nie łapał i znów się zwolnił. Obecnie jest w domu, ale mi mówi, że jeszcze pojedzie do kopalni. Tam są jakieś kursy i może coś zdobędzie. A mnie już jest wszystko jedno. Radziłam mu dobrze, nie chciał mnie słuchać, niech te raz sam kieruje swoim losem.

Brat męża podał sprawę do sądu o gospodarstwo, ponieważ teść dał tylko każdemu byle zbierać i siać, ale własności żadne nie miało. Po sądzie zmniejszyło mi się ziemi o 1,78 ha. Sąd przysądził mojemu synowi jako spadkobiercy po ojcu 1,08 ha, a bratu męża 70 arów. Zostało dla mnie po mężu 2,23 ha i po moich rodzicach 1,59 ha, to razem 3,82 ha. Mam z tego 16 200 dochodowości. Będę starać się o rentę, może mi coś dadzą po mężu. Pracował 20 lat na kolei. Pobieram trochę renty na córkę, dopóki jest w szkole. Ale szkołę kończy już w tym roku, więc mi rentę odbiorą. A z gospodarki, która jest zaniedbana, bo nie ma rąk do pracy, trudno jest mi wszystkie powinności względem państwa wypłacić.

Bardzo lubię pracować na roli, żebym miała z kim, ale sama nie mogę podołać. Przecież mam już 61 lat i należy mi się odpoczynek. A teraz właśnie muszę najwięcej pracować. Już nie mam siły. Pole mamy daleko, przeszło 2 km, w 4 kawałkach. Do tego jeszcze mam nogi chore po wypadku. Miałam złamaną kość w kostce. Leżałam 6 tygodni w gipsie i teraz odczuwam, jak idę daleko czy coś ciężkiego niosę.

Czekam tylko, żeby córka ukończyła tę szkołę i poszła do pracy. Co ja wycierpiałam przez te 61 lat… Nieraz sobie myślę, że gdybym dziś miała 30 lat, mogłabym żyć inaczej.

***

Zapraszamy do odwiedzania Witryny Wiejskiej. Wkrótce opublikujemy kolejne pamiętniki kobiet, zebrane w trzytomowym dziele “Wspomnienia kobiet wiejskich”.

Facebook
Twitter
Email

Newsletter

Co miesiąc najlepsze teksty WW w Twojej skrzynce!

Newsletter

Co miesiąc najlepsze teksty WW w Twojej skrzynce!