Trójwieś Beskidzka to najbardziej na południe wysunięta część Ziemi Cieszyńskiej. W jej skład wchodzą Istebna, Jaworzynka oraz Koniaków. To miejsce niezwykle atrakcyjne nie tylko pod względem turystycznym, ale i kulturowym. W przededniu wigilii świąt Bożego Narodzenia o tradycjach kultywowanych tu z dziada pradziada opowiada działaczka kultury Elżbieta Legierska-Niewiadomska.
Elżbieta Legierska-Niewiadomska.
Momy swoje miejsce przy zbiegu granic ze Słowacją i Czechami. Jesteśmy enklawą, w której zachowało się dużo downych, świątecznych obyczajów, które pieczołowicie się piastuje. Wszystko u nos zaczynało się od adwyntu, ale ograniczało się to do zwyczajów kościelnych. Śpiywało się godzinki, trza było stroić się w ciymne kolory, żodnych zabaw się nie organizowało. To czas, kiedy nie było jednak żadnych zwyczajów ludycznych. Co innego w wigilię i same święta.
Wigilia, którą miałam możliwość przeżywać w dzieciństwie, to czas zaangażowania wszystkich członków rodziny. Teroz jest inny świat, mama i tata zabiegani, a dzieci przy komputerach. Kiedyś było tak, że młodygo człowieka traktowało się jak stworzenie do pomocy. U nos dzieci zawsze musiały mieć jakieś przedświąteczne obowiązki. Przede wszystkim chodziło o porządki, czy strojenie obejścia. Gazda zwykle szedł do lasu po kryzban (z niemieckiego : choinkę) w dzień wigilii, więc było sporo zachodu, żeby ją ozdobić. Dużo roboty wymagały też tradycyjne potrawy. Dziecka pomagały jak tylko mogły.
W wigilię nie wolno było się wadzić, bo bez cały rok będziemy spórni, czyli będzie niezgoda w rodzinie. Nie wolno było się głośno zachowywać, a nawet głośno mówić. Strażnikiem tych tradycji w naszy rodzinie był dziadek Tomasz Legierski , rocznik 1907. On nom normy ustaloł. To on pilnowoł, żeby ciuchotko było, żeby pomogać i krzątać się. Mama natomiast pilnowała, żeby wszystkie zwierzęta w zagrodzie dostały kolorowy opłatek. Trzeba było dbać szczególnie o bydło, krowa była kiedyś prawdziwą żywicielką rodziny. Z szacunkiem dowało się opłatek świnkom i owieczkom.
Nigdy nie było u nos mody, że jest jakaś gwiazdka na niebie i że to od niej zależy kiedy zaczynomy spożywać wieczerzę. U nos to było ustalone na godzinę 18. Według hierarchii główne miejsce zajmowoł dziadek, obok siadali rodzice, a dzieci dookoła stołu. Co do potraw to u nos na początek szła zupa grzybowo, na którą mówiło się grzybula. Podawało się ją z ziemnioczkami, które gotowało się w całości. Po zupie była słodko kapusta, tyż z ziemnioczkiem, na śmietanie i na masełku. Nie mogło zabraknąć syra rozrabianego, który również jadło się z ziemnioczkami. Jako dziecko lubiło się bułki moczane w maśle, zapiekane z cukrem. Podowali je na ciepło. Zaznaczę, że ryba nie była wówczas naszą tradycyjna potrawą. Ona oczywiście się pojawiła z czasem, ale nigdy nie odgrywała kluczowej roli. Muszę jeszcze wspomnieć o słodkościach. Należała do nich bryja, na którą składały się suszone owoce, jakie gromadziło się przez lato: jabłka, gruszki, śliwki. To wszystko się gotowało, dodawało dużo cukru, miodu i orzechów. Jadło się to zamiast ciast, to był cudny deser. Nie znaczy to, że ciast brakowało, w moim domu rodzice robili placki drożdżowe, kołocze ze syrem, albo jabłkami i zawijoki z makiem. I tak się na wigilii u nos jadło.
Warto dodać, że na stole musiało być sianko, snopek zboża w rogu, bywały ziemnioczki, chlebek. Z downych przekazów wiem, że dowano pod stół żelazne rzeczy. Miało to związek z pogańskimi obyczajami, żeby nogi były tak mocne jakoby to żelazo. Leżały tam zatem łańcuchy a na wet siekiery. To co było jeszcze w dawnych czasach, i czego jo do tej pory bardzo pilnuję, to to, by od stołu odchodziła tylko jedna osoba i obsługiwała całą rodzinę. Zawsze my się tego wręcz boli, żeby czasem który nie wstoł, bo to grozi śmiercią. Mówiło się, że kto od stołu wigilijnego odejdzie, to w niedługim czasie umrze.
Po wieczerzy sprzątało się do czysta i zawsze spiywało kolędy. Nikt nie włączał ani radia, ani telewizora. Miałam to szczęście, że moja siostra była wychowanką Józefa Brody, inna spiywała w zespole regionalnym Koniaków, tata był chórzystą w kościółku, a mama spiywała pięknie na dwa głosy. To była prawdziwo uczta.
Po tym wszystkim szły my z siostrami wróżyć. Najważniejsze były te wróżby, które dotyczyły zamążpójścia. Jak się zamiatało spod stołu śmieci, to brało się je na łopatkę i szło się z tym na kopiec gnoju. Wyrzucało się to w powietrze i w którą stronę wiater je zabroł, stamtąd mioł przyjść ten chłop. Albo szło się do chlywa, otwierało się córek i wołało się do świnek: „Gutka, gutka – za wiela roków się wydom?” Liczyło się potem ile ona razy zakwiczy, co miało dać odpowiedź na pytanie. Chytało się również oburącz sztachety w płocie, jeśli ich liczba była parzysta, to można było być spokojnym o ożenek. Z wspomnianym kopcem obornika związana była jeszcze jedna wróżba – wchodziło się na jego szczyt i nasłuchiwało z jakiego kierunku słychać szczekanie psa, to miało sugerować skąd panna będzie miała męża. Z takich dawnych obyczajów pamiętam jeszcze, że bardzo ważne było to, aby pierwszy gość, który zajrzał do chałupy był młodym człowiekiem. Kiedy takowy do nas zaszedł, mama odzywała się w te słowa: „Dobrze, żeś tu taki młody pachołek do nos przyszedł, to teraz cały rok będziemy mieli dobry”. A jak przyszedł jakiś staruszek, czy sąsiad wiekowy, to to źle wróżyło. Można się było spodziewać choroby, albo i śmierci nawet.
Obowiązkowym punktem programu była pasterka. Szło się na nią kole pół dwunastej. To był kawał drogi , bo do centrum Koniakowa mieliśmy dwa kilometry. Nierzadko trzeba było przeciskać się wąskimi chodniczkami w dwumetrowych śniegach. Ludzie poskulani od zimna przedzierali się w kierunku kościoła.
Nazajutrz wszyscy świętowali Boże Narodzenie. Większego święta chyba nie można sobie wyobrazić. My nawet nie śmieli na pole wtedy wychodzić. Wszyscy siedzieli w chałpach, nikt nigdzie po rodzinie, ani sąsiadach nie chodził. To był czas zupełnygo wyciszynio. Nikt mietły do ręki nie wziął, nawet ziemnioki żeśmy dzień wcześniej obierali. W wigilię zresztą cały obiad się gotowało na święto. Czytało się za to ewangelie, spiywało kolędy, wszyscy zachowywali się podniośle, żeby zaznaczyć moment przyjścia na świat zbawiciela.
Najfajniejszym dla nos dzieci świętem by tzw. Szczepan. Przypadało ono na 26 grudnia i nieodłącznie kojarzyło się nam z połazami. To archaiczny zwyczaj, że małe dzieci, takie co to wierszyka potrafią się już nauczyć, chodzą wcześnie rano od sąsiada do sąsiada z umojoną gałązką jodełki – połaźniczką. Budziły gazdów bardzo wcześnie rano, a kto zrobił to najwcześniej był najcudowniejszym połaźniczkiem. Pamiętam, że nos zganiali już o 3 nad ranem. Zowierucha, świata nie widać, a tu na połazy trzeba. Mówiło się wierszyki o przyjściu Jezuska, wymachując przy tym połaźniczką. Była to okazja, żeby otrzymać od ludzi jakiś podarek, albo pieniążek. Bo trzeba zaznaczyć, że w tamtych czasach, żadnych prezentów my na gwiazdkę nie dostawali. Na połazach za to dostawało się po dwa złote, po pięć, a od bogatszych gospodarzy nawet po dziesiątce. Były też paczki z ciastkami drożdżowymi, orzechami, czasem pomarańczami. A jak czekolada się trafiła, to już było strasznie pięknie. W dzisiejszych czasach połazy odbywają się już nie tak wcześnie jak kiedyś, dzieci ruszają po kościele. Nie chodzą już po wszystkich sąsiadach, raczej skupiają się na najbliższej rodzinie.
Na Szczepana ludzie ruszali się ze swoich chałup, odwiedzali się, życzynia sobie składali, spiywali kolędy. Kawalerzy chodzili wtenczas na zolety do dziywek, zachodzili do nich z wiljówką i powinszowaniem. W drugi dzień świąt w Koniakowie dało się słyszeć zespoły śpiewacze, które utrwalały ludową tradycję spiywając po chałupach między innymi takie pieśni: „Szczęście, zdrowie, pokój – winszujymy wom. Gospodarzu, gospodyni, waszym dziatkom. My z daleka idymy, nowinę wom niesymy. To wom powiymy.” Takich pieśni, które z jednej strony odnosiły się do Biblii, a z drugiej do ludowych tradycji było mnóstwo. Według mnie była to najlepsza wersja świąt. Wszędzie było czuć radość ludzi, wszyscy byli blisko siebie, dla dzieci to był bajkowy świat.
Boże Narodzenie było dla nas zawsze niezwykłe i z całych sił staramy się, żeby tradycje z nim związane przetrwały. W Trójwsi Beskidzkiej ten czas nazywomy Godni Święta.
Fot: Daniel Franek