Tradycje związane z Wielkanocą, zaczynają zanikać. W wielu regionach naszego kraju pamięta się jedynie o koszyku ze święconką i lanym poniedziałku. Ostoją świątecznych obyczajów są tereny podłysickie w województwie świętokrzyskim. Opowiada o nich na łamach Witryny Wiejskiej znana gawędziarka Ewa Siudajewska.
Niedziela Palmowa
U nas to Niedziela Palmowa jest dniem, od którego rozpoczynają się wielkie przygotowania do świąt. Obecnie nie ma jednolitego wzoru przygotowywania wierzbowych gałązek do poświęcenia. Widzi się i wileńskie, i te z Mazur, czy z Kaszub. Tradycyjnie nasze palmy z terenu podłysickiego nie były okazałe, ani bogato zdobione. Było to zazwyczaj kilka gałązek palmowych ozdobionych roślinami zimozielonymi, takimi jak: borowina, cis, czy barwinek, który w wielu wsiach u podnóża Gór Świętokrzyskich stanowił ważny element wystroju gospodarskich ogródków. Całość nasze babki przewiązywały łykiem lipowym. Z czasem w łaski kobiet przygotowujących palmowe bukiety wkradły się suchatki, czyli kwiaty, które po ususzeniu zachowywały kolor, a także kwiaty z bibuły. Utykane w zmyślne kompozycje sprawiały, że palmy wyglądały niezwykle kolorowo.
Zaraz po przyjściu z kościoła z poświęconymi palmami zjadano „kotki” z gałązek wierzbowych. Gospodyni odrywała je i po jednym dawała każdemu z domowników. Miało to zapobiec bólom gardła i głowy. Natomiast samymi gałązkami symbolicznie uderzano dzieciaki, by były zdrowe i radosne przez cały rok. Nic nie mogło się zmarnować, ponieważ to, co okadzone, poświęcone w kościele potrzebne było również w gospodarstwie. Przede wszystkim bazie niesiono do obory, tam do zjedzenia niesiono je przede wszystkim krowom, które bywały żywicielkami całych rodzin. Sądzę, że to jedna z niewielu tradycji, które przetrwały do dziś. Ludzie nie przyznają się do tego, ponieważ obawiają się posądzenia o wiarę w zabobony.
Dawniej palmowe „kotki” wtykano w zboże, które w komorze czekało na zasiewy. Rozkruszano je, by potem to, co święte trafiło wraz z ziarnami do ziemi. Dzięki temu plon miał być udany. Z gałązek obranych z bazi, gospodarze robili krzyżyki i zatykali w zagony, a także wkładali kawałki tych gałązek pod pierwszą skibę podczas orki. Te zabiegi miały służyć ochronie plonu przed gradobiciem i chorobami zbóż. Wspomniane łyko lipowe także miało swoje zastosowanie, mianowicie zawiązywano je krowom na rogi, co miało uchronić zwierzę przed atakiem żmij. Warto zaznaczyć, że zanim bydło wyruszyło na pierwszy wiosenny wypas, delikatnie okładano je palmowymi gałązkami. A wszystko dla zdrowia, bowiem obawiano się, że pierwszy popas mógł skończyć się tzw. laksą, czyli rozwolnieniem. Często bazie z Palmy Wielkanocnej dokładano do ziół stosowanych na różne dolegliwości. Niezmiennie wierzono, że to co święte, pomaga najbardziej.
Wielki Piątek
Mniej więcej od środy zaczynało się wielkie sprzątanie. Przygotowywano do świąt nie tylko wnętrza chałup, ale i całe obejścia. Prawdziwa celebracja uroczystości, związanych ze zmartwychwstaniem Chrystusa zaczynała się u nas w Wielki Piątek. Już przed wschodem słońca ludzie wychodzili w pole i obmywali się wodą. Wierzono, że to pomoże uchronić się przed wrzodami, czyrakami, ropniami, czy krostami.
Z tym dniem oczywiście kojarzy się Droga Krzyżowa. Jak pamiętam, kto żyw zostawiał wtedy robotę i szedł do kościoła. Warto zaznaczyć, że wówczas do świątyni przychodzili nawet ci, którzy zwykle omijali ją szerokim łukiem. Mówię o wszelkiej maści grzesznikach, pijakach, zbójach, którzy mieli odwagę wejść w kościelne progi, bo tego dnia nie ma eucharystii. Nikt się nie obruszał na ich obecność, mawiano: „Zbój, bo zbój, ale swój”.
Z tym czasem wiąże się jeszcze określenie „tarapoty”. Mawiało się u nas: „Ach ty tarapoto!”. Źródłem tego słowa były kołatki, których używało się podczas procesji wielkanocnej w Wielką Niedzielę aż do momentu, kiedy księdzu otworzono kościół. Idący w procesji ministranci tarapotali kołatkami. Czynili to jeszcze dla zabawy w lany poniedziałek.
Wielka Sobota
Sobota upływa pod znakiem święconego. W porównaniu z tym, co w koszyczkach znajduje się obecnie, dawne kosze może nie były tak urozmaicone, ale z pewnością były bardziej obfite. Święciło się po prostu dużo, bo i też okazji do wykorzystania święconego było zdecydowanie więcej. Najważniejsze były oczywiście jajka. Część z nich była obrana ze skorupki, a to dlatego, by woda święcona miała jak najbliższy kontakt z tym, co bezpośrednio się zjadało. Pozostałe jajka barwiono na różne kolory, a potem je ozdabiano. Żeby uzyskać kolor brązowy, trzeba było gotować jajka w korze z olszyny, rudawe wychodziły z kory dębowej, a żółtawe z łupinek cebuli. Kolor zielony gospodynie uzyskiwały gotując jajka w młodym życie, natomiast czerwony z robaczków zwanych czerwcami.
Najczęściej stosowaną techniką ozdabiania jaj w regionie podłysickim było wydrapywanie przy pomocy ostrego narzędzia, czasem było to szkiełko, fragment rozbitego naczynia glinianego, czy kawałek porcelitu. Zajmowały się tym młode panny, bo gospodynie zwykle nie miały na to czasu. Ozdabiane jajka nie były przeznaczane do zjedzenia, traktowano je w kategorii świątecznych podarków.
Dziewczęta wręczały je kawalerom, którzy się im podobali, a chrzestni swoim chrześnikom i chrześniaczkom. Namolni kawalerowie, których panny chciały od siebie odsunąć, otrzymywali jajka wybarwione na czarno. Ktoś taki wiedział już, że pod konkretną strzechę może już nie zaglądać.
Poza tym do kosza trafiały chleb, masło, twaróg, kołacz – czyli ciasto nadziewane słonym serem z pieprzem, kiełbasa, placek drożdżowy a jak kogoś było stać, to i szynka. Pośród święconego poczesne miejsce zajmowała także sól, do koszy wkładano duże jej ilości, a to ze względu na jej moce przeciwpożarowe. Jeśli potem gdzieś ogień trawił domostwo, brało się święconą sól i posypywało zarzewie, co miało przyczynić się do rychłego ugaszenia pożaru. Ten obyczaj do dziś jeszcze u nas się kultywuje. Obowiązkowo w koszyku musiał znaleźć się także chrzan, bo to symbol cierpienia i Męki Chrystusowej.
Ponieważ dawniej nie było tyle kościołów, ile jest dziś, czasami trzeba było iść wiele kilometrów, dlatego święcenie pokarmów nie wszędzie odbywało się w kościele. Na wyznaczonym we wsi miejscu, zbierali się mieszkańcy z koszami do poświęcenia. Tam przybywał ksiądz, po którego zazwyczaj posyłało się wygodny wóz i po krótkim nabożeństwie święcił kosze pełne jadła. Po przyjściu do domu wykładało się wszystko na białą, czystą serwetę, a do koszyka wrzucano… śmieci zamiecione z izby. Koszyk ze śmieciami odstawiano, by po świętach jego zawartość wysypać w miejsce, gdzie wysadzona zostanie kapusta. Było to bardzo ważne warzywo w ówczesnym jadłospisie, dostarczało przez cały rok wielu cennych witamin. Śmieci z kosza miały niejako kontakt ze święconym, a to miało sprzyjać urodzajowi.
Pierwszy dzień Świąt Wielkanocnych
To czas, kiedy nic nie wolno było robić. Wszystko trzeba było przygotować wcześniej. A więc pod blachę, czyli do pieca, należało sobie drewna nałożyć już w sobotni wieczór. Zawczasu przygotowywano paszę dla zwierząt, a nawet nalewano wodę do wiader – to dlatego, by w niedzielę tylko zadać zwierzętom pożywienie i specjalnie się nie przemęczać. Ludzie się nawet nie czesali… To był dzień, w którym ludzie oddawali się świętowaniu.
Najbardziej uroczystym momentem było tu oczywiście śniadanie wielkanocne. Przy suto zastawionym stole zasiadali wszyscy domownicy i raczyli się święconym jadłem. Po posiłku gospodyni dokładnie zbierała okruchy, a przede wszystkim skorupki ze święconych jaj, które później rozsypała pod kapustne rozsady.
Drugi dzień Świąt Wielkanocnych, Lany Poniedziałek
U nas jest taki zwyczaj, że skoro świt na początku wsi zbierają się Apostoły, w tym gronie znajdują się jedynie mężczyźni. Odmawiają najpierw modlitwę, a potem z pieśnią pochwalną na cześć zmartwychwstałego Chrystusa ruszają w wędrówkę po miejscowości. Zatrzymują się przy każdym krzyżu, a przechodząc obok domostw, otrzymują od ludzi tzw. śniegust – czyli podarek. Śmiało można powiedzieć, że jest to dzień śniegustu właśnie. Apostoły dostają jajka, kiełbasę, placek ,wódkę i pieniądze. W zamian polewają wodą gospodarzy kropitkiem, a nieco obficiej panny na wydaniu.
Po całodniowej niemal wędrówce Apostoły zanoszą zebrane pieniądze do kościoła, by proboszcz odprawił mszę w konkretnej intencji. Świąteczny śniegust natomiast spożywają pospołu, przepijając ofiarowaną przez gospodarzy okowitą. Jak pamiętam z dzieciństwa, wczesnym rankiem po wsi chodzili także strażacy z dobrymi życzeniami, którzy także delikatnie pokrapiali ludzi wodą, bądź perfumami. W ogóle trzeba zaznaczyć, że perfumowana woda zarezerwowana była dla dziewcząt. Kawaler sposobiący się do swej wybranki zwykle polewał ją właśnie jakimś kwiatowym zapachem.
W drugi dzień świąt, o czym już wspomniałam, ze śniegustem przybywali chrzestni do swoich chrześników. Starali się, by ów podarek nie ograniczał się tylko do ozdobionego jajka. Kiedyś były to placki, drożdżówki, a zamożniejsi do śniegustowego koszyka wkładali kawałek „toworu”, czyli materiału na sukieneczkę, czy fartuszek. Chodziło o to, żeby obdarowane dziecko było zadowolone i żeby równie zadowoleni byli kumotrzy, czyli rodzice tegoż dziecka. Zawsze towarzyszyły temu życzenia świąteczne i sympatyczna, pełna wzajemnego zrozumienia atmosfera.
Tego dnia wszędzie pobrzmiewał tępy stukot kołatek, z którymi w najlepsze biegały najmłodsze dzieciaki. Dodatkowo maluchy biegały z gałązką obwieszoną kolorowymi wstążkami, nićmi, tasiemkami. I tak biegając od domu do domu sprawiały radość wszystkim dorosłym, recytując krótkie wierszyki, śpiewając pieśni o zmartwychwstaniu Jezusa. W zamian otrzymywały oczywiście wielokrotnie wspominany tutaj śniegust.
Wszyscy delektowali się do końca urokiem świąt wielkanocnych, czerpali z nich pełnymi garściami. Bo od jutra trzeba było przejść do szarej prozy życia.
***
Foto: Muzeum Wsi Kieleckiej