Bogusław Dziekański, dyrektor Jazz Clubu „Pod Filarami” w Gorzowie Wielkopolskim: – To prawda Mała Akademia Jazzu rzeczywiście powstała w Trójmieście, za tym projektem stał w połowie lat 80. pan Zdzisław Dencikowski. W roku 1986 przedsięwzięcie to zaczęło kiełkować w Gorzowie, było ono umocowane w strukturach Północnego Oddziału Polskiego Stowarzyszenia Jazzowego, mającego siedzibę w Bydgoszczy i Szczecinie. Gorzów wpisywał się w ówczesną mapę jazzową, tym bardziej, że od 6 lat funkcjonowały już Filary (Jazz Club „Pod Filarami” – przyp. red.). Nasze wzajemne stosunki zaczęły się zacieśniać. W tym czasie w szczecińskim biurze pojawił się Wacław Czech i to on zaproponował, żeby ruszyć z Małą Akademią Jazzu w Gorzowie. Krótko potem zaczęła się rodzić nowa Polska, a oddziały stowarzyszenia jazzowego zaczęły upadać. Taki los spotkał również oddział bydgoski. Od tej chwili z Małą Akademią Jazzu zostałem sam. Od początku lat 90. staram się ją zmieniać, moderować, modyfikować, angażować nowe nazwiska. Jazz to moja wielka pasja, interesują się tą muzyką od początku lat 70, dlatego z tym projektem zawsze było mi po drodze.
Ideą projektu jest edukacja dzieci i młodzieży. Jazz powszechnie uważany jest za muzykę niełatwą, trudno dostępną. Dlaczego właśnie poprzez ten gatunek Akademia stara się wprowadzać dzieci w świat dźwięków?
– Jazzu jako takiego nigdy nie było w programach nauczania i dlatego, kiedy weszliśmy do szkół z naszym projektem zainicjowaliśmy prawdziwa rewolucję. Spotkaliśmy się wówczas z niechęcią części nauczycieli, którzy jasno deklarowali, że nie lubią tego rodzaju muzyki. Z czasem jednak wszyscy się do nas przekonali. Myślę, że stało się to za sprawą świetnych muzyków, współtworzących nasze audycje. A dzieciaki? Dla nich także początki nie były łatwe. W całym, dwuletnim cyklu kształcenia najtrudniejsze bywały trzy, cztery miesiące. To czas, kiedy szukaliśmy ze sobą kontaktu, staraliśmy się dotrzeć do właściwych pokładów wrażliwości, uczyliśmy się koncentracji i umiejętności odbioru muzycznego przekazu. Tak było kiedyś, na początku funkcjonowania projektu. Dzisiaj nasza praca i stała obecność w poszczególnych placówkach skutkuje rzeczą fenomenalną, a mianowicie tym, że owe szkoły po prostu żyją Małą Akademią Jazzu. Nawet ci, którzy nie uczestniczą w tym wydarzeniu doskonale są zorientowani co to takiego. Szkolna tkanka jest przesiąknięta jazzem, stąd nasz kontakt z nowymi odbiorcami jest niemal błyskawiczny.
Obecnie funkcjonujący program nauczania muzyki jest mocno okrojony. Czym to grozi na przyszłość? W jakiej kondycji za kilka lat będzie nasz słuch muzyczny, co stanie się z naszym poczuciem rytmu, umuzykalnieniem?
– Ostatnio uczestniczyłem w kilku konferencjach po części poświęconych temu zagadnieniu. Wszędzie podkreślano, że połączenie plastyki z muzyką doprowadziło do wielkiej degradacji umuzykalnienia młodych pokoleń. Zorientowano się teraz, że to był błąd, dlatego od nowego roku szkolnego mają wejść pewne zmiany programowe.
Zmiany w programie to jedno, a co z pedagogami, którzy zdążyli się już przekwalifikować?
– Jeżeli w szkole nie ma dobrego nauczyciela muzyki, to jest to tragedia dla wszystkich uczniów. Dzisiaj trudno o wyspecjalizowanych fachowców w tej branży. Przez całe dziesięciolecie, kiedy muzyka jako przedmiot była marginalizowana, pedagodzy musieli szukać dla siebie innych obszarów. Mam nadzieję, że zmiany programowe doprowadzą do powrotu ustawicznego nauczania tego przedmiotu w naszym kraju.
Mała Akademia Jazzu to często jedyna forma kontaktu z muzyką – tak jest na etapie szkół podstawowych i gimnazjów. W szkołach średnich mamy jeszcze większy dramat. Jakiś czas temu próbowaliśmy z naszym projektem wejść do placówek ponadgimnazjalnych, ale okazało się, że dominuje tam parcie na realizację materiału, na wynik… Zorientowaliśmy się, że zaczynamy im przeszkadzać, dlatego postanowiliśmy się wycofać.
Został pan zaproszony do udziału w debacie eksperckiej na temat „Powszechnej edukacji muzycznej”. Za przedsięwzięciem stała Kancelaria Prezydenta RP. Na swoim blogu napisał pan, że: „Jakkolwiek by na to nie patrzeć, brzmi to sensacyjnie”. To zapewne nobilitacja dla pana?
– No tak, znaleźć się w tak szacownym gronie to wielka rzecz. Miałem okazję rozmawiać o muzyce z ludźmi świata nauki. Ja byłem tam chyba jedynym praktykiem działającym w tak zwanym terenie, a do tego jedyną osobą związaną ze środowiskiem jazzowym. Skoro mówimy o spotkaniu zorganizowanym przez Kancelarię Prezydenta, to warto zaznaczyć, że wszyscy jej uczestniczy podkreślali konieczność zainicjowania szerokiej edukacji muzycznej Polaków. Mam nadzieję, że skoro na tylu frontach o tym się dziś dyskutuje, to naprawdę przyniesie to wymierne skutki.
Mała Akademia Jazzu niebawem będzie celebrować 30 urodziny. Tymczasem jest to wciąż projekt wyjątkowo innowacyjny. Na czym polega ten fenomen?
– Myślę, że przede wszystkim chodzi tu o autentyczność przekazu, o tę cienką nić emocjonalnego powiązania między wykładowcami a odbiorcami. Trzy lata temu zainteresował się nami Instytut Muzyki i Tańca w Warszawie. Finałem naszej współpracy jest raport ,,Edukacja w dziedzinie jazzu i muzyki estradowej w Polsce”. Sporo miejsca poświęcono w tej publikacji Małej Akademii Jazzu, pada na jej temat sporo ciepłych słów. Doktor Andrzej Białkowski ze wspomnianego instytutu, a zarazem pracownik Uniwersytetu Marii Curie-Skłodowskiej w Lublinie, postanowił przyjrzeć nam się z bliska, przyjechał do Gorzowa i wziął udział w kilku audycjach. Potem przyznał, że to, co zobaczył, przeszło jego najśmielsze oczekiwania. Był zachwycony formułą naszych spotkań. Natychmiast postanowił przywieźć do nas swoich studentów. Cztery miesiące później przyjechał pełny autokar młodych ludzi, którzy podczas specjalnie zaaranżowanej trasy dosłownie zgłupieli – w pozytywnym tego słowa znaczeniu. Ich pojęcie o animacji muzycznej nabrało nowych kolorów. Zobaczyli jak muzycy jazzowi potrafią współpracować z dzieciakami, zobaczyli, że wchodzą w tę materię jak w magmę. Zresztą tego się nie da opisać słowami…
Inne regiony pewnie z zazdrością spoglądają na gorzowską Akademię. Czy środowiska jazzowe w Krakowie, Warszawie i innych ośrodkach byłyby w stanie podołać podobnemu wyzwaniu?
– Po całej Polsce rozsiani są wspaniali muzycy jazzowi, problem w tym, że wśród nich musi znaleźć się lider, animator, który zwyczajnie się uprze i będzie dążył do stworzenia podobnego organizmu. Musi to być ktoś, kto będzie robił swoje nawet wtedy, kiedy pod nogi sypać mu będą kolce. Ponadto ważne jest, by być autentycznym. Młodych ludzi nie można oszukać, oni wyczują, kiedy robi się coś na siłę. Czy gdzieś się to udaje poza Gorzowem? Z powodzeniem Małą Akademię Jazzu przeniesiono na grunt dolnośląski, aczkolwiek tamtejsze zajęcia mają nieco inny wymiar. Edukacja odbywa się w cyklach rocznych, a w spotkaniach uczestniczy wielka rzesza dzieciaków. U nas w sali zasiada do stu osób, tam często czterokrotnie więcej. Poza tym tamtejszy projekt skomercjalizowano, co oznacza, że uczestnicy zajęć wnoszą opłaty.
Czy Mała Akademia Jazzu, jak na rasową uczelnię przystało, zdołała wykształcić rasowych muzyków?
– Za trzy godziny na scenie w Jazz Clubie „Pod Filarami” koncertował będzie Marek Konarski – chłopak, który całkiem niedawno zwierzył mi się, że w jego życiu jazz zmienił wyobrażenie o muzyce. Poznałem go na etapie gimnazjum. W jego szkole były zajęcia MAJ. Kiedy miał 13 lat grał już na weselach. Potem przyznał, że gdyby nie Mała Akademia Jazzu, to prawdopodobnie dalej by to robił. Dzisiaj ma 21 lat i jest jazzmanem globalnym, ukończył najpierw średnią szkołę muzyczną, a teraz studiuje na zagranicznych uczelniach, obecnie w Finlandii. Wśród absolwentów Akademii jest przecież Adaś Bałdych, toż to pierwsze skrzypce w kraju. Jako młody chłopak przychodził do mnie na zajęcia do klubu, potem bywał tu na koncertach, przedstawiałem go najbardziej znamienitym postaciom ze świata jazzu. Koniecznie muszę wspomnieć o świetnym pianiście Michale Wróblewskim, który przepięknie lawiruje pomiędzy jazzem a muzyką klasyczną. Wszystkich nie sposób wymienić, ale śmiało mogę powiedzieć, że jest to grupa około 20 muzyków, którzy swoją przygodę zapoczątkowali od Małej Akademii Jazzu.
Mała Akademia Jazzu to bez wątpienia pańskie dziecko. Czy czuje się pan spełnionym ojcem tego projektu?
– Nie ukrywam, że ja czerpię energię z młodych ludzi, którymi się otaczam. Dla mnie wciąż jest zaskakujące to, że nawet przedszkolaki potrafią chłonąć jazz przez bite 45 minut, kiedy naukowo wyjaśnione jest, że ich percepcja pozwala im na 20-30 minutowe skupienie. Kontakt z młodymi odbiorcami napędza mnie i daje siłę do dalszej pracy.
Wczoraj był taki moment, który po raz kolejny dał mi do zrozumienia, że to, co robię, ma głęboki sens. Otóż jesteśmy przed ósmą w szkole w Bogdańcu, trwają przygotowania do audycji, ogólny rejwach – jak to przed dzwonkiem na lekcję. Nasz wykładowca, saksofonista, Adam Wendt wyjmuje z futerału instrument, zaczyna grać… Nagle wyłania się dziewczynka, góra siedem lat, i staje przed nim jak wryta. Spogląda na niego jak na anioła, jak na kosmitę, a jej twarz jest pełna szczęścia. Adam gra swoje wprawki, podchodzi do niej, ona ani drgnie, jest w innym wymiarze. Trwa to pięć minut. Pięć minut, dla których warto żyć.
***