Andrzej Plizga – garncarz pracujący w Zagrodzie Garncarskiej w Medyni Głogowskiej oraz w tradycyjnym zakładzie garncarskim Rodziny Plizgów w Pogwizdowie opowiada o blaskach i cieniach działalności gospodarczej w tym rzemiośle.
Monika Mazurczak-Kaczmaryk: – Czy w Polsce jest łatwo, w obecnych warunkach prawnych, prowadzić i rozwijać działalność garncarską? Co pomaga, a co przeszkadza?
Andrzej Plizga: Wbrew temu co się mówi, i jak chwalą się niektórzy nasi włodarze, że nam pomagają, to absolutnie nie mamy żadnej pomocy. Wręcz przeciwnie. Jesteśmy traktowani jak inni biznesmeni, przedsiębiorcy. A twierdzi się – gdzie by ucho nie przystawić – że garncarstwo to jest zawód ginący. A więc powinni troszkę pomagać, a jeśli już nie pomagają, to przynajmniej niech nie przeszkadzają, nie utrudniają. Bo nas dobijają. Płacimy podatki i składki na równi z tymi wszystkimi, którzy krocie zarabiają na innych przedsięwzięciach. A tu nie ma żadnych ulg!
– A to nie jest bardzo dochodowa działalność, prawda?
A skąd! Zyski są bardzo mizerne. A mało tego, to się trzeba napracować niesamowicie dużo, żeby coś z tej gliny wyciągnąć, czy wycisnąć. Nie ma dla nas żadnych względów, choć jesteśmy rękodzielnikami i nie wytwarzamy seryjnie czy maszynowo, to jesteśmy traktowani na równi z innymi „fabrykantami”. W ten sposób to rzemiosło nie przetrwa. Nie ma szans.
– Uważa Pan, że garncarstwo powinno być szczególne traktowane?
No przynajmniej, żeby nas nie dobijali tymi składkami, podatkami. My jesteśmy – chwała Bogu – na KRUS-ie. Bo gdybyśmy przeszli na ZUS, to by trzeba naszą działalność zlikwidować. Po prostu człowiek nie wypracuje wtedy zysku…
– A Pan od jak dawna ma tę firmę zarejestrowaną?
Mam ją z przerwami chyba od 90. roku, nie wcześniej.
– Musi być działalność, żeby takie rzeczy sprzedawać? Nie może być inaczej?
Tak, tak, musi, no zwłaszcza w dzisiejszych czasach. Chociaż takie chałupnictwo też powinno być inaczej traktowane. Przynajmniej z przymrużeniem oka. A my na razie tak jeździmy po różnych kiermaszach. Na jarmarkach typowo folklorystycznych, typowo handlowych można sprzedawać, takich jak dożynki itp. No to na razie się nas nie czepiają. Ale słyszałem, że bodajże w Lesku, gdzie były organizowane jakieś zawody, czy zjazd Kół Gospodyń Wiejskich, przyszli jacyś ludzie z Urzędu Skarbowego i spisywali tych, którzy handlują tymi swoimi wyrobami. Kobiety sprzedawały tam jakieś placki własnej roboty.
– A Pan musi mieć kasę fiskalną?
Na razie nie muszę mieć kasy fiskalnej. Ale jeśli sprzedaję komuś jakiś towar, to wtedy na żądanie rachunek wystawiam. Wszystko jest legalnie i odprowadzam od tego oczywiście podatek.
– Pan będzie teraz prowadził jakąś grupę?
Rano miałem już jedną grupę, a teraz „wskoczyła” niespodziewanie grupa księży. Zaraz mamy następną, tylko teraz będzie zajęcia prowadziła żona i córka, które też kontynuują te tradycje rodzinne, moją i mojego ojca i dziadka.
Ale jeśli będzie tak dokręcana ta śruba…Bo nas straszą na przykład, że KRUS nam zlikwidują. Jeśli nas „wepchną” do ZUS-u, to nie ma szansy żeby młodzi się tak „żyłowali” i to kontynuowali. Naprawdę, nie damy rady. Przecież mamy bogate państwo, lepiej iść po zasiłek do opieki społecznej.
– Rozmawiałam z panem Janem Jurkiem i mówił, że jest to praca od rana do wieczora, nawet w niedzielę…
Nie ma dnia wolnego. Jak zaczniemy coś robić, to musimy to doprowadzić do stanu finalnego, aż to wyschnie. Jak już wyschnie, to możemy zapomnieć na jakiś czas, pojechać sobie nawet na wczasy (śmiech). Po wczasach możemy to skończyć. Pomalować i wypalić. Natomiast dopóki jest niewysuszone to musimy mieć to na oku, i w rękach kilka razy dziennie. Pan Jan prawdę mówi. Przyjdziemy w niedzielę z kościoła i idziemy do pracowni. Bo to albo trzeba odwrócić do góry dnem, albo ucho jest nie takie jak trzeba i trzeba prostować, póki jest mokre. I obracanie też trzeba w porę zrobić, bo jak nie obrócimy w porę, to nam pęknie na dnie. Bo to nie jest drewno. To nie jest ślusarstwo. To jest glina, można powiedzieć, że to taki żywy organizm. Tego trzeba pilnować, od początku do końca.
Garncarz liczy zyski, dopiero jak widzi kasę na dłoni. Nie będzie tak, że w jeden dzień zrobi przykładowo 100 sztuk jakiś ładnych wazoników i sobie skalkuluje – mam 1000 złotych. Oh, do tego tysiąca złotych to jeszcze sporo czasu upłynie i jego pracy. Bo w suszeniu część się zepsuje -na pewno, zawsze się coś psuje, jakiś procent odpada. Część w wypalaniu odpada, powstają ubytki w trakcie wypalania, no i potem w transporcie. I dopiero jak już sprzeda i widzi pieniądze na dłoni, może sobie zacząć liczyć zysk.
– Czy Pan kontynuuje rodzinne tradycje garncarskie? Czy Pana ojciec też był garncarzem?
Tak, u mnie to jest tradycja rodzinna z tym, że tata mi zmarł jak miałem 6 lat, więc nie zdążył mnie niczego nauczyć. Miał swoją pracownię, ale ta pracownia nie miała stropu tylko powałę. I tak się złożyło, że w 1979 roku był u nas pożar i spaliła się powała i dach, z tej pracowni tylko mury zostały. Ja to wszystko musiałem potem odbudować. Nawet ławy nie zostały, nie było nawet posadzki. To teraz jest nie do poznania, maszyny są wszystkie, jest piec, teraz jeszcze drugi stawiam. Jest gdzie pracować. Młodzi mi się przyglądają i troszeczkę nabierają ochoty na garncarstwo, nauczyli się to robić. Jedna córka prowadzi w Zagrodzie Garncarskiej zajęcia dla dzieci, oprowadza grupy, prowadzi warsztaty garncarskie. Narzeczony córki, z wykształcenia kowal artystyczny, też świetnie sobie radzi na kole garncarskim. Druga córka wróciła z Holandii i ją też będę delikatnie namawiał, aby się w to włączyła.
– Córki robią coś na kole garncarskim?
Ja nie wiem skąd one to mają?! Robią i to bez dłuższej nauki. No może nie od razu takie fikuśne rzeczy. Ale czują ten temat! Bo to trzeba czuć w palcach. My tu organizujemy kilkudniowe warsztaty garncarskie w naszej Zagrodzie. No i widać, jak po kilku dniach niektórzy łapią temat. Ale są tacy wśród nich, którzy odjeżdżają, z czym przyjechali. W ogóle nie czują tego tematu. Taki to zawód. Każdy ma jakiś talent w sobie, tylko trzeba go odkryć. Jeden będzie grał na jakimś instrumencie, drugi śpiewał, trzeci będzie kradł… Do garncarstwa też trzeba jakieś zdolności manualne mieć.
Ja miałem w tej działalności 10 lat przerwy. Działałem 10 lat, potem przerwa trwała 10 lat, bo taki był zastój na rynku. Ludzie się tym nie interesowali. Tak było gdzieś do 2000 roku i może nadal bym tego nie robił. Tylko zaczęła powstawać ta Zagroda Garncarska w Medyni.
– I Zagroda Garncarska pomogła w odtworzeniu tej pracowni?
Tak, i pani Małgosia Wisz – dyrektor Gminnego Ośrodka Kultury zaczęła mnie nachodzić, namawiać, żebym siadał i to robił. Chociaż przyznam, nie za bardzo miałem ochotę. Może nawet coś innego bym teraz robił. W końcu pomyślałem, że przyjdę i tak zostałem. I już 15-ty rok jestem instruktorem i przewodnikiem w Zagrodzie Garncarskiej, a po godzinach prowadzimy rodzinny zakład Garncarski Rodziny Plizgów: http://www.warsztatgarncarski.pl
Miałem dużo kolegów garncarzy. W 2000 roku było nas 10-ciu. Teraz nas zostało dwóch, którzy działają. Ja i pan Jan Jurek. Syn pana Jurka zajmuje się raczej handlem obwoźnym i w międzyczasie parę garnków dorobi i próbuje sprzedać.
Są tacy, którzy chodzą po tym bożym świecie, ale się tym już nie zajmują, ze względu na wiek. I nie tylko dlatego. To trzeba po prostu kochać.
– Ciekawe, czy gdyby powstała tutaj szkoła garncarska, to ludzie chcieliby przyjeżdżać z Polski i uczyć się tego rzemiosła?
Organizujemy warsztaty garncarskie, trzydniowe. Mieliśmy chętnych, byli tacy i są tacy, którzy się czegoś poduczyli i później u siebie takie grupy wycieczkowe przyjmują. Jak ktoś ma możliwość, jakąś starą chałupę, czy działkę z taką starą chałupą, to jest to na topie. Dlatego, że ludzie wracają do natury: drewno, wiklina, glina. Jest to teraz modne. Także jest szansa na przetrwanie tego rzemiosła, tylko Ci tam na górze, na Wiejskiej, żeby oni to wzięli pod uwagę!
Bardzo dziękuję za rozmowę!
***
Fotografie: Archiwum rodzinne Rodziny Plizgów oraz Gminnego Ośrodka Kultury i Rekreacji w Czarnej.