Eko-jadło nie tylko prosto od… krowy (Dodatkowe dochody rolników)

repository_pszczelarz

Nic nie smakuje lepiej niż chleb prosto z sabatnika. No chyba, że ten sam chleb ze smalcem domowej roboty i ogórkiem z beczki. Wielu oddałoby za taką porcję tygodniowy abonament wykupiony w korporacyjnej stołówce. Jest się czym zachwycać, wszak nie ma tu sztucznych polepszaczy, środków konserwujących, czy choćby osławionego glutaminianu sodu. Gdzie szukać tej prawdziwie zdrowej żywności? Oczywiście na wsi.

Znaleźć gospodarstwo, w którym przyrządza się regionalne jadło wcale nie jest jednak łatwo. Dostępność tanich artykułów spożywczych wyparła tradycyjne przysmaki. Pod strzechy trafiło mleko w kartonach, chleb z silikonowej foremki i jajka wcale nie prosto od kury. Wędliny po dwóch dniach ociekają solanką i robią się śliskie, pomidory za to wprost przeciwnie: rozkrojone przed tygodniem nadal prezentują się tak, jakby przed chwilą zerwano je z krzaka. Chemia aż bije po oczach, bezwonne warzywa wytrzymają i miesiąc, bo tak zaplanował producent. Polanych woskiem jabłek nie musimy zjadać od razu, za pół roku też będą w idealnej formie. Karmione co dwa dni herbicydami wyglądają jak malowane. Takich „frykasów” z pewnością nie znajdziemy w podkluczborskim gospodarstwie Jana i Zdzisławy Gwozdków.

 Jeszcze kilka lat temu należeliśmy do armii zwykłych konsumentów

 – Do koszyka w sklepie wkładaliśmy to samo co statystyczny Kowalski. Nie główkowaliśmy wówczas nad składem konkretnego artykułu, nie przeliczaliśmy kalorii, w ogóle nas nie interesowało pochodzenie danego asortymentu. Pewnie wynikało to z wartkiego trybu życia. Wiadomo: praca, dom, dzieci… Dopiero na emeryturze nieco wyhamowaliśmy. I właśnie wtedy zadaliśmy sobie pytanie: Czy my musimy na stare lata dodatkowo się podtruwać? Czy nie możemy powrócić do tradycyjnej formy przyrządzania potraw? Początkowo ludzie pukali się w głowę jak im mówiłem, że sabatnik będę budował. Dzisiaj sami przychodzą do mnie po chleb. Proszę mi wierzyć: do sklepu to my tylko po sól i cukier teraz chodzimy. Resztę robimy we własnym zakresie według starych receptur. Co więcej, czasem i parę groszy na tym potrafimy zarobić – podkreśla z dumą pan Jan.

 Ale zacznijmy od początku…

Państwo Gozdkowie od zawsze mieszkali na wsi, mieli kilka kur, króliki i trochę ziemi w dzierżawie. Sami nic nie uprawiali, bo pracą byli zajęci. Ona nauczycielka, on kierownik produkcji w pobliskim zakładzie metalurgicznym. Popołudniami z lubością pielęgnowali swój ogród, cała wieś im go chyba wtedy zazdrościła.

– Mieliśmy tam mnóstwo krzewów i drzew owocowych. Cały urobek przerabialiśmy na konfitury i nalewki. W okolicy uchodzę za mistrza w tym fachu – chwali się pan Jan. – Już wtedy zacząłem też interesować się pszczołami. Od znajomego dostałem dwa ule, spróbowałem i od razu w pierwszym roku zebrałem pierwszy miód. Z czasem tak mnie to wciągnęło, że sukcesywnie zacząłem powiększać swoją pasiekę. I tak po 20 latach w ogrodzie pojawiło się około 40 uli. W międzyczasie zapisałem się do związku pszczelarskiego i stałem się formalnym producentem „złotego nektaru”. To wtedy poczułem smak ekologicznie zarobionego pieniądza.

Pan Jan w krótkim czasie stał się właścicielem sporej pasieki. Amatorów jego złotego nektaru w okolicy nie brakuje.

Kiedy pan Jan zasłużenie rozstał się z życiem zawodowym, jego małżonka już dawno była na emeryturze. Jak sama żartobliwie podkreśla z zamiłowaniem wróciła wówczas do garów. – Bo ja zawsze lubiłam gotować, ale za szkolnych czasów po prostu nie miałam na to czasu. Wreszcie zaczęłam odkrywać nowe smaki, delektowałam się kuchnią włoską, zachwyt budziły u mnie potrawy azjatyckie… Na ziemię sprowadził mnie mój mąż, który z dowcipem rzucił kiedyś:

 A może byś tak zwykłego chleba upiekła?

– Rzucił rękawicę, to ją podniosłam. Ze swojego rodzinnego domu pamiętałam zapach zakwasu, a potem aromat dopiekającej się skórki, ale przepisu za żadne skarby nie pamiętałam. Popytałam jednak na wsi, czy ktoś takowym nie dysponuje i znalazłam. Sąsiadka, która przed laty należała do koła gospodyń miała go spisanego na pożółkłej kartce. Razem zabrałyśmy się do roboty jeszcze tego samego dnia. Bochenki w zwykłych brytwannach do ciasta zawiozłyśmy do piekarni. Siedziałyśmy tam murem przez kilka godzin. Ciasto nam tak wyrosło, że ledwo zmieściło się w formach. Potem degustacjom nie było końca, częstowałam piekarzy, sąsiadów, znajomych… Byłam dumna, że zrobiłam swój własny chleb, a tym samym udowodniłam mężowi, że mnie na to stać.

 Tak się wtedy przejąłem, że…

– … zacząłem kombinować jak by tu sabatnik w domu zrobić. Bo już potem sklepowego chleba jeść nie chciałem – wtrąca pan Jan. – Pomyślałem, że postawię go w budynku gospodarczym. Zawołałem człowieka, który kiedyś zawodowo budował piece kaflowe. Tanim kosztem załatwił mi cały materiał i wspólnie zabraliśmy się za robotę. Stawialiśmy to cudeńko przez całą zimę. Prócz pieca z sabatnikiem wybudowaliśmy małą wędzarnię. Od tej pory chleb wypiekamy sami. Robimy to raz w tygodniu. W żadnym sklepie nie znajdzie pan takiego specjału. Marketowy bochenek sczerstwieje po dwóch dniach, ten zachowa świeżość nawet przez 6-7 dni. I nie ma w nim żadnych sztucznych świństw. Zazwyczaj wypiekamy więcej niż nam potrzeba, ludziom bardzo smakuje taki chleb, więc go od nas w drobnych ilościach nabywają.

Pani Gozdkowa słynie jeszcze z innego wypieku, po mistrzowsku robi ciasto drożdżowe. Przygotowuje wielkie blachy placka a to z rabarbarem, a to ze śliwkami, a to z truskawkami. Całość posypuje cukrem-pudrem, który głęboko wtapia się w gorącą kruszonkę. Palce lizać. Jak łatwo się domyślić i na ten produkt jest wielu amatorów. – Szczególnie dużo zamówień mam przed jakimikolwiek świętami. Sabatnik mi wówczas nie stygnie – kwituje pani Zdzisława.

 Myśmy żadnej reklamy nigdy nie stosowali

– Ludzie sami jakoś do nas zawsze się garnęli. Jak przyszli po miód, to się o chleb, albo placek pytali. Wyczuliśmy, że to nasze zamiłowanie do ekologicznej, tradycyjnej kuchni zaczyna interesować okolicznych sąsiadów. A potem utarło się, że czy mleko, czy ser, albo masło domowej roboty to tylko u Gozdków – opowiada pan Jan. – No właśnie, skoro o nabiale mowa, to warto byłoby powiedzieć jak to staliśmy się posiadaczami dwóch krów. Otóż jest u nas człowiek, który miał w zwyczaju swoje łaciate wypasać na rowie przy szosie. Razu pewnego jedna z nich wlazła prosto pod autobus. Kierowca zahamował z piskiem, ale i tak lekko krasulę poturbował. Na miejscu szybko zjawiła się policja, chłopu wlepili mandat i zabronili raz na zawsze krów na rów wypędzać. Tak był tym całym zajściem zaaferowany, że postanowił zwierzęta na rzeź dać. Jak się o tym dowiedziałem, to je od niego tanio odkupiłem. Zrobiłem to bez konsultacji z żoną, urządziła mi potem niezłą awanturę. Skończyło się na tym, że to ja je w pełni „obsługuję”. Całe mleko przetwarzam, robię z niego ser i masło. Do produkcji tego ostatniego kupiłem sobie specjalną maszynę. Masełko wychodzi takie, że palce lizać.

Tego, że Gozdkowie mają swoją śmietanę, czy maślankę nie trzeba dodawać. Gospodarze przekonali się, że rarytasem może być obecnie na wsi samo mleko. Takiego prosto od krowy mało gdzie się teraz uświadczy. Tam gdzie kiedyś trzymano po dwie, trzy krasule zrezygnowano z ich hodowli. A ci, którzy nastawili się na przemysłową produkcję mleka, nie są w stanie „obsłużyć” jednostkowego klienta. – W tej sytuacji młode matki z okolicy, jak się dowiedziały, że krowy mamy, szturmem ruszyły do nas z bańkami. I tak dzień w dzień każda po literku bierze. Mają świadomość, że sztucznych pasz u nas krasulom się nie podaje. Mleko czyste, przecedzone, pełne witamin i zdrowego tłuszczu. Maluchy ponoć rosną na nim jak na drożdżach, nie chorują tak często jak kiedyś. Powtórzę po raz kolejny: w sklepie pan takiego nie znajdziesz – z uśmiechem podkreśla pan Jan.

 W ekologicznym gospodarstwie nie może zabraknąć drobiu

 U Gozdków, jak wspominaliśmy, kury zawsze były. Ale teraz jest ich tak dużo, jak nigdy wcześniej. To ze względu na stale rosnący popyt na świeże jajka. – Po podwórzu biega około 60 niosek, mają u nas nie lada komfortowe warunki. Wypuszczamy je wprost do sadu, gdzie mogą kopać i grzebać w ziemi do woli. Na 30 arach znajdują wszystkie mikroelementy, jakie potrzebne są im do życia. Do koryta sypię im tylko zboże, nie znają żadnych gotowych pasz. W efekcie nasze jajka są stuprocentowo ekologiczne i w niczym nie przypominają tych, które sprzedaje się w sklepach pod szyldem „wiejskich”, Wiadomo, że tamte „produkuje” się w kurzych fermach, dzisiaj nawet na targu trudno o jaja, pochodzące z tradycyjnego gospodarstwa – tłumaczy pani Zdzisława.

O swoim zamiłowaniu do ekologicznej żywności państwo Gozdkowie mogliby rozprawiać godzinami. O jednym tylko nie chcą mówić wprost: ile na takiej gospodarce można zarobić? – Wie pan, my nie prowadzimy sklepu, nie wystawiamy straganu przed bramą. Do nas ludzie trafiają za sprawą marketingu szeptanego, wielu z nich to nasi przyjaciele. Wiadomo, że piekąc chleb, czy robiąc masło sami musimy włożyć trochę własnych środków. Wiadomo, prąd kosztuje, woda kosztuje, jakieś przyprawy… Miło jest nam wtedy, jak się te wydatki z drobnym zyskiem amortyzują – ucina pan Jan i zaprasza do suto zastawionego, ekologicznego stołu.

Facebook
Twitter
Email

Newsletter

Co miesiąc najlepsze teksty WW w Twojej skrzynce!

Newsletter

Co miesiąc najlepsze teksty WW w Twojej skrzynce!