Czar PGR-u. Wańkowa

1

Rozmawiam z Nikosem Manolopulosem, rolnikiem, który opowiada o ponad 35 letnim gospodarowaniu na kilkudziesięciu hektarach ziemi bieszczadzkiej, o hodowli krów rasy Simental, owiec i kóz oraz o produkcji wspaniałych serów karpackich we własnym gospodarstwie we wsi Wańkowa, koło Ustrzyk Dolnych. Znajdziemy w tej rozmowie szczyptę nostalgii za dawnymi czasami, przede wszystkim za podejściem do rolnictwa kulturowego, a także szczyptę rozgoryczenia obecną sytuacją, która nie ułatwia pracy rolnikom, którzy chcieliby produkować i sprzedawać, być wydajni, wyróżniający się w kraju i na terenie UE.

HISTORIA MIEJSCA

Monika Mazurczak-Kaczmaryk: Zacznijmy od historii tego miejsca. Skąd nazwa Pana gospodarstwa „Czar PGR-u”?

Nikos Manolopulos: Jeżeli chodzi o PGR-y to ja mogę powiedzieć tylko od siebie. Dla mnie były czymś cudownym! W Pegeerach człowiek po maturze – natychmiast z biegu dostawał piękne mieszkanie, bardzo dobrą wypłatę, przynajmniej tu w bieszczadzkim powiecie, i mógł zdobyć  wyższe wykształcenie, bo zaraz wysyłano go na studia i płacono za nie.

Reprezentuję grupę ludzi, która pracowała w PGR-ach i do tej pory utrzymuję kontakty z tymi ludźmi – my całe życie byliśmy zapracowani. Straszną przykrość sprawia mi, gdy ktoś mówi, że w PGR- ach się kradło. Może gdzieś tak było. W terenie, na którym ja pracowałem – nie.

– Stąd ta nazwa Czar PGR-u?! To nie jest ironiczne..

Dla mnie to były bardzo dobre czasy. Dość szybko się zorientowałem, że gdzieś obok, może na „księżycu”, zaczęło się rozwalać PGR-y.  Po 1999 roku były one zdane na nocne rozbiórki przez jakieś „łachudry”, myślę po to, aby po starym systemie nie zostało nic. Do PGR-ów wchodziła destrukcja, tak odbierali tę rzeczywistość pracownicy.

Wtedy kupiłem bardzo zdewastowany obiekt taki, na jaki było mnie stać. Nikt go nie chciał kupić. Może przeholowałem w jednej rzeczy. Wydawało mi się, że starczy mi około 5 lat, żeby to wyremontować. Okazało się, że 20 lat to jest za mało. Nie jest to tylko kwestia pieniędzy. Dziwna sprawa! Ludzie z zewnątrz, którzy chcieli wykupić coś po PGR-ach byli przyjmowani z honorami przez tutejsze instytucje publiczne. A inaczej byli traktowani ludzie stąd, tzn. bardzo lekceważąco. To tyle o PGR-ach.

– Jaka jest Pana historia, związana z tym właśnie miejscem?

Skąd ja się tu wziąłem? Mieszkałem kilka lat w Grecji i chciałem wrócić do Polski. Miałem już polskie dzieci, moja żona nie chciała być w Grecji, więc wróciłem do mojej kochanej Polski.

I błyskawicznie zdałem sobie sprawę, że jeśli chcę robić to, co lubię i żyć z tego, co lubię robić, to muszę sprzedać swoje małe, stare gospodarstwo i kupić duże. Bo inaczej to nie będzie miało sensu.

2Fot. Nikos Manolopulos w swoim ogrodzie warzywno-owocowym.

W 1996 roku wszedłem w posiadanie tego dawnego PGR-u. Nie korzystałem z żadnych kredytów. W remont tego miejsca wkładam wszystkie pieniążki, które zarabiam i dotacje obszarowe, ale o tym później. Osiągnąłem czas, że przestało mi się gdziekolwiek spieszyć.

To tyle o miejscu. Jest tego 41 hektarów. Przez 20 lat dzierżawiłem też 22 hektary użytków zielonych od Parku Bieszczadzkiego i tam miałem bacówkę. Ale 2 lata temu wyrzucili mnie stamtąd. I to się też dobrze stało. Dałbym się wyrzucić wcześniej, gdybym wiedział, że tu w Czarze PGR-u pójdzie tak dobrze- dałbym się wyrzucić od razu (śmiech). Bo walczyłem, broniłem się, pisałem pisma jakieś 5 lat. Ale przyszedł czas, że trzeba się było pakować.

HODOWLA ZWIERZĄT I PRODUKCJA SERÓW

Czy Pan się urodził w Grecji?

Nie. Ja się urodziłem w Polsce.

A Pana rodzice?

Moi rodzice przyjechali z Grecji do Polski w 1949 roku.

Skąd się wzięła produkcja sera? Czy to jakieś tradycje rodzinne?

Moi rodzice, gdyby wiedzieli, co ja robię, to by się w grobach „poprzewracali”. Myśmy byli przez rodziców mocno ciągnięci do szkół. Pod koniec lat 70. i na początku lat 80. – wyjechało nas stąd, z Polski do Grecji 3 tys. ludzi z wyższym wykształceniem! To jest armia. Niepoliczona była młodzież po maturze, a było jej dwa, nawet trzy razy tyle.

Ale ja wiedziałem, że prędzej czy później muszę do Polski wrócić.

Pomysł bawienia się w serowarstwo już zaczął kiełkować w Grecji. Pochodziłem sobie po Macedonii Greckiej, po górach, po różnych serowarniach. Z tym, że oni tam byli zorganizowani…

W grupy producenckie?

Tak, państwo im w tym nie przeszkadzało! Inaczej niż w Polsce – straszne, co urzędnicy w Polsce wyrabiają…

Wróciłem więc do Polski. Rolnictwo było w strasznym stanie  – to była katastrofa dla ludzi żyjących z rolnictwa. Wiedziałem, że nie mogę produkować mleka tak jak dawniej, które odkupywała mleczarnia, czy zboża itd., tylko, że trzeba wymyślić coś kompletnie innego i zacząłem robić ser. To znaczy w gospodarstwie miałem wcześniej owce, kozy i doiłem je, ale to było na własne potrzeby i potrzeby znajomych – przyjeżdżali i byli obdarowywani serem.

Pewnego dnia, przyjechał pan Stanisław Rusin z Dwerniczka i jak zwykle dostał ode mnie ser. Zobaczył, że ta moja działalność się nie rozwija. Powiedział: od tej chwili ja Ci będę płacił i bierz pieniądze od wszystkich. I tak się zaczęło serowarstwo.

3Fot. Czar PGR-u w Wańkowej.

Ja ser umiałem robić. Podstawy miałem. Popatrzyłem na mini przetwórnie w Grecji. Poza tym, jak mieszkałem z rodzicami w Szczecinie, jechaliśmy do Polic i tam było kilka starych Greczynek, które wypasały kozy na torach kolejowych. Tam jeszcze nie było chemii, zakładów azotowych, tylko szuwary, łąki i piękne tory kolejowe, obsypane zieloną trawą. I myśmy tam wszyscy jeździli na kozi ser. Te starsze osoby z tego żyły, doiły kozy, kupowały w sklepie mleko krowie i robiły w domu świetną fetę i tam się napatrzyłem, na czym to polega. Zacząłem to robić w domu z koziego mleka, w dużych ilościach, bo moje stado rozrosło do 150 sztuk.

4
Fot. Owce z gospodarstwa Czar PGR-u.

Czyli od początku hodował Pan kozy?

Tak, od początku miałem kozy. Ale z nimi było więcej kłopotu niż pożytku. Żyło się za krowie mleko, a jak się brało wypłatę za mleko, to potem się płaciło za szkody we wsi, które kozy zrobiły (śmiech).

I potem kupiłem to gospodarstwo w Wańkowej, dawny PGR. Przyjechałem tu ze 150 kozami. Pieniążków starczyło na notariusza, gospodarstwo i jeden serwis obiadowy (śmiech).

Był rok, że to ruszyło. A potem nagle strzeliło! Poszła fama o odkleszczowym zapaleniu mózgu, które przenoszone jest przez kozie mleko, bo kozy miały być poszczypane przez kleszcze. I w ciągu 2 miesięcy cała produkcja stanęła!

Jakie to były lata?

1997-98  rok. Wcześniej mleczarnia pięknie płaciła za kozie mleko, można było za to żyć!  I nagle trach! Po iluś latach okazało się, że jakaś firma, prawdopodobnie austriacka, chciała wprowadzić na rynek szczepionki odkleszczowe i zrobiła aferę. Załatwiła świetnie rozwiniętą gałąź hodowli kóz i produkcji sera koziego. Teraz można by było zrobić z tego sprawę sądową. Ale wtedy nikt nam tego nie powiedział.

A tu już wtedy było kilku producentów sera?

Było nas dwóch: ja i był pan za Ustrzykami, on „poszedł” tylko w mleko i w mleczarnię. To były takie relacje: myśmy dostawali za kozie mleko:1,50 złotego do 2 złotych, przy cenie krowiego mleka od 40 – do 60  groszy! Brałem wówczas świetne wypłaty.

I jak długo trwała ta przerwa?

Do teraz. Nigdy się już ta hodowla i produkcja nie odrodziły. Ja głupi, byłem przywiązany do tych kóz. A trzeba było dół wykopać i zlikwidować kozy, co do jednej sztuki i zapomnieć o nich na ileś lat. A ja jeszcze bawiłem się w to 4-5 lat i dorobiłem się 3 komorników! Bo kozy dużo kosztowały – samo utrzymanie, pracownicy. A zysków nie było widać. Do dzisiaj żałuję, że tego nie zrobiłem.

Później moja przyjaciółka z Cisnej – Jadzia Denisiukowa wymyśliła bacówkę w Bieszczadzkim Parku Narodowym, pomogła mi pozałatwiać formalności. Od bardzo dawna osiadłem na bacówce pod Połoniną Wetlińską, od strony górnej Wetlinki i siedziałem tam, aż do niedawna, do 2 lat wstecz. Pozbyłem się komorników i zacząłem remontować dom i gospodarstwo w Wańkowej. Tylko, że tu w domu byłem gościem. Wyjeżdżałem pod koniec kwietnia, wracałem pod koniec października.

I tam w tej bacówce robił Pan sery?

Tak. Miałem zbyt na wszystko, co robię. Bo tu, w Wańkowej dobił mnie brak zbytu! Ludzie przestali ser kozi kupować. Można się bez niego obejść, społeczeństwo popadło w „bidę” i przestało kupować luksusowe serki. Ale tak naprawdę ruszyło to wszystko z powrotem 10 lat temu. Po pierwsze poprawiła się sytuacja finansowa Polaków, a po drugie – ja już byłem zasiedziały, wyrobiłem sobie odpowiednią markę i zaczynałem produkcją przyciągać ludzi.

5

Jakie ma Pan sery w swojej ofercie?

Produkuje sery typu karpackiego. Nie ma w nich żadnych kultur bakteryjnych, żadnych szczepionek, jedynie dzikie bakterie kwasu mlekowego i sól. I stosuje różne formy przechowywania sera.

A co to podpuszczka? I czy tego się używa?

To pepsyna – enzym. Tego się już nie używa w produkcji serów. W składzie kwasu żołądkowego jest dużo pepsyny, dzięki temu mleko się ścina. Teraz jednak używa się tylko syntetyków.

Pan łączy mleko kozie, owcze i krowie w swoich serach?

Łączę wszystko, bo uważam, że tak jest najlepiej. Część serów dojrzewa na powietrzu na półkach, część w piwnicy, część w beczkach. Staram się nie produkować serów, które nie wytrzymują temperatury, duchoty. Taka pogoda jak dziś (upalna) jest straszna dla sera.

A przed wejściem do Pana domu stoi skrzynia drewniana i tam chyba widziałam dym… Co to takiego?

Przed sprzedażą wędzę każdy ser leżakujący. Choć bez wędzenia też te sery byłyby dobre. Chodzi tu jednak o skórkę. W tradycyjnej mleczarni (może już ich nawet nie ma), skórkę na serze robiło się w ten sposób, że co jakiś  czas przemywano ser octem albo antybiotykiem. Ocet bym przeżył, ale antybiotyku nie! Taki ser, jak leżakuje ileś tygodni, a nawet miesięcy, to skórkę ma nieciekawą tzn. jemu nic nie będzie pod względem smaku! Tam nie ma grzyba. Tylko na powierzchni sera gromadzi się w jednym miejscu więcej soli i tam pokażą się smugi, ciemniejsze plamki. Aby to zlikwidować daję to na chwilę w gorący, owocowy dym, i to daje serowi piękną skórkę. Jeżeli chcę żeby ser dłużej wytrzymał, to podwędzam go troszkę zimnym dymem. Oczywiście jak jest na to czas! Bo jak stoi iluś turystów nad wędzarnią, to sery idą natychmiast i zwykle tak jest ..(śmiech).

6
Fot. Sery huculskie czekają na swoją skórkę.

Próbowałam sera huculskiego – jest naprawdę pyszny!

To właśnie o tym serze mówimy, jest w nim mleko krowie, owcze, kozie – o ile jest czas udoju owiec i kóz, ale z przewagą mleka krowiego. Bo trzeba zaznaczyć, że od połowy września przestają dawać mleko owce, a od połowy listopada – kozy, to wtedy do wiosny sery są tylko krowie. Ale ja hoduję krowy rasy Simental, krowy Simental starego typu, które dają mleko rewelacyjne do przerobu! Ale tylko z tej rasy!  Mówię o starych, polskich Simentalach, siwych, ciężkich krowach, żółto- biało- płowych, siwych. Dla nich charakterystyczne jest to, że mają białą głowę i białe podbrzusze i białe nóżki od wewnątrz. Te nowe Simentale to już nie…

Czy codziennie Pan robi ser?

Tak, codziennie, dwa razy dziennie, natychmiast po udoju.

To tego sera powstaje dużo, więc zbyt jest bardzo ważny!  Choć dobrze, że te sery mogą leżakować…

Robię sery, które wytrzymują ileś dni, tygodni, czy nawet miesięcy i takie pogody jak dzisiaj. Ileś lat temu nazwałem  tę produkcję – produkcją serów karpackich, w odróżnieniu od serów  perfumowanych francuskich, szwajcarskich, północno-włoskich, czy słodkich norweskich. Jakoś wszyscy zapomnieli, że to ja wymyśliłem.

Bo najpierw wymyśliłem ser wołoski. Robiono kiedyś coś takiego. Mój ser jest bardzo zbliżony do tego sera. Ale jakiś pan opatentował sobie nazwę „ser wołoski” i przestałem tego używać. Zacząłem używać nazwy ser huculski. A nazwę wymyśliliśmy w mojej bacówce w weekend majowy 2000 – któregoś roku z Jadzią Denisiukową. A w tej chwili wszyscy robią ser huculski! O mnie nikt nie pamięta. Tylko jedna osoba – Kryśka Obrochtowa z bacówki pod Brzegami Górnymi. Powiedziała: „Mikołaj, ja sobie posiedzę u Ciebie na bacówce i popatrzę, jak Ty to wszystko robisz, bo ja bym chciała to robić. Najpierw dla siebie, a potem zobaczę”. Tylko jedna osoba! Reszta kaleczy to do dziś, nie wiedząc, o co w tym chodzi…..

A pan tego nie opatentował, nazwy, technologii?

Ale po co? Mnie to nie bawi, papiery, biura itd. Jak mi ktoś zabroni używania nazwy ser huculski, to będę używać nazwy: sery podkarpackie. To nie jest dla mnie problem. Nieskromnie powiem, że ja mam i tak najlepszą klientelę na świecie i największy zbyt w całych Bieszczadach i na Pogórzu.

Ma Pan stałych klientów, takich wracających do Pana?

90% klientów to są klienci wracający. Tak samo, jak zacząłem wynajmować pokoje, wydawało się, że to będzie strasznie trudno rozwijać. A okazało się, że nie ma problemów! Trzeba zaznaczyć, że to teren kompletnie nieturystyczny!!! Ale mam prawdziwe gospodarstwo rolne, z dużą ilością zwierząt: królików, psów, kotów, gołębi, krów, kóz, owiec… I tu idzie produkcja. Trzeba dodać, że nie jest to wszystko wypacykowane, ukończone.

7Fot. Salon dla domowników i gości w gospodarstwie agroturystycznym Czar PGR-u.

A te kwiaty wiejskie wokół budynku? Kto je Panu tak pięknie zaaranżował?

To ja. Sadzę kwiaty długoterminowe i drzewka. Co roku jest tak, że stado kóz mi przez to „przelatuje”. Ale zawsze coś zostaje (śmiech). Tak się męczę, ale mimo wszystko przybywa tych kwiatów. To byłoby zarośnięte wszystko, tak jak ten róg przy domu, który mi bardzo odpowiada, bo tu kozy nie dochodziły. A tam co roku są i wygląda jak wygląda. A ja z uporem maniaka sadzę.

Jest u Pana taki ser o nazwie Ocipek?

Tak. Robię oscypki. Oscypka się rozróżnia po ręce, po formie po kształcie zakończenia tego wrzeciona. Ja po oscypku poznaję bacę, nigdy w życiu go nie widziałem, znam tylko jego nazwisko. Wszyscy po serze rozpoznajemy producenta. Znam kilku fajnych baców. Wiem, że ten jest od bacy z Nowego Targu, a ten od innego. Wymyśliłem bardzo dawno temu inną formę.

W którymś momencie zakazano używania nazwy „oscypek” poza Podhalem i produkcji oscypków, używania technologii, regionalnych form. Jestem jedyną osobą, która zmieniła formę. Ja mam muszle śródziemnomorskie (śmiejemy się razem). Zmieniłem nazwę, nie oscypki tylko ocipki.

Wydaje mi się, że sery nie mogą być tak samo robione tu w Wańkowej, jak w Nowym Targu. Każdy baca robi ser jednak inaczej…

Mamy lepszą produkcję niż na Podhalu. Mówię o ogólnej masie. Tu na Pogórzu -bo moje gospodarstwo jest już na Pogórzu Dynowskim, nie w Bieszczadach -jest jeszcze jeden góral, który robi sery. Generalnie mamy lepszy wyrób tradycyjny typu oscypek, ładniejszy i procentowo jest w nim więcej owczego mleka, niż w przeciętnym podhalańskim. Zaryzykowałbym stwierdzenie, że przeciętny oscypek, a właściwie kierdalonek – to jest serek czysto krowi. A my w naszych wyrobach zawsze mamy mleko owcze, nie zawsze jest go tam dużo, ale w wyrobach zawsze jest obecne.

Mleko chyba też jest inne, bo łąki są inne! Chyba ma znaczenie, na jakiej łące się pasą  zwierzęta, czy na podhalańskiej czy dynowskiej?

Tu też jest dylemat. Jeśli owca pasie się wysoko, na halach, czy w Bieszczadach pod połoninami (na połoninach już nie ma wypasu od 1974 roku), gdzie jest już dziki porost, ale bardzo szlachetnych trawek, to my hodowcy z Bieszczad dostajemy dużo więcej mleka niż hodowcy z Podhala. Nasze owce mają więcej mleka, nawet dużo więcej, niż owce z hal, gdzie są jałowe łąki. Ale ich mleko jest lepsze do przerobu. Naszego jest więcej. Ale do przerobu jest lepsze to z Podhala.

W takim razie o co chodzi? O to, że lepiej się ścina owcze mleko z Podhala, czy o to, że któryś z serów ma lepsze walory smakowe?

Chodzi o walory smakowe! Na Podhalu jest go dużo mniej, ale jednak jest dużo lepsze do przerobu – smakowo. Wydajności owiec nie liczy się ilością mleka, które dają. Dobra owca ma dać 5 kg sera, po odkarmieniu jagniaka! W czasach, kiedy miałem tu certyfikowane gospodarstwo ekologiczne – ono było ekologiczne, od 2 lat już nie jest…

Naprawdę? Ale dlaczego już nie jest gospodarstwem ekologicznym?!

Stwierdziłem, że to bez sensu! Raz kobieta, która przyjechała na kontrolę – chciała mnie „rozstrzelać”, bo nie podałem w spisie zwierząt kury, która akurat podczas kontroli miała pisklęta, które wykluły się w krzakach. A ja o tym nie wiedziałem, że siedzi w pokrzywach… Ale nie o tym chciałem mówić…. Przyjechał na kontrolę pan, ważny doktor z Akademii  Rolniczej i nie potrafił  zrozumieć, że mnie nie interesuje wydajność owcy, że dla mnie zdrowa owca powinna dać sezonowo 5 kg sera i że nie muszę oceniać, ile mleka daje. I ten pan przysłał mi potem dwie dodatkowe kontrole.

5 kg sera na cały sezon, tak?

Dobra, zdrowa owca, którą się doi, tak sezonowo od Wielkiej Nocy do 1- 15 września. Tryki idą w stado 1-15 września, nie ma już wtedy za dobrej trawy w górach, i one mają już wtedy zupełnie inne problemy.

Jakie mają problemy?

Miłosne (śmiech).

Co to jest feta?

To jest ser biały podpuszczkowy, wysolony, przechowywany w roztworze. Grecki standard mówi o czystym owczym.

A to, co kupujemy w sklepach, jako fetę, co to jest?

To jest nieporozumienie! Nie wiem, czy produkują ją z mleka pasteryzowanego? My kulturowo jedziemy na mleku niepasteryzowanym. Gdzieś przez ostatnie 25 lat nauczyłem z 50 osób robić ser, dałem im podstawy, tłumacząc, że przez jakiś czas będą robić sery nikosowe, a potem się zorientują, że to już są ich sery! 2 osoby zadzwoniły do mnie, że już robią swój ser – fajne to było.

Czyli ma Pan swoich uczniów…

Poświęciłem im dużo czasu, energii, nie brałem za to żadnych pieniędzy i na dzisiaj, z tych 50 osób, ser robią 2 gospodarstwa.

Dlaczego tak mało?

Bo to nie jest taka prosta sprawa! Wydawało im się, że kupią 10-20 kóz, dokupią krowiego mleka. Z tej 50 –tki, tylko dwie osoby naprawdę żyją z tego, tzn. dwie rodziny. Przeskoczyli mnie, są lepsi ode mnie. To bardzo mnie cieszy! Tyle o serach.

PROBLEMY, REALIA DZIAŁALNOŚCI SEROWARSKIEJ I PASTERSTWA W POLSCE

Pan jest rolnikiem, czyli sery Pan sprzedaje jako rolnik?

Tak. To znaczy w tej chwili oddałem  gospodarstwo w dzierżawę. Po prostu nie wytrzymałem tarć między mną a Agencją Restrukturyzacji i Modernizacji Rolnictwa. Agencja to jest coś bardzo krwiożerczego, bo wycofuje swoje decyzje finansowe od 2007 roku i nalicza nowe pieniądze, dużo gorsze pieniądze. Przecież ja nie mam tych pieniędzy!

Ale oni weryfikują jakieś swoje pomiary?

Tak, dochodzą do tego, że 3 lata po fakcie wykryto nieścisłości i wypłacono mi pieniądze, a zdjęcia z 3 lat pokazują, że tam jest zupełnie inaczej niż ja pisałem, że zdjęcia są źle odczytane. To jest absurd. I nikt tego nie rusza, bo podejrzewam, że wszyscy się boją Agencji. Oni to chcieli uregulować kwotami dobrowolnymi. Ale ja im nie wpłaciłem, chyba, że będę miał wyrok, w co nie wierzę. Raz już było coś takiego, za któryś rok do tyłu, miałem wpłacić 80 złotych. Urzędnik z Agencji mi powiedział, że  jak Pan nie wpłaci, to nie dostanie Pan dopłat na ten rok. Miałem nóż na gardle i wpłaciłem 80 złotych. Potem przyszły kolejne druki dobrowolnej wpłaty – nie wpłaciłem.

Obszarówki to ja ładuję w remonty, a żyję z tego, co robię. Wstrzymali mi wypłaty na jakiś czas. Ale w końcu wypłacili.

Pan powinien mieć swojego prawnika, bo to duża instytucja, na pewno mają swoich prawników.

Tu jest kilka dobrych kancelarii na Podkarpaciu i okazuje się, że w każdej z nich jest ktoś, kto pracuje w Agencji. I mówią, że znajdziemy sposoby. I szukają. Jest sposób wycofania decyzji do 2007 roku. A to jest absurd. Oni są pewni swojego. Nie wiem od kiedy prawo działa wstecz?

Ponoć nie działa w Polsce…

Ale to nie powód, który mi spędza sen z powiek. Ciekawi mnie jak to się skończy. Zastanawia mnie fakt, bo moje gospodarstwo, jako jedyne w tej gminie, i jako jedno z nielicznych w powiecie leskim jest dochodowe! I widać, co tu się zrobiło przez 20 lat. To zaczyna być wizytówka. Zniszczyć kogoś takiego jak ja, to trzeba nie mieć fantazji.

Ale urzędnikom zazwyczaj brakuje fantazji.

Może dlatego, że urzędnicy są z partyjnego nadania, próbują się wykazać, boją się o te strasznie słabo płatne roboty. Ludzie, którzy 7 lat temu szli na rękę rolnikom! Jeśli źle wypełniłem wniosek, to natychmiast miałem telefon z Agencji.
-” Panie Nikos, proszę przyjeżdżać, bo trzeba to poprawić”. I był czas, żeby to poprawić. A w tak ważnej sprawie, jak całość decyzji –  oni mówią, że jest problem zdjęć od 2007 roku!

Cały czas się upierają i kombinują, żeby odzyskać pieniądze, które być może Agencja musi komuś zwrócić i szukają takich jak ja?

Następny absurd. Jest kontrola, mierzy pole beze mnie. Wychodzą numery, ja przyjeżdżam 15 minut później. I jest rozpiętość, duża różnica! Proszę ich:
– „Chodźmy jeszcze raz razem na pole”.
– „Ale my nie widzimy potrzeby”.
– „Ale ja Panom nie podpiszę tego protokołu…” 
– „Ale Pan nie musi podpisywać…” 
Kiedyś podpisałem i całe zło, które zwaliło się na mnie to było dlatego, że podpisałem protokół. Teraz nie podpisałem i tak samo jest źle…

Co roku ma Pan kontrolę?

Akurat teraz tak się zdarzyło. Np. zarzucają mi, że były lata, w których nie było śladu wypasu! Na 40 hektarach stado owiec, stado krów i co ja mam powiedzieć? Przyjeżdża ktoś z Agencji z Rzeszowa i robi kontrolę i pisze dokument graficzny, który jest nie do podważenia. Na moje prośby ustne czy pisemne, póki jeszcze są ślady po wypasach na każdym polu (bo dodam, że kontrole wypasu są w listopadzie, na śniegu), to oni mówią, że nie muszą. Być może ja sam zawaliłem, bo mam „pysk jak wrota”. Ale nie pozwolę, aby człowiek Akademii Sztuk Pięknych pracujący w ARiMR gadał głupoty na temat mojego pola! To są nieciekawe historie. Gdyby Pani weszła w temat, to okazałoby się, że co wioska jest kilka takich historii. Normalny facet, pracujący na roli nawet z wykształceniem, nie jest w stanie tego przeskoczyć. Ja obejmuję to, ale z problemami…

Te wnioski nie są przyjazne i czytelne dla rolnika …

Zmieniła się dyrekcja w Agencji Rolnej w Rzeszowie. W tamtym roku miałem spór. Robiłem odwołanie. Poprzedni pan dyrektor mi napisał, że Agencja Restrukturyzacji i Modernizacji Rolnej ma w obowiązku przedstawić problem jasno i czytelnie rolnikowi i jest po to, by pomóc w pozyskiwaniu funduszy polskich i europejskich. Bo ja mu wcześniej napisałem, że Agencja nie może być stroną w sporze i to stroną, która zawsze ma rację!  Prosiłem, by powołano kogoś niezwiązanego ze mną, ani z Agencją, który by obmierzył wszystkie pola, a ja za to zapłacę. Ale to nie może być pracownik Agencji, który jest w sporze ze mną. Nie wytrzymałem tego psychicznie i oddałem całe gospodarstwo w dzierżawę. Mam rentę, mam ogródek, kury, królika, gołębie, piękne warzywa i uczę następcę serowarstwa….

Serowarstwo też Pan oddał?

Tak, serowarstwo też. Szkolę człowieka, chcę mu przekazać 40 lat moich doświadczeń i człowiek zachowuje się obiecująco. Do produkcji rolnej nie wrócę, dopóki będą takie instytucje jak ARiMR i takie traktowanie rolnika. Szkoda mi zdrowia. Nie jest to wszystko warte mojej pracy. Nie chcę tych pieniędzy, ani tych ludzi widzieć.

A jeszcze najfajniejsze w przypadku leskiej Agencji jest to, że my się tu wszyscy znamy, znam ich albo ich rodziców. Ale nie chcę. I to nie tylko ja. Sprawa została tak nagłośniona, że człowiek, który wydzierżawił gospodarstwo ode mnie i ma swoje gospodarstwo chciał złożyć wniosek do ARiMR i nikt w Lesku z ośrodka doradztwa rolniczego nie podjął się wypełnienia tego wniosku.

Znalazł w Sanoku prywatną budkę z doradztwem rolniczym. I w tej budce, dziewczyna wypełniła 2 skomplikowane wnioski z potężną ilością zwierząt w niecałą godzinę. Za dużo mniejsze pieniądze. Ja już nie chcę tego robić. Ja jestem po by-passach. Przewrócę się, to bez sensu.

A śledzi Pan te sprawy związane ze sprzedażą bezpośrednią? Tę ostatnią nowelę? Czy to jest ułatwienie czy utrudnienie?

Ja nie jeżdżę na te zebrania rolnicze. Pojechałem na wiosnę tego roku do Urzędu Marszałkowskiego. I chyba już mnie nie zaproszą, bo powiedziałem tam, że serowarstwo się rozwija i ma szanse dawać utrzymanie iluś rodzinom, tylko państwo nie może nam w tym przeszkadzać, niech to zostawi tak jak jest!

Bo to nie jest w Polsce proste, trzeba albo rejestrować działalność gospodarczą, albo szukać jakiś wyjątków.

To wszystko nie ma nóg i rąk. Weterynaryjnie my musimy spełniać takie same warunki jak duża mleczarnia. To jest niespójne i ze sobą nie gra. Nie ma w rolniczych ustawach zapisu o kulturowych gospodarstwach np. na Podkarpaciu, gdzie 90% wszystkich gospodarstw to są gospodarstwa rodzinne, nastawione na  zaopatrzenie rodziny bliższej i dalszej.

Moje gospodarstwo też jest kulturowe, pasterskie kulturowe gospodarstwo. Jest ich już niewiele, na Podkarpaciu jest ich najwyżej 3, 4! Powinna je chronić jakaś ustawa. Nie ma określenia kulturowe gospodarstwo rolne. Jest jakaś luka w przepisach. Nie można nas porównywać do innego sposobu gospodarowania. Gospodarowanie kulturowe jest tak trudne, ciężkie, niespójne z tym, co obowiązuje, co widać zwłaszcza tutaj, w tym „dziadostwie” podkarpackim.  I że z roku na rok tych gospodarstw jest coraz mniej.

To jest bezpowrotna strata.

I nie załatwią sprawy dopłaty.

Ani certyfikowanie gospodarstw ekologicznych, bo tu nie ma zbytu. Ten zbyt jest trudny…

Niewiele to daje, nie daje zbytu. Nie ma zbytu na produkty ekologiczne. Bo jeśli w Krakowie sklep z żywnością ekologiczną sprzedaje tygodniowo 2 kaczki hodowane ekologiczne, to co to za zbyt? To wszystko byłoby prostsze, gdyby społeczeństwo miało więcej pieniędzy.

Ale generalnie i tak w ciągu 20 czy 25 lat przeskoczyliśmy od starego sposobu gospodarowania w starych warunkach, do czasu obecnego, w żaden sposób tego się nie porówna.

Ale o czym Pan myśli konkretnie?

Ja dawniej gospodarując dwie wioski dalej, miałem 5 krów, około 5 opasów (byki albo jałówki opasowe), miałem 2 albo 3 maciory, piękną pasiekę pod lasem. I ja z tego dobrze żyłem.

I nikt Panu nie dokładał do tego? To była wydajność wypracowana przez Pana gospodarstwo? Ale gdzie się sprzedawało produkty?

Były punkty skupu. Wiadomo było gdzie i za ile sprzedawać, kiedy będzie podwyżka na żywiec. Bardzo mi się ten ład podobał. A potem nastąpił krach.

Jednak w transformacji czegoś tak trudnego jak rolnictwo, 25 lat to jest bardzo mało. Ale zaczęli się pokazywać ludzie, którzy sobie świetnie z tym radzą. Niestety tzw. gospodarstwa kulturowe – ważny element w krajobrazie podkarpackim – przepadają. To jest ten absurd.

Rozmawiałam niedawno z rolniczką, która robi syropy zdrowotne z ziół i ona opowiadała, jak trudno utrzymać się na wsi z tego co się wyprodukuje w tym gospodarstwie. Do niedawna rolnik nie mógł np. sprzedawać przetworzonej żywności, np. dżemu, chleba. Teraz jest nowelizacja i będzie taka możliwość w związku z nowelizacją ustawy o sprzedaży bezpośredniej. Ludzie chcą mieszkać na wsi i utrzymać się z tego, co wypracują we własnym gospodarstwie rolnym i robić to, co robili ich przodkowie…

I chcą żyć w skansenie…. Ja mam wrażenie, że ta Unia Europejska, to wtedy była dobra wiadomość, torcik z nieba. Ale torcik nie trafił na Podkarpacie, za mały kawałek. Ja całe życie nigdzie nie wyjeżdżałem stąd, chyba że na lotnisko w Jasionce, do domu do Aten. I z powrotem, do domu tutaj. Dwa lata temu pojechałem do Szczecina. Przejeżdżałem samochodem przez całą Polskę i zobaczyłem, że jednak jesteśmy skansenem! Nie zdawałem sobie z tego sprawy! Wydaje mi się, że autostrada, dobry terminal w Jasionce i kilka sztandarowych pozycji architektonicznych w Rzeszowie to ciut za mało! Tam nawet ludzie chodzą inaczej ubrani, inne sklepy, zaopatrzenie, więcej świateł na ulicach. Takie rzeczy się dostrzega, jak się nie wyjeżdża z domu kilkadziesiąt lat. I u nas praktycznie, w najbliższej okolicy są coraz bardziej zadbane domy, nie wiem czy ładniejsze, ale zadbane obejścia, ogrodzenia, ogródeczki, w których nie ma grządek..

Są tuje..

To powinien być urzędowy zakaz sadzenia tui (śmiech). Dość! Ale nikt o tym nie mówi, że te pieniądze nie są wypracowane tu! To są ciężko zarobione pieniądze przez kobiety we Włoszech, czy przez młodych mężczyzn na zachodzie, a oni powinni je zarobić tu, bawić dzieci i cieszyć się życiem…. Nie ma tutaj obiektu takiego, ja przynajmniej nie znam – jaki by powstał z pracy ludzi stąd! Te pieniądze przyjeżdżają z zewnątrz!

To widać, po domach. W co drugim domu nie ma kogoś – ten ktoś zarabia za granicą.

Nie ma ludzi stąd, którzy kupują ziemię. Kupują ludzie z zewnątrz! Ja kupiłem, ale sprzedałem cały dorobek życia i narobiłem długów. A normalny człowiek nie zaryzykuje sprzedania wszystkiego co ma, żeby władować się w większe ryzyko. A ja to zrobiłem. Nie wiem do dziś, czy dobrze zrobiłem…

Pana dom jest tu, czy bardziej w Atenach?

Tam gdzie moje walizki. Miałem ten dylemat przez wiele lat. To jest dobra odpowiedź: tam gdzie moje walizki! Wkurzające jest pytanie, czy jestem Polakiem czy Grekiem.

Nawet nie zamierzałam Pana o to zapytać…

Jak jestem w Polsce to mówią mi, że jestem Grekiem. Jak jestem w Atenach, to moi sąsiedzi w Atenach mówią, że przyjechał ten Polak z Polski. Jeszcze się nie odezwę dobrze tam (mówię dość poprawnie po grecku), od razu słyszą, i mówią – z Polski jesteś?! Jak jestem dłużej, to myślą, że z Cypru.

Ale urodził się Pan tutaj, tak?

Urodziłem się w Bielsku-Białej, wychowałem w Szczecinie. Byłem po Technikum Rolniczym. Po maturze, posiedziałem w domu, ale w końcu wziąłem psa i pojechałem sobie w Bieszczady. Tzn. do Katowic, bo pociąg był do Katowic. Rozejrzałem się po dworcu, była noc. I patrzę na listę odjazdów. I odjeżdżał za 5 minut pociąg do Zagórza. Kupiłem bilet i wsiadłem do pociągu, bo chciałem zobaczyć Simentala. Gdyby był szybciej pociąg do Ustrzyk, to bym pojechał na Ustrzyki.

W Zagórzu był pociąg relacji Zagórz – Łupków. Wsiadłem. Dojeżdżam do Łupkowa. Nie ma tych krów. Nie ma żółtych stad. I przed samym Łupkowem było ogromne stado! I to mnie przygniotło, ten widok. Miałem jakieś drobne na powrót. Ale zaraz je straciłem w ciągu 2 dni. Trzeba było wracać, pieniędzy nie było. Pomyślałem, że sobie zarobię. I poszedłem do najbliższego PGR-u. W dyrekcji przyjęli mnie z otwartymi ramionami.. I wylądowałem na Smolniku na 4-5 lat.

A wszystko przez tę żółtą krowę…

Tak (śmiech). I już nie wróciłem do domu. I tak się zaczęło moje bieszczadzenie. Mam masę znajomych z tego okresu. Mocny trzon, trzymamy się razem. Niestety coraz częściej spotykamy się na pogrzebach.

Pan sprzedaje sery tylko w swoim gospodarstwie? Nie wstawia ich Pan do sklepu, nie jeździ Pan po targach?

W momencie, gdybym zaczął to wywozić z gospodarstwa, władowałbym się w straszną procedurę: procedury urzędu skarbowego, działalności gospodarczej, dodatkowe historie z inspekcją sanitarną. Dużo lepiej mi żyć i pracować na zasadzie elementu w krajobrazie. Tak jak Pani wspomniałem, uważam, mimo tego co mi wychodzi, że to zwykle nie jest podstawa do życia, może to być sympatyczny dodatek do życia. Ja nie znam osób, które się z tego utrzymują!

Musi być jednak inny dochód, żeby przeżyć?

Tak, na tym etapie, na jakim jest serowarstwo w Polsce na tym terenie to tylko dodatkowa działalność.

Bardzo dziękuję za rozmowę.

*********

Nikos Manolopulos – potomek przybyszów z Grecji do Polski z lat 50-ych. Do niedawna właściciel kulturowego gospodarstwa pasterskiego w małej wsi Wańkowa na Podkarpaciu i agroturystyki „Czar PGR-u”. Producent wspaniałych serów karpackich, produkowanych z mleka krowiego, owczego, koziego.

Fot. Monika Kaczmaryk

Facebook
Twitter
Email

Newsletter

Co miesiąc najlepsze teksty WW w Twojej skrzynce!

Newsletter

Co miesiąc najlepsze teksty WW w Twojej skrzynce!