Wyobraźcie sobie najbardziej kultowe i klimatyczne miejsce np. w Krakowie. A teraz w magiczny sposób przenieście je w całości gdzieś tam – na koniec świata. Do miejsca, gdzie czas płynie od niechcenia, a każdy zna każdego… Mała osada z klubem godnym wielkiej stolicy – zawsze uśmiechnięta obsługa z sercem na dłoni, cudowne zapachy, blask świec, wykwintne specjały w cenie nie z tego świata… No i ta muzyka – stare, dobre lata sześćdziesiąte przeplatane współczesną, ambitną alternatywą popu – także na żywo! Właśnie taki jest Bogart…
Tak o muzycznym klubie w Gomunicach koło Radomska pisze jeden z jego gości. Nic dodać, nic ująć… O fenomenie tego miejsca rozmawialiśmy z Przemysławem Urbańskim – kapitanem tego muzycznego okrętu.
Przemysław Chrzanowski: Kilka dni temu gościliście pod swoim dachem Michała Urbaniaka, który prowadził warsztaty jazzowe pod kryptonimem Urbanator Days. Jak udało się wam ściągnąć do Gomunic tak wielką gwiazdę?
Przemysław Urbański: – Przygoda z Urbaniakiem zaczęła się dwa lata temu, kiedy szukaliśmy artystów do udziału w akcji radiowej trójki „Idą święta” (akcja na rzecz rodzinnych domów dziecka – przyp. red.). Udało mi się z nim wówczas skontaktować i zaprosić do tegoż przedsięwzięcia. Niejako przy okazji Michał Urbaniak zdecydował się u nas zrobić warsztaty jazzowe. No a kiedy pojawiły się wieści o kolejnej edycji Urbanator Days, postaraliśmy się, by Gomunice po raz kolejny stały się przystankiem dla tego sławnego muzyka.
W jednym z telewizyjnych wywiadów Michał Urbaniak rozpływał się mówiąc o potencjale muzyków, biorących udział w warsztatach, odbywających się na prowincji. Nie omieszkał również ciepło wyrazić się o ludziach związanych z pańskim klubem.
– Wiadomo, że gdyby nie ludzie wspaniale reagujący na muzykę, to takich warsztatów nie udałoby się zorganizować. Mówiąc o muzykach z potencjałem, Urbaniak miał pewnie na myśli członków bandu, który na co dzień związany jest z Domem Kultury w Radomsku. Naprawdę świetnie sobie radzą, a dwóch spośród nich otrzymało właśnie stypendia, dzięki którym będą mogli rozwijać swoje muzyczne talenty.
Kiedy spogląda się na listę zespołów, które zagrały na klubowej scenie w Gomunicach, można dostać gęsiej skórki: T. Love, Farben Lehre, Tymon Tymański & Trasistors, Pogodno, KSU, Cree, Voo Voo, Zdrowa Woda, Kasa Chorych, Muchy, Jan Ptaszyn Wróblewski, Proletaryat, Martyna Jakubowicz, Rezerwat, Moskwa, Kobranocka, Kazik Staszewski, Apteka, Closterkeller, Lao Che… Wymieniać można by dosłownie bez końca. Jak to zrobiliście, że pod waszym dachem topowe gwiazdy goszczą dosłownie w każdy weekend? Jak udało wam się zbudować taką markę działając na wsi?
– To, czy będziemy działać w mieście, czy na wsi było dla nas sprawą zupełnie drugorzędną. Chociaż trzeba przyznać, że w większej aglomeracji byłoby z pewnością łatwiej rozkręcić tę koncertową machinę. Tym bardziej jesteśmy zadowoleni, że w zupełnie enigmatycznym dla świata miejscu stworzyliśmy klub muzyczny z prawdziwego zdarzenia. Wszystko to było poparte mozolną pracą i co oczywiste – bezgraniczną miłością do muzyki.
Początki były jednak zgoła odmienne od tego, co robimy teraz, prowadziliśmy bowiem klub, gdzie dominowała muzyka taneczna. Po kilku latach miałem dość, postanowiłem uspokoić to miejsce i nadać mu nową jakość. Zamknęliśmy ten rozdział definitywnie i postawiliśmy na szeroko rozumianą kulturę: koncerty, warsztaty muzyczne, przedstawienia teatralne – uznaliśmy, że ta droga będzie dla nas właściwa. Czas pokazał, że się nie pomyliliśmy.
Nie obawiał się pan, że to „nie wypali”?
– Niczego nie analizowaliśmy, nie robiliśmy żadnych biznesplanów. Gdybyśmy zaczęli kalkulować, to z pewnością porzucilibyśmy ten pomysł, ponieważ z góry był on skazany na finansowe niepowodzenie. Bardziej kierowaliśmy się sercem, niż rozumem. Przyniosło to jednak pożądany skutek, bo klub dość dobrze się broni w tych trudnych, komercyjnych czasach. Z tego co artyści mówią, ma w środowisku przypiętą łatkę bardzo pozytywnego miejsca. Sądzę, że jest to konsekwencja tego, że w stosownym czasie wykazaliśmy się odwagą i determinacją. Na własnej skórze przekonaliśmy się, że sukces przychodzi wtedy, kiedy robi się coś od początku do końca. W tym miejscu należy się też ukłon świetnej publice, która w znaczący sposób przyczyniła się do stworzenia niepowtarzalnej atmosfery. Kameralny, rodzinny klimat okazał się magnesem dla muzyków. Wieści o naszym klubie szybko rozeszły się pocztą pantoflową. Przekonaliśmy się, że artyści kochają takie miejsca.
Skąd przybywa do was publiczność. Nie powie mi pan chyba, że to tylko mieszkańcy Gomunic?
– Jest dokładnie odwrotnie. Mieszkańcy Gomunic kompletnie nie korzystają z takiej formy rozrywki. Natomiast mamy gości z Poznania, Krakowa, Wrocławia, Warszawy, przyjeżdżają też ludzie zza granicy. Z reguły w naszych kameralnych imprezach bierze udział około 120 osób. Wracając do pańskiego pytania, mogę tylko nadmienić, że na Urbaniaka z Gomunic przyszły… 4 osoby. Pamiętam, jak kiedyś Piotr Kaczkowski w trójkowej audycji Minimax z pewnym ubawem namawiał ludzi mieszkających w okolicy, żeby się niczego nie bali, że to miejsce jest także dla nich. Odsuwając żarty na bok, sam zastanawiam się od lat, jak to jest, że na koncerty potrafią przyjechać ludzie z drugiego końca Polski, a sąsiedzi, którzy mogą przyjść do klubu dosłownie w kapciach, są tak bardzo obojętni na to, co mamy do zaoferowania. Trochę szkoda, bo to przecież zawsze miło, kiedy sąsiad zajrzy, czy kolega ze szkoły… Z rozczarowaniem muszę przyznać, że do tej pory na to recepty nie znalazłem.
Przybycie znanego zespołu do, powiedzmy, 30-tysięcznego miasta traktowane jest w kategorii wielkiego kulturalnego wydarzenia. Tymczasem u was te gwiazdy grają co tydzień. Bez wielkiego szumu i zadęcia. Jak udaje się wam ta sztuka?
– Właściwie nie ma w tym nic skomplikowanego. Trzeba złapać za telefon, albo usiąść przed komputerem i poświęcić chwilę na rozmowę, tudzież odebranie kilku maili. Miłe niewątpliwie jest to, że artyści sami do nas dzwonią, wyrażając ochotę zaprezentowania się przed naszą publiką. Wielu z nich gościło na naszej scenie już kilkukrotnie, przykładem może tu być legendarna grupa Krzak. Ale nie brak nam debiutantów, ostatnio miałem nawet telefony z Wielkiej Brytanii, czy z Nowego Jorku. Jesteśmy otwarci na nowe muzyczne doznania i dla takowych gości szeroko otwieramy swoje podwoje.
Zbliżają się święta. Czy jak co roku wasz klub zaangażuje się w trójkową akcję charytatywną „Idą Święta”?
– Tak i szykujemy z tej okazji nie lada niespodziankę. Otóż zagra u nas grupa Raz Dwa Trzy, której chyba nikomu nie trzeba przedstawiać. Często powtarzam ludziom, że to prawie rzecz niemożliwa zobaczyć taki zespół w tak małym klubie. Trzeba to traktować w kategorii ekskluzywnego wydarzenia dla stu osób.
Dlaczego gwiazdy tak dużego formatu godzą się na występy w niebywale kameralnych warunkach? Czego tutaj szukają?
– Myślę, że tylko w takich warunkach nie są enigmatyczni, mogą liczyć na bezpośredni kontakt z widzem, który jest dosłownie na wyciągnięcie ręki. Wyraźnie czuć tę wzajemną interakcję, która jest niemożliwa podczas imprez plenerowych, czy stadionowych, gdzie publika jest dla artysty bezosobową masą. Gościliśmy niedawno zespół ze Stanów Zjednoczonych. Chłopcy zagrali w całej Europie ponad 30 koncertów, byli między innymi w Niemczech, Austrii, Szwajcarii, w Czechach, a na koniec trafili do nas. Miło było usłyszeć, że nigdzie wcześniej nie doświadczyli tak wspaniałej reakcji widzów. Podobnego zdania są Leszek Janerka, czy Wojtek Waglewski z Voo Voo. I dlatego tak chętnie do nas wracają. Sądzę , że dla wielu z artystów jest to także powrót do korzeni, każdy przecież zaczynał od występów dla wąskiego grona odbiorców.
A jak na waszą działalność zapatrują się lokalne władze? Czy ktokolwiek zdaje sobie sprawę z waszej misji kulturalnej?
– Nikt nie interesuje się tym, co robimy w Gomunicach. Tymczasem stale promujemy zarówno samą miejscowość, jak i powiat radomszczański. Oczekiwalibyśmy od władz choćby doraźnego wsparcia finansowego, bo to co robimy, to nie tylko działalność komercyjna. Przy klubie Bogart funkcjonuje Stowarzyszeni Sił Twórczych „Wataha”, które para się działalnością edukacyjną. Prowadzimy interesujące warsztaty, dajemy dzieciakom możliwość obcowania ze sztuką na najwyższym poziomie. Chciałbym tutaj zaznaczyć, że podopieczni naszego stowarzyszenia nie ponoszą z tego tytułu absolutnie żadnych kosztów. Niestety, nikt tego nie dostrzega. Osobiście bardzo nad tym boleję.
I ostatnie pytanie: czy to prawda, że w klubie Bogart widziano Davida Lyncha?
– Wygląda na to, że prawda. Wszedłem wtedy na ostatnią chwilę i na własne oczy go widziałem. Trudno powiedzieć w jakich okolicznościach się tu znalazł, chodziły słuchy, że jego kierowca pomylił drogę obwożąc mistrza w poszukiwaniu ciekawych plenerów do nowego filmu. W każdym razie i to wydarzenie potwierdza, że nasz klub to miejsce magiczne.
fot. www.club-bogart.com
***