Wielu z Was trafiło na wieś z miasta. Czy w lokalnych społecznościach przyjęto Was z otwartymi ramionami? A może byliście „INNI”? Mieliście inne pomysły? Nie zgadzaliście się na zastaną rzeczywistość? Jak sobie z tym poradziliście? Na te pytania żywo zareagowali internauci, a wśród nich przyjaciele Witryny Wiejskiej: Marcin Kurnik i Dorota Dembińska, którzy zdecydowali się opowiedzieć o swych wiejskich początkach.
Marcin Kurnik
Im dłużej mieszkam w Alfredówce, tym bardziej rozumiem miejscowych i nabieram do nich coraz więcej szacunku. To Lasowiacy, grupa etniczna pod wieloma względami bardzo ciekawa, ale dość hermetyczna. Moja żona miała łatwiej, bo tu mieszkali jej dziadkowie, tu urodził się jej ojciec. Od początku traktowano ją jak swoją, ze mną już tak nie było. Łysy, z tatuażem, w butach wysokich – już sam mój wizerunek nie budował zaufania.
Pamiętam, że wprowadziliśmy się jesienią. Niedługo potem były święta Bożego Narodzenia, a po nich wizyta kolędowa tutejszego księdza. Otworzyliśmy furtę i zaprosiliśmy w skromne progi. Zderzyliśmy się z gradem pytań głównie dotyczących kwestii materialnych. Duchowny sugerował, że to zły plan dla takich jak my, że tu nie ma z czego żyć i najlepiej byłoby, gdybyśmy sobie dali spokój.
Owego księdza nie ma już w Alfredówce, a my trwamy. Jak wówczas nie chodziliśmy do kościoła, tak i teraz nie chadzamy. Nie stanęliśmy przed ołtarzem i mamy troje nieochrzczonych dzieci, co także na wsi może budzić kontrowersje. Zaczęły się pytania o wiarę i domysły czy my przypadkiem nie jesteśmy heretykami. Prowadziliśmy nieco wariacki tryb życia, bo swój dom i obejście rozbudowywaliśmy głównie w weekendy. Kalendarz zajęć był w ciągu tygodnia napięty, dla nas nie stanowiło to problemu, by przy robocie ubrudzić się w niedzielę. Konserwatywna wieś tego nie akceptowała.
W oczach lokalnej społeczności wyrastaliśmy na przywódców sekty, która swą siedzibę ma w naszej stodole. Spekulacje rodziły prowadzone przez nas działania warsztatowe, w których czasem przez kilka dni uczestniczyli ludzie z całej Polski. Prowadziliśmy u siebie zajęcia jogi, a na jednym ze zdjęć dokumentujących wydarzenia w gospodarstwie wprawne oczy hejterów dostrzegły rzeźbę Buddy.
Figura umiejscowiona był w sąsiedztwie dwóch rzeźb Chrystusa, ale to już nie miało większego znaczenia. Wszyscy wówczas byliśmy inni. Ponadto podejrzliwie odbierano fakt, iż nie wychodzę na siódmą do roboty, nie wracam po piętnastej. Znikałem natomiast na kilka dni na pastwę losu zostawiając partnerkę i domostwo. Do reszty mój wizerunek rujnował fakt, że nie piję alkoholu.
Zdecydowanie byłem outsiderem, ale ze wsią łączyła mnie troska o to miejsce na ziemi. Od samego początku, kiedy zaczęliśmy zapuszczać korzenie w Alfredówce, chodziłem na zebrania wiejskie. Starałem się aktywnie angażować w społeczny dyskurs w ważnych kwestiach.
Ludzie zauważyli, że mi zależy, że się interesuję, że odważnie dopominam się o to, co dla naszej wspólnej sprawy ważne. Jakież było moje zaskoczenie, kiedy zgłoszono moją kandydaturę w wyborach do rady sołeckiej! Zagłosowało na mnie potem kilkudziesięciu ludzi. Mimo uprzedzeń zdecydowali się mi zaufać. Poczułem wówczas, że ja już nie jestem obcy, że mnie zaakceptowano z dobrodziejstwem mego inwentarza. Kolejne lata utwierdzały mnie w tym przekonaniu i nadal utwierdzają. Kiedyś w nocy zobaczyłem łunę na końcu swej działki, przerażony pobiegłem, a tam żywym ogniem płonęły łąki. Wraz ze mną na miejsce dotarł zatroskany sąsiad. Zrozumiałem wówczas, że w trudnych sytuacjach mam tu na kogo liczyć.
Lasowiacy to konglomerat etniczny powstały na skutek wielowiekowej akcji osadniczej, prowadzonej na obszarze Puszczy Sandomierskiej. Od północy napływała tu ludność z Mazowsza, od południa z Małopolski, od wschodu mieszana ludność polsko-ruska. Na tę etniczną mieszankę nałożyła się dodatkowo austriacka akcja kolonizacyjna, prowadzona w okresie panowania cesarza Józefa II. Tu wszyscy kiedyś byli „inni”. Być może dlatego ja bardzo dobrze się tu czuję…
Dorota Dembińska, sołtyska wsi Mniszek
Kiedy przyszłam z dużego miasta na wieś byłam jeszcze panią bizneswoman. Miałam swoją firmę reklamową i prowadziłam bardzo nieuporządkowany tryb życia, do tego dużo podróżowałam w interesach. Łamałam wiejskie stereotypy. Przyjęło się, że kobiety wychowują dzieci, gotują obiady i pracują w ogrodzie, albo zajmują się pracą zawodową w ściśle określonym wymiarze czasowym. Wychodzą rano, wracają po południu, zasiadają przed telewizorem i wiodą poukładane, schematyczne życie. A mój model był od początku inny. Nawet tego telewizora nigdy nie miałam i nie mam nadal. Nie znajdowałam zatem wspólnego języka z sąsiadkami, które nie potrafiły zrozumieć jak można żyć bez seriali, reklam i wiedzy o świecie czerpanej z migającego okienka.
Prowadzenie firmy wiązało się z nawiązywaniem i utrzymywaniem kontaktów między innymi z muzykami, jeździłam zatem po festiwalach, koncertach, wielokrotnie byłam na Woodstocku. To także kreowało mnie na odszczepieńca. Kiedy podejmowałam swoje pierwsze aktywności integracyjne, ludzie mówili: „No, jeszcze tego brakowało, żeby taka u nas swój Woodstock organizowała…”.
Mieszkańców małych wsi drażni ewidentnie także to, że ktoś może nie chodzić do kościoła, że się nie spowiada i dzieci nie chrzci. Pod tym względem byłam znów tą „inną”. Co prawda nie uczestniczyłam nigdy w życiu duchowym swojej wsi w sposób praktyczny, ale przed tym nie uciekam jak diabeł przed wodą święconą. Nie odcinam się całkowicie od kościoła, bo w wielu aspektach staram się współpracować z księżmi. Pomagam na przykład przy organizacji Bożego Ciała. Jeden z proboszczów powiedział mi nawet, że czy tego chcę, czy nie, to i tak ścieżkę do nieba sobie wydepczę.
Kiedyś zapytałam kobiety z mojej wsi, czy uczestniczyły w jakimkolwiek projekcie społecznym. A one rozłożyły ręce. Nawet nie wiedziały co to takiego. Pokazałam im zatem jak mogą wziąć sprawy w swoje ręce, otworzyłam oczy, podpowiedziałam jak mogą zmieniać swój kawałek świata, uświadomiłam czym jest sprawczość. Krótko potem mieszkańcy znaleźli w sobie siłę, żeby zawalczyć o swoje prawa.
Przypomnę tylko, że dekadę wstecz w Nowych Marzach i okolicznych wioskach powstawała autostrada A1, cała okolica była jednym wielkim placem budowy. O mieszkańcach tkwiących w budowlanym tyglu po prostu zapomniano. Sprawę jednak nagłośniono w mediach, na miejsce przybyła stacja TVN24. Miejscowi wzięli sprawy w swoje ręce i pokazali, że potrafią powiedzieć „nie”. Wytyczono dla nich zastępcze drogi i zapewniono bezpieczeństwo. Ta sytuacja spowodowała, że mieszkańcy poczuli jedność i siłę. Zaczęli spotykać się w świetlicy, widać było, że coś drgnęło.
Dzięki mnie ludzie zrozumieli, że ich głos może być słyszalny, że mają w sobie zdolność do wyrażania sprzeciwu. I wówczas pękły lody, dzieląca nas bariera zaczęła kruszeć. Stałam się kimś godnym zaufania, co zaprocentowało w krótkim czasie moim sołtysowaniem w Mniszku. Dziś wiem, że dla nikogo tu nie jestem „inna”.
Przemysław Chrzanowski