Media społecznościowe to dziś nasze drugie życie. Mamy setki znajomych, prowadzimy własne profile, należymy do grup tematycznych, czasami jesteśmy administratorami stron. Tkwimy w tym od lat, przyzwyczajamy się, a może nawet uzależniamy, bo nie wyobrażamy sobie funkcjonowania w codzienności bez klikania w kolorową oś wirtualnej rzeczywistości. I nawet przez myśl nam nie przechodzi jakie to wszystko ulotne.
Przed dwunastu laty zakładam konto na FB. Nie po to, żeby chwalić się kolegom gdzie byłem na wakacjach, ani tym jak mi dzieci urosły. Jest potrzebne, by prowadzić firmowy fanpage. Prawdziwe personalia? Kpina, po co? Najlepszy profil, to profil fejkowy. I tak nie będę nigdzie występował pod swoim nazwiskiem. W konsekwencji przyjścia na świat nowej, aczkolwiek pozbawionej autentyczności osobowości facebookowej, rodzi się społecznościowy duplikat dużego portalu internetowego. Jego rolą od początku jest promocja treści publikowanych na szpaltach macierzystej witryny. Wszystko idzie świetnie. Pierwszy tysiąc fanów w kilka tygodni. Potem drugi, trzeci i tak do prawie dziesięciu. W międzyczasie robimy grupę tematyczną, bo przecież warto mieć i taki kontent. Internauci znów są z nami. Moderujemy, publikujemy, poznajemy się, rośniemy w siłę. Jest moc! Trwa to latami, cały czas zbieramy ludzki kapitał i tkwimy w niezachwianej pewności, że tak będzie zawsze. Błąd!
Jest 9 czerwca tego roku, mniej więcej godz. 17. Na telefon, przy użyciu którego stale administruję swoimi przestrzeniami w sieci, otrzymuję klika powiadomień. Wśród nich mam informację o tym, że właśnie zgodziłem się na zmianę nazwy swojej strony. Początkowo nie reaguję, nie zdaję sobie jeszcze sprawy z powagi sytuacji. Dostaję kolejny pakiet powiadomień, wynika z nich, że ktoś majstruje przy zmianie ról na stronie. Błyskawicznie otwieram w komórce panel z ustawieniami. Próbuję ustalić co się dzieje. Wchodzę w zakładkę z informacją o stronie i natychmiast próbuję przywrócić właściwą nazwę fanpage’a. Wszystko pali mi się na czerwono. Biegnę do komputera, odpalam i po kilku chwilach orientuję się, że nic nie mogę zrobić, bo nie jestem już administratorem. Zdegradowano mnie do funkcji redaktora. I to też na chwilę. Wystarczyło jednak, bym mógł zobaczyć któż to wygodnie rozsiadł się w moim fotelu admina. Widzę cztery nowe twarze o mocno egzotycznych rysach. Potem już nic nie widzę, bo mnie na FB po prostu nie ma. Wyparowałem. Po 15 minutach od złowieszczego powiadomienia po moich dotychczasowych aktywnościach nie ma śladu.
Szybko przypominam sobie o rzeczywistym koncie, które niegdyś założyłem, gdy ruszyło mnie sumienie, by może jednak zacząć publikować pod własnym nazwiskiem. Kontaktuję się z kolegami, którzy administrują grupą i kilkoma innymi fanpage’ami, o których tu w szczegółach nie wspominam. Nakazuję natychmiastowe usunięcie mnie z tych przestrzeni. Boję się, że zaraza rozleje się wszędzie. Usuwam nawet aplikację facebookową z komórki, bo przecież stąd blisko do płatności elektronicznych i innych ważności. Działam po omacku. Uświadamiam, sobie, że tak naprawdę nic nie wiem. Nerwowo, przy użyciu nowego konta, sprawdzam co się wyprawia na moich stronach. Jest wprawdzie znajoma ikona profilowa, nawet zdjęcie w tle się zgadza, ale nazwa to już jakieś anglojęzyczne kuriozum sugerujące, że działam w branży beauty.
Wkurzenie miesza się z nadzieją, że to się jednak da odkręcić. To przecież się zdarza, żyjemy w XXI wieku. Myślę sobie: przecież się zadzwoni, z konsultantem się pogada i wszystko będzie w porządku… Otóż nie pogada się. Wszystko jest w formularzach, rubrykach z pytaniami i odpowiedziami. Ceduję to na bardziej doświadczonego kolegę, którego w ostatnim tchnieniu mego dawnego konta zdążyłem zrobić adminem przedmiotowej strony. Zgłasza, że atak, że hakerzy, że nic nie możemy. Nie powiem, kontakt jest szybki. Pani w rozmowie telefonicznej wyjaśnia, że intruzi byli ze Sri Lanki i że już ich pogoniono. No i że atak nastąpił, a jakże, przy użyciu mojego konta. Na koniec rzuca dwa słowa o tym, iż w ciągu kilku dni wszystko wróci do normalności. Cieszymy się jak dzieci.
Mija tydzień, a ja stoję z niczym. Mam władzę nad stroną, ale pod banderą sugerującą sprzedaż laserów do zabiegów twarzowych nic nie zamierzam publikować. Chcę zadzwonić pod numer, z którego miła niewiasta kontaktowała się z nami, by wyjaśnić okoliczności całej zawieruchy. Niestety, to numer tylko w jedną stronę. Podejmuję próbę zmiany nazwy na własną rękę w panelu pomocowym. Informacja zwrotna przychodzi szybko. Za szybko, by mógł to wymyślić i napisać żywy człowiek. Jednakowoż dowiaduję się z niej, iż nie mogę zmienić nazwy, bo ta nie odpowiada obowiązującym standardom. Jak to nie odpowiada? Tyle lat odpowiadała, a teraz nie? Nie zniechęcam się i korzystam z możliwości złożenia odwołania. Więc piszę o ataku hakerskim, o straconych postach, o konieczności zmiany nazwy, bo ta jest nieadekwatna do profilu strony, wreszcie o tysiącach naszych fanów, którzy stęsknieni czekają na powrót do normalności. Klikam i praktycznie w tej samej chwili dostaję tą samą odpowiedź. Już wiem: gadam z botem.
W kolejnych dniach próbuję wielokrotnie iść tą samą ścieżką. Otrzymuję inne odpowiedzi, ale wszystkie w pewnym momencie się powtarzają jak refren w piosence. Dzwonię po lepiej znających się kolegach, o ratunek wołam. Ręce rozkładają, czarnowidztwo uprawiają. Gdyby nie to, że followersów ponad 9 tys. już dawno rzuciłbym to w diabły i postawił stronę od nowa.
Czytam internet. Olśnienie! Skoro mam stronę, to FB traktuje mnie jak biznesmena. Tym zwykle oferuje się więcej. Szukam w dotąd nieznanych mi meandrach społecznościowego giganta jakiejkolwiek ścieżki do rozwiązania mojego kłopotu. Znów pytania i odpowiedzi, znów rubryczki i wisząca w powietrzu pogawędka z botem. Limit propozycji załatwienia sprawy sięga dna. I nagle pojawia się pytanie, które wprowadza mnie w stan euforycznego odrętwienia: Czy chcę porozmawiać z konsultantem? No jasne, że chcę! I tak poznaję panią Agnieszkę, która okazuje się żywą istotą, co to czuje, rozumie i chce pomóc. Normalnie jakbym Pana Boga za nogi złapał… To, czego system, boty i moje nieudolności nie są w stanie załatwić, dla pani Agnieszki okazuje się fraszką, igraszką. Jeszcze tego samego dnia nasza strona wraca w pełnej krasie.
***
Mimo że wszystko kończy się dobrze, epilog tej historii nie może być optymistyczny. Uświadamiam sobie bowiem, że nigdy nie zmieniam haseł. Korzystam z komputera, który działa w oparciu o system pozbawiony wsparcia producenckiego (Windows 7), a do tego mam prastary program antywirusowy. Ponadto dołączam do grupy osoby bez głębszej ich weryfikacji, bo naiwnie wierzę, że nawet w tym wirtualnym świecie otaczam się tylko dobrymi ludźmi, z dobrymi intencjami. Dziś wiem, że ostrożność trzeba postawić na pierwszym miejscu. Mieć oczy szeroko otwarte i nie szastać zaufaniem. Jak się okazuje, w internecie to towar coraz bardziej deficytowy.
Warto przeczytać
Jak zabezpieczyć się przed atakiem hakerskim radzi Tomek Doliński – ekspert IT.