Za górą jest czeska Bystrzyca. W stanie wojennym szmuglowano z niej cukier i lekarstwa. Po polskiej stronie towar odbierali zdeterminowani, gotowi na wszystko ludzie. Ryzykując peerelowskimi kazamatami, przechwytywali kontrabandę nie dla zysku. Robili to dla owadów. Dla ukochanych pszczółek.
Bez troski swoich opiekunów robotne stworzenia nie przetrwałyby długich miesięcy reglamentacji artykułów spożywczych, godziny milicyjnej, kontroli korespondencji, gospodarczo-społecznych restrykcji. Niechybnie powiększyłyby listę ofiar „nocy generała”.
Ten trudny czas ujawnił wspólnotę opartą na specyficznym hobby, faktyczny pszczelarski internacjonalizm. To przecież czescy koledzy pomagali właścicielom pasiek z sąsiedniej Wisły, pobliskiej Istebnej, z Ustronia i Szczyrku. Gąsiorem krzepkiej śliwowicy zmiękczali pograniczników, z czujnych funkcjonariuszy reżimu czynili mało spostrzegawcze niedorajdy.
Po latach jest co wspominać, a i wykute wówczas przyjaźnie okazały się wyjątkowo trwałe.
Tylko młodych brak
Wiślańskie zorganizowane pszczelarstwo ma bogate tradycje. Pierwsza skupiająca miłośników tej działalności organizacja powstała przeszło osiemdziesiąt lat temu. Od tamtej, uwiecznionej na pożółkłych fotografiach pory dzieli współczesnych bartników cywilizacyjny kosmos. Ba! Nawet pamiętany przez niektórych stan wojenny to dzisiaj odległa, obrosła legendą epoka.
Fantastycznie brzmią opowieści o problemach z cukrem i lekarstwami. Teraz wciąż doskonalonym oprzyrządowaniem wabi specjalistyczny rynek, nowinek z pszczelarskiego świata dostarcza obszerna literatura i branżowa prasa. Ci co kiedyś einsteinowskim wysiłkiem szarych komórek zdobywali środki niezbędne do produkcji miodu, pod nosem mają cały ich arsenał. W okolicach Andrychowa (województwo małopolskie, dawniej bielskie) działa sławna firma „Łysoń” – krajowy potentat w wytwarzaniu i dystrybucji uli, ulików, miodarek diagonalnych i kasetowych, poławiaczy pyłku, ramek, beleczek, boczków.
Pszczelarstwo boryka się za to z innymi trudnościami. Brak narybku, świeżej krwi, młodych entuzjastów – oto zgryzota przedstawicieli środowiska. Zjawisko nie jest wyłącznie polską specyfiką. Koło w czeskiej Bystrzycy liczy stu trzydziestu członków, ale młodzi do niego szeroką falą nie napływają. – Nie ma zainteresowania, bo nie ma z tego koron (czeska waluta – przyp. M. P.) – odsłania brutalną prawdę Jan Mitrenga, posiadacz osiemdziesięciu uli.
Emil Macura (www.pszczelarze.wisla.pl).
To przykre, zważywszy, że rodacy Bohumila Hrabala (co prawda ów znakomity pisarz przepadał za gołębiami, ale one do pszczół są przecież podobne: latają, żyją stadnie, mówi się o nich „cukrówki) zapisali piękną pszczelarską kartę. Zmarły niedawno, wybitny znawca problematyki, inżynier Emil Macura był dla naszych reprezentantów miododajnego kręgu przekazicielem tego, co w naukowej teorii najnowsze, co chów pszczół podnosiło na wyższy etap rozwoju.
Za zaradność bardzo lubiani
Zatem bartniczą brać tworzą ludzie dojrzali. Mimo siwiejących, czasami rzedniejących włosów, zapału im nie brakuje, a werwa i inicjatywa potrzebne są nie tylko do uprawiania hobby. Także do odnalezienia się w targanej odśrodkowymi tendencjami strukturze organizacyjnej (lub usytuowania poza nią).
Niektóre oddziały odłączyły się od Polskiego Związku Pszczelarskiego, zarzucając krajowemu kierownictwu oligarchizację i, delikatnie mówiąc, oderwanie od pszczelarskich mas. „Renegaci” mówią o zarządzie PZP mniej więcej to, co mówi się o zarządzie Polskiego Związku Piłki Nożnej i prezesie Grzegorzu Lacie.
Podarunki z Wisły. W czapce Jan Cieślar.
Wisła wybrała inny rodzaj autonomii. Do PZP należą, lecz nie jako koło, a powołany dziewiętnaście lat temu Związek Pszczelarzy. Są organizacją społeczno-zawodową, taką jak kółka rolnicze czy koła gospodyń wiejskich. Świetnie im się z tym wiedzie, choć padają głosy, że znakomita kondycja związku to zasługa Jana Cieślara, niby szeregowego członka, a tak naprawdę wielkiej samorządowej szychy. Jan Cieślar jest z dawna zasiedziałym sekretarzem gminy i zapewnia, że jego urzędowy wpływ na związek nie przekracza granic prawa. Jak zwał tak zwał, w mieście wyczuwalna jest sympatia lokalnej władzy do tutejszych pszczelarzy. Swoje biuro mają w stylowej chatce „U Niedźwiedzia” – miejscu, którego żaden turysta przeoczyć nie może.
Jednak władza lubi pszczelarzy nie tylko, a nawet nie przede wszystkim, ze względu na sekretarza. Lubi ich, bo jako jedni z nielicznych nie wyciągają drżącej ręki po jałmużnę, nie proszą natarczywie o wsparcie, nie zanudzają finansowymi potrzebami. Z Unii Europejskiej tych dziewięćdziesięciu czterech zapaleńców wyrwało w zeszłym roku pięćdziesiąt tysięcy złotych, a teraz dwadzieścia siedem. Ta całkiem przyzwoita sumka poszła na szkolenia, sprzęt i pszczele odkłady (sztuczne rodziny, utworzone z kilku plastrów z czerwiem i obsiadającymi je pszczołami, zabranymi z jednej lub kilku silniejszych rodzin oraz matką pszczelą). Pewnej gorzelni zaradni wiślanie sprzedali recepturę tradycyjnej „miodonki” (vel „mioduli”). Na etykietce wybornego trunku sławiony jest region, a czasami coś brzęczącego w ramach sponsoringu skapnie. Nadleśnictwo Wisła też życzliwej pomocy nie odmawia.
Emisariusze większej sprawy
Kilka miesięcy temu do gminnej urzędniczki w Ogrodzieńcu (miejscowość na Jurze Krakowsko-Częstochowskiej) zadzwonił telefon. Głos w słuchawce pytał o turystyczną bazę i czy w pobliżu działa jakieś koło pszczelarskie. – O tak, działa. Zaraz podam namiary – padła wyraźnie oczekiwana odpowiedź.
U Joanny Matusiak. Od prawej Henryk Urbańczyk i Jan Szalbót.
Spotkali się w ostatni weekend czerwca. Kilku przedstawicieli skromnego ogrodzienieckiego koła (zaledwie dziewiętnastu członków) czekało na gości w agroturystycznym gospodarstwie Joanny Matusiak (córki właściciela dziesięciu uli, Włodzimierza Chrząszcza). Na czele komitetu powitalnego stanął sam prezes Henryk Urbańczyk. Około godziny jedenastej zajechała mniej więcej czterdziestoosobowa grupa z Beskidu Śląskiego. Jak w powojennych, socrealistycznych filmach, za kierownicą autokaru siedziała młoda uśmiechnięta kobieta. Przywiozła Jana Cieślara, wiceprezesa Jana Szalbóta, pszczelarzy z Wisły, ich towarzyszy z Ustronia i Istebnej oraz Jana Mitrengę z Bystrzycy nad Olzą.
W pasiece Włodzimierza Chrząszcza.
Obie strony wcześniej się nie znały, ale potencjalne bariery pękły już po pierwszych uściskach dłoni. Przy słodkich wypiekach i napojach chłodzących rozgorzała interesująca dla wszystkich dyskusja. Jan Szalbót poinformował, że zeszły rok był w Wiśle rekordowy pod względem spadzi. Przed świeżo poznanymi kolegami odsłaniał obce im niuanse beskidzkiego pszczelarstwa. Spadź w Ogrodzieńcu nie występuje, na tych terenach produkowane są tylko miody nektarowe. Generalnie, pszczeli pożytek (znoszony do uli pokarm) jest w rejonie Wisły bogatszy i bardziej urozmaicony. Wesołe Maje żerować mogą na wielobarwnym kwieciu zaścielającym łagodne i strome stoki, nie są skazane na uprawową monokulturę, która dla pszczoły jest jak dla człowieka odżywianie się tylko owsianką. Swoją drogą, wielkość pożytku wcale nie zależy od nasycenia roślinnością. Jan Szalbót wspomniał o pokrywającym okolice Muszyny, największym w Europie lesie lipowym. Nagromadzenie gatunku nie przekłada się jednak na miodową obfitość.
***
Trafili na rewelacyjną pogodę. Bezchmurne niebo i śródziemnomorskie temperatury zastali na Pustyni Błędowskiej, w Ogrodzieńcu, w położonej tuż obok Pilicy, gdzie odbył się relaksujący wieczorek przy grillu i ognisku. Następnego, równie pięknego dzionka ruszyli do Ojcowa, a wyprawę sfinalizowali u zaprzyjaźnionych pszczelarzy z Trzebini.
***
Te krajoznawcze eskapady organizują co roku. Tam gdzie przybywają, zaprzeczają podhalańskiemu schematowi mieszkańca geologicznych wypiętrzeń; spartego górola, co na ceprów z wysokości turni baczy, a rękę do nich ino po dutki wyciąga.
Popołudniowy relaks.
Wiślanie to zupełnie inny sznyt. Może dlatego, że żyją wśród niezliczonych budowli, w których przez dziesięciolecia wypoczywali górnośląscy górnicy, hutnicy, ludzie ciężkiej, uczciwej roboty. Choćby z racji powszedniego trudu należały się lokatorom domów wczasowych szacunek, życzliwość, dobre słowo.
Z tym dobrym słowem beskidzka grupa krąży po kraju, nie tylko o pszczołach rozprawiając. Są emisariuszami większej sprawy. W podróży zapraszają miejscowych do swojego kręgu, częstują przywiezionym z gór chlebem, upieczonym tam sernikiem, bogatym w skwarki smalcem, rozweselającą miodonką. Nie psioczą na rzeczywistość, nie narzekają na rząd i premiera. Mówią o tym jak wspaniale rozwija się ich rozsławione przez Adama Małysza miasteczko. O tym, że Wisła to już nie peerelowski, a europejski kurort, że wbrew obawom, inwestycyjna ekspansja hotelarza Gołębiewskiego była dla nich nowym, rozwojowym impulsem. Słuchając ich, degustując zakąszaną chlebem ze smalcem miodonkę, po prostu chce się do Wisły przyjechać.
A co do pszczelarstwa, byłoby szkoda, gdyby ta sztuka bez młodych zanikła. – To wiedza interdyscyplinarna, łącząca biologię, genetykę, agronomię i parę innych, specjalistycznych dziedzin – mówi Jan Cieślar.