Pan Jan Jurek –medyński garncarz z dziada pradziada opowiada o blaskach i cieniach „garncarkowania” przez ponad 63 lata.
Małgorzata Wisz – dyrektor Gminnego Ośrodka Kultury i Rekreacji w Czarnej: Pan Jan Jurek otrzymał w tym roku nagrodę Oskara Kolberga.
Monika Kaczmaryk: To bardzo ważna nagroda!
Jan Jurek: Za tyle lat pracy…
MK: A ile lat Pan pracuje na kole garncarskim?
J.J: Od lat dziecięcych. Teraz mam 77 lat. A pracuję od 14 roku życia, więc proszę liczyć. W międzyczasie zdobyłem zawód murarza, to trochę przerwy miałem. Jak Cepelia ubezpieczyła chałupnictwo w 1957 roku, to już przeszedłem na garncarstwo i mam z tego 30 lat pracy zaliczone i emeryturę.
Czy w Pana domu były tradycje garncarskie?
J.J.: Moja rodzina, to jest ta dawna rodzina Jurków, prawdopodobnie z Kołomyi sprowadzona do Zalesia (pobliska wioska). Moi dziadkowie o tym mi opowiadali. Tam wtedy były lasy, a rodzina Jurków zaczęła garczki lepić. I to zostało potwierdzone, stamtąd rozpowszechniło się garncarstwo po okolicy.
Jak to było ze sprzedażą garnków przed II wojną?
Ojciec i dziadek to nie mieli gdzie sprzedawać garnków, jeździli po bogatszych wioskach. Nasze wioski garncarskie były bardzo nieurodzajne, nie było oborników, ani nawozów, a pod spodem, pod czarną wierzchnicą od razu jest glina. Jeździli więc po dalszych wioskach i sprzedawali, za pieniążki albo za kaszę, zboże. Jak przywieźli kaszę, pszenicę, to przychodzili sąsiedzi i kupowali tak, jeden od drugiego.
Po wojnie, jak Cepelia wprowadziła handel, to tak było, że garncarze nie nadążali z robieniem np. doniczek na chryzantemy dla ogrodników. Taki był zbyt na te doniczki! Fachowcy wymyślili w końcu maszynę.
Mieliśmy plany kwartalne i z tych planów trzeba było się wywiązać przed Cepelią. Myśmy nie martwili się o żadne surowce, ani o drzewo do palenia w piecach, tylko Cepelia wszystko zapewniała. Za każdą partię odstawionych wyrobów dostawało się tyle i tyle drzewa. Nie było tak, jak to się mówi: czy się śpi, czy się leży, 2 tys. się należy. Trzeba było bardzo ciężko pracować! Jak ktoś dobrze robił to i zarobił.
Kiedy padały wszystkie zakłady, wtedy i nasza Cepelia upadła. I garncarstwo zamarło, w latach 90.
I tak do 2000 roku nie było żadnej wiadomości o Medyni. Paru starych garncarzy robiło rzeczy artystyczne, komplety, miniaturki. Przyjeżdżali redaktorzy, dziennikarze i kupowali u nas.
Dobrze się stało, że w 2000 roku wybraliśmy wójta z naszej parafii, dyrektorkę Gminnego Ośrodka Kultury i rozmawialiśmy o tym, żeby to rękodzieło nasze podratować. Oni jeździli, starali się o pieniądze. I udało się. Kupili tę Zagrodę Garncarską. Fundacja Polsko-Niemiecka się do tego przyczyniła. Od tego czasu ta Zagroda funkcjonuje. To już 14 lat.
Fot. Zagroda Garncarska w Medyni.
Nie jestem stałym pracownikiem Zagrody, ale dorywczym. Jak jest więcej grup, to przychodzę i je oprowadzam, bo w Zagrodzie pracuje jeden stały garncarz.
Uczy Pan dzieci?
Każde jedno dziecko zrobi sobie u mnie flakonik, czy miseczkę, dzbanuszek.
A czy powstanie Zagrody Garncarskiej w Medyni wpłynęło na zbyt, czy coś się zmieniło, drgnęło?
O tyle się zmieniło, że przyjeżdżają dzieci na warsztaty. Ale tak po domach, to nic się nie zmieniło.
Ilu jest pracujących garncarzy w Medyni?
Teraz, to jedynie ja, syn mój trochę „garncarkuje” i rodzina Andrzeja Plizgi. Żona moja robiła przedtem. Ja mam wnuczka i on też umie trochę na kole robić. Ale mówi do mnie: „Dziadziu, ja bym przy tym nerwicy dostał!”. To trzeba mieć cierpliwość. Bo to nie jest tak, że zrobi się naczynie i już jest! Tak jak to robią w fabrykach: oni mają te wyroby w rękach tyle, co prasa wyciśnie i z pieca się wyjmuje i paczkuje. A tutaj to trzeba przekręcić, obsuszyć, przenieść, malować.. To trzeba z 10-15 razy mieć w rękach.
Czyli ma Pan swojego następcę?
No tak. Ale syn prowadzi handel obwoźny, a garncarstwo to jest dodatkowa działalność. Mówi: najeżdżę się po rynkach, a sprzedam jedną sztukę. Młodzież się nie kocha w rękodziele. Starsi tak. A młodzież woli teraz, żeby było elegancko, czysto, laptopy, komputery…
Ten pomysł pani Małgorzaty Wisz na to garncarstwo użytkowe, żeby to wypromować, żeby stworzyć zapotrzebowanie w ludziach na używanie naczyń glinianych w kuchni to jest dobry pomysł, prawda?
No tak. Ale u nas naczynia polewa się aluminium ołowianym przy szkliwieniu. A mówią, że to szkodliwe.
Małgorzata Wisz: Ale póki co pracujemy nad naczyniami nieszkliwionymi, wypalanymi na siwo i na biskwit.
A czy Pana rodzina gotuje w tych glinianych naczyniach?
Już teraz nie gotuje. Teraz wszyscy chcą elegancji. Poza tym glinianego garnka nie można postawić od razu na gorącym, najpierw stawia się go na skraju, potem podsuwa. Jak postawię na gorącej płycie, to pęknie.
No tak, my mamy inne kuchenki, grzeją punktowo..
No, ale foremki do ciasta, do zapiekanek, do chleba, ich można używać…
A czy mogłabym upiec chleb w glinianej foremce w piecyku elektrycznym?
Jak najbardziej, najpierw trzeba nastawić mniejszą temperaturę, potem ją zwiększać. Ale pozostałe rzeczy to się nie nadają do użytku. Dzbanki na kwiatki tak, bo są polakierowane i nie przeciekają.
Małgorzata Wisz: Czy pan wie, że te naczynia, które razem robiliśmy w zimie z gliny tłustej dziewczyny z Koła Gospodyń Wiejskich już sprawdziły w kuchni. Gotowały już w nich jajka i zupę szczawiową. I te naczynia nie przeciekały!
J.J.: No tak, bo dawniej tak było. Nie przeciekały.
Czyli tłusta glina jest lepsza do naczyń kuchennych…
Z tłustej gliny robi się naczynia, żeby nie pękały. I naczynia z tej gliny potrzebują długiego suszenia. Takie robił mój tatuś. To były cienkie naczynia z tłustej gliny. Jak je zrobił, miały prawo długo stać przykryte szmatą, żeby za szybko nie wysychały, bo inaczej mogłyby pęknąć. Musiały się wymasować, jak to się mówi, czyli długo schnąć. Ale to były towary lepsze. A jak Cepelia powstała, to jakbyśmy chcieli tak robić dawną metodą, to byśmy się z planów nie wywiązali. To było szalone! Tu było ze 150 garncarzy!
Fot. Tradycyjna zupa szczawiowa przygotowana w siwaku.
A skąd Pan pozyskuje glinę? Czy ona jest głęboko?
Tutaj są tereny bardzo gliniaste. Tu glina będzie na poziomie około 60 cm, a tam za szkołą – 30 cm.
A Pan widzi to po terenie, po roślinności, czy dlatego, że Pan zna te miejsca?
Po terenie. Jeden z gospodarzy miał glinę chudą i tłustą, to myśmy od niego kupowali.
A np. taka donica, którą tu widzimy przed Karczmą Garncarską? Ile musi być w piecu?
Fot. Karczma Garncarska przy Zagrodzie Garncarskiej w Medyni.
Zależy jaki piec. Tu w zagrodzie mamy piec duży i mały. Ten duży to każdy chałupnik miał. W tym dużym trzeba było palić od 18 do 20 godzin. Ale gdy z samej tłustej gliny, to do 24 godzin, bardzo wolno je trzeba było podgrzewać.
Fot. Duży piec w Zagrodzie Garncarskiej.
Zaraz po wojnie nie było pieców, więc budowali z gliny, bo cegieł nie było. Ułożyli warstwę glina, słoma, glina, słoma. I to trzeba było dobrze wysuszyć. Tato opowiadał, że kiedyś tak robili piec, za szybko zapalili, bo chcieli wypalić najpierw, potem poprawić, postrugać. Jak zapalili, piec nie był suchy i się rozszczelnił, popękał. Siadł i popsuł się i tak się pospieszyli.
W pracy garncarza nie można się spieszyć…
Gliniane naczynie to jest towar we wszystkim bardzo honorowy. Spada na ziemię, to nie ma się, po co schylać!
Czyli trzeba było cały czas pilnować tego pieca…
Tak. Do Cepelii, to trzeba było palić 12 godzin.
Dużo drzewa szło i to był bardzo drogi koszt wypału. I dlatego w Zagrodzie Garncarskiej wybudowaliśmy ten mały piecyk na zewnątrz. Dwa razy do roku robiło się warsztaty, w jednym się paliło naczynia szkliwione, w drugim -siwe.
Wyroby szkliwione uczestnicy malują, szkliwią, wkładają do pieca na 6-7 godzin. Jak się wypalą to na drugi dzień się je wybiera.
Fot. Wyroby szkliwione.
Natomiast siwaki są niemalowane, nieszkliwione, trzemy je kamykiem (wzór), zapalamy piec, wkładamy do pieca na 7-8 godzin, szczelnie zamykamy ten piec, ładujemy pełne dziury drzewa, przeważnie olszynę. Piec musi być tak szczelnie zamknięty, aby ten dym nie uciekł z pieca tylko wszedł w te naczynia. Jak się rozbije siwaka, to on w środku jest czarny. Na drugi dzień się piec odbija, węgiel drzewny wyjmuje. Ten węgiel nadaje się na grilla. Wtedy węgiel nie był zmarnowany, bo był używany do żelazka, krawcy od nas kupowali ten węgiel. Było wielkie zapotrzebowanie na ten węgiel, garncarze nie nadążali tego węgla zrobić.
Fot. Siwaki z Medyni.
Uzyskujemy tę temperaturę 1000 stopni Celsjusza. Nie mamy zegarów, termometrów. Uczestnicy pytają, skąd wy możecie wiedzieć, jaka jest temperatura? Kładziemy pustą butelkę i po 5 minutach ta butelka się rozpływa, to wtedy wiemy, że jest wielka temperatura.
M.K.: A co jest takiego w tym zajęciu, że chce się to robić przez całe życie…
Ja to robię z zamiłowania! Jak kobieta nauczyła się na drutach i nie może żyć bez tego, to ja tak bez tego garncarstwa żyć nie mogę. Bogu dziękować, że stawy mam zdrowe. Bo to cały czas trzeba mieć mokre ręce.
Czym się maluje naczynia?
Są specjalne barwniki: dwutlenek miedzi, dwutlenek żelaza, chrom. To się dodaje do glinki, takiej płynnej jak ciasto na naleśniki. Jak naczynie stwardnieje, to je maczamy w tej polewie, albo oblewamy i to schnie.
Jak wyschnie dobrze, to przeżegamy. A jak nie malujemy, to na biskwit się opala i wychodzi szkliwo.
Teraz się kupuje barwniki? A kiedyś? Jak Pana ojciec czy dziadek malował?
Wtedy używano przeważnie zielonego barwnika. Drut mosiężny wypalali w piecu, potem tarli wałeczkiem, kruszyli na miał, i dawali do białej glinki, do łabówki, którą przywozili z Sokołowa. Bo tam kaflarz przywoził tę glinkę z zachodu. Wychodził kolor zieloniutki jak trawa. Na naszej glinie, to wychodziła ciemna zieleń. To było bardzo pracochłonne. Trzeba jednak przyznać, że mieli dziadkowie zmysł, że doszli do tego! Na tej glinie zjadłem swoje zęby i dwie protezy. (śmiech).
Pan uczy na kole tradycyjnym, czy elektrycznym?
Na kole elektrycznym.
A w swoim warsztacie ma Pan koło nożne czy elektryczne?
Elektryczne. Do lat 60-ych to się pracowało na nożnych. Oj, bolała noga.
Jak się człowiek czuł po całym dniu pracy na kole tradycyjnym?
Tak sobie nogę odbił, że noga była twarda od spodu. Po prostu skóra tak była ubita, że jak się po ściernisku chodziło, to się nie czuło, że kłuje.
Czy można powiedzieć, że któreś z kół jest lepsze: tradycyjne czy elektryczne? Pan to może ocenić…
Na tradycyjnym kole nikt by teraz nie chciał pracować. Bo to jest męczące. Ale to z drugiej strony dobre było. Teraz przyciskamy i robimy. Przedtem cały organizm pracował, każda żyłka się odzywała w organizmie.
Fot. Pan Jan Jurek podczas warsztatów na Jarmarku Garncarskim w Medyni.
Taki zawód to jest właściwie służba? Bo to zajęcie od rana do wieczora!
Oczywiście. I w niedzielę trzeba było pracować. Jak się robiło komplety do kawy i do wódki, to jak przyszło zimową porą, robiło się w zimie i w lecie, to trzeba było w nocy wstać, i na czas położyć kolor, żeby nie zaschło, bo inaczej to by pękło. Co miesiąc trzeba było do Cepelii odstawić towar.
Nie chcą ci młodzi przychodzić pracować, nie ma na to zbytu. I chyba nie będzie zbytu. Bo są towary chińskie, bardzo ładne i bardzo tanie, np. skarboneczki, kubeczki za 2,5 złotego. A tu ręcznie robione, to trzeba by wziąć przynajmniej 5 złotych.
A co Pan wytwarza w swoim warsztacie?
Wszystko zrobię, co wymyślę. W 1976-77 roku pojechałem do Warszawy na pokaz. Podszedł do mnie pan:
– „Dzień dobry mistrzu, czy zrobisz mi amforkę?”
– „Ale ja nie wiem, co to jest. Narysuj, to zrobię”. I narysował mi amforkę. Ja zrobiłem. Wtedy on powiedział:
– „Mistrzem nad mistrzami jesteś!!!”.
Przed Pałacem Kultury, to Cepelia organizowała, tak?
Tak, tak, parę razy tam jeździłem. I w 1976 roku dostałem pierwszy dyplom. Mówili: składaj sobie te dyplomy, dostaniesz do emerytury jakiś procent.
I tak się stało?
A skąd! Mam tych dyplomów 27. Pojechałem do ZUS-u i mówię, że mi w Warszawie tak mówili, żeby te dyplomy zbierać. Pani mi odpowiedziała: „Panie, ten co mówił, to go nie ma. (śmiech)„Ale to dobrze, ma Pan zasłużone, może się przyda, a może nie”. Ale wreszcie jak Zagroda Garncarska powstała, to dyrektorka wzięła te dyplomy i medale, opisali mnie i wzięli te dokumenty do Warszawy, dostałem nagrodę Oskara Kolberga, i też Cepelia mi wręczyła bukiet za długoletnią, dobrą współpracę.
Mnie jako dziecko zauroczył widok garncarza, który na kole garncarskim przed Pałacem Kultury w Warszawie tworzył dzbanek. Pierwszy raz zobaczyłam garncarza, może Pana wówczas widziałam?
I to się chyba nóżką robiło wtedy…
Tak. Na tradycyjnym kole.
Fot. Cepeliada w Warszawie w latach 70-ych. Garncarz pracujący na tradycyjnym kole garncarskim.
Tylko Małgosi Wisz i Kazimierzowi Gołojuchowi wdzięczni jesteśmy, że ta Zagroda Garncarska powstała i to rękodzieło zostało odnowione. Bo w całej Polsce był to największy ośrodek garncarski przed wojną: Medynia, Pogwizdów, Zalesie. Było wspaniale. No teraz też jest dobrze, ale starość dokucza. Gdyby lata się cofnęły o 20 lat, to ja bym chciał jak najbardziej współpracować z Zagrodą, ale teraz ciężko mi jest. Przyjeżdża wycieczka, 60 dzieci. Każdemu jednemu dziecku trzeba wytłumaczyć, jak to robić, każde może sobie rączki przyłożyć do gliny, żeby się cieszyło, że ono to robi.
Niech by to istniało! Chciałbym, żeby ta tradycja nie zaginęła.
Bardzo Panu dziękuję za rozmowę! To dla mnie wielki zaszczyt rozmawiać z prawdziwym garncarzem.
***
Fotografie pochodzą z archiwum Gminnego Ośrodka Kultury i Rekreacji w Czarnej, Koła Gospodyń Wiejskich w Medyni oraz zbiorów własnych Moniki Kaczmaryk.