Dzisiaj pociągowych siwków, czy gniadych na wsi ze świecą szukać, a i krów jakoś nie widać. Współczesne rolnictwo stało się przemysłem, gdzie królują konie mechaniczne. Te z bujną grzywą i kopytami pewnie niebawem przyjdzie nam oglądać w ogrodach zoologicznych. Na szczęście nie wszyscy poddają się obecnym trendom, traktując posiadanie konia w kategoriach dobra najwyższego.
Pasja, dziedziczona z pokolenia na pokolenie
Tomasz Jamróz jest młodym gospodarzem, niedawno odziedziczył ziemię po rodzicach. Zajmuje się głównie uprawą zbóż i hodowlą tuczników. Niedawno dostał z Unii Europejskiej dofinansowanie na zakup nowoczesnego ciągnika wraz z pełnym oprzyrządowaniem, potrzebnym do uprawy roli. W garażach stoi kilka specjalistycznych maszyn, a nad całą zagrodą górują trzy gigantyczne silosy paszowe. Czy w takim miejscu spodziewamy się zobaczyć konia? Pewnie w większości podobnych gospodarstw nie byłoby już dla niego miejsca, u Tomasza jest inaczej. W stajni dumnie prezentują się dwie łaciate klacze, w zeszłym tygodniu jedna z nich się oźrebiła, drugiej ma się to przydarzyć lada dzień.
– To rodzinna tradycja. Wszyscy moi przodkowie uwielbiali konie, widocznie i ja miłość do tych zwierząt otrzymałem w genach. Zresztą odkąd pamiętam zawsze mieliśmy stajnię, a w stajni przynajmniej dwa konie. Ojciec dbał, by nie była to tylko siła pociągowa. Zawsze były regularnie podkuwane, a ich sierść lśniła jak lusterko – opowiada młody rolnik.
– Z czasem zaczął mnie przysposabiać do obrządku przy koniach. Mimo, że były ogromne, nie bałem się ich. Dokąd sięgałem, szczotkowałem ich ogony, głaskałem i wykrzykiwałem rozmaite komendy. Już wtedy wiadomo było, że mam rękę do koni. Obaj z ojcem zawsze z utęsknieniem czekaliśmy na narodziny kolejnych źrebiąt, a kiedy je po odchowaniu sprzedawaliśmy, razem ukradkiem roniliśmy łzy. Bo z koniem można się zżyć tak samo jak z człowiekiem.
Konie, o których zapomnieć się nie da
W gospodarstwie państwa Jamrozów na przestrzeni kilkudziesięciu lat stajnie zamieszkiwało wiele koni, o niektórych do tej pory snuje się rodzinne opowieści. Nestor rodu Antoni (ojciec Tomasza) z lubością wspomina karego ogiera, który jak tylko miał zbyt ciężką robotę, to klęczał na przednich nogach.
– Wyglądało to bardzo komicznie, bo podnosił zad do góry, a przodem składał się jak do modlitwy. Kiedyś byłem we młynie, kolejka za mną na kilkanaście wozów, a ten w klęczki, bo mu za dużo worków ze zbożem nałożyłem. Wstyd był z tego na całą okolicę. Buntował się też w polu, przy orce, albo kiedy trzeba było zwieźć siano do stodoły. Nie raz musiałem zrzucać baliki z wozu, żeby „hrabia” łaskawie podniósł się z kolan.
We wspomnieniach nigdy nie pomija się także klaczy, która była tak inteligentna, że zawsze sama trafiała do domu, a co więcej, sama potrafiła otworzyć sobie wrota.
– Kiedyś mojemu nieżyjącemu już dziadkowi często zdarzało się przysnąć na wozie. Klacz jednak zawsze dowiozła go pod znajomy adres, kiedy się wyspał był już na podwórzu – opowiada Tomasz. – Znali ją wszyscy w okolicy, bo potrafiła zdejmować czapki z głów, zasłynęła też jako amatorka piwa. Kiedyś przypadkowo opróżniła pozostawiony na okiennym parapecie kufel. Nim dziadek zdążył się zorientować, po chmielowym napoju została tylko piana na końskim pysku i potłuczone naczynie. Słyszałem, że krótko potem zasnęła snem kamiennym. Nie wiem tylko czy z alkoholowego upojenia, czy ze zwyczajnego zmęczenia.
Dla Jamrozów posiadanie koni wiąże się dzisiaj z wielka pasją. Łaciate klacze zaprzęga się tutaj już nie do drabiniastych wozów, lecz do stylowej bryczki, a zimą do nie mniej stylowych sań.
– Mamy piękne konie, więc piękny musi być także cały anturaż. Żeby jednak dzisiaj znaleźć ładną bryczkę, trzeba nieźle się napocić. Na odpowiedni klasyczny model sprzed wojny polowałem chyba z dziesięć lat. Wreszcie udało mi się go znaleźć i to całkiem niedaleko. Biały powóz był bardzo zniszczony, ale przyłożyłem się do jego renowacji w ciągu roku wyjechałem nim pokazać się światu. Teraz w każdą niedzielę wybieramy się na przejażdżkę po okolicy. To, co człowiek wówczas czuje, jest bezcenne – zachwyca się Tomasz Jamróz.
Już niebawem w zagrodzie pojawi się drugi źrebak. Tym razem przychówek nie pójdzie na sprzedaż, oba młode konie pozostaną w gospodarstwie. Jamrozowie chcą poszerzać swoje stado, wśród koni czują się znakomicie. Nie wykluczają, że w przyszłości zajmą się profesjonalną hodowlą.
Koniem w pole? Dlaczego nie?
Nieco inaczej do swoich koni podchodzi Jan Tworek. On także posiada dobrze prosperujące gospodarstwo i pełne mechaniczne zaplecze. U niego jednak zwierzęta te nadal wykorzystuje się do pracy.
– Mam dwa ciężkie konie rasy zimnokrwistej. To nie są Araby do jazdy wierzchem, tylko prawdziwe maszyny pociągowe. Takie konie muszą pracować. Warto pamiętać, że pochodzą one od konia leśnego, który tysiące lat temu żył w Północnej Europie. Dzięki swoim predyspozycjom (gruba sierść, potężna budowa, powolny chód – przyp. red.) przeżył on epokę lodową. Udomowiono go jakieś trzy tysiące lat temu. W średniowieczu konie te służyły jako wierzchowce ciężko zbrojnych rycerzy. Tak więc orkę niewielkiego zagonu traktują one dzisiaj w kategoriach drobnej rozrywki – śmieje się pan Jan.
Konie rasy zimnokrwistej, mają przysadzistą budowę, długie, gęste grzywy
i… spokój w spojrzeniu.
Tak jak u Jamrozów, u Tworków konie były od niepamiętnych czasów. Zawsze traktowano je jak członków rodziny. Zanim do śniadania, czy kolacji się siadało, konie musiały mieć obrok w żłobach. Stale czesało się bujne grzywy i szczotkowało twardą jak druty sierść.
– Trzeba je było szanować, bo to na nich opierało się całe gospodarstwo. Ci, co konia nie mieli, na wsi zazwyczaj klepali biedę. Czymś tą ziemię trzeba było przecież obrabiać… – konstatuje Jan Tworek.
– Dzisiaj rolnictwo wygląda zupełnie inaczej, konie ciągnące pług, czy wóz ze słomą bezpowrotnie znikły z naszego krajobrazu. Myślę, że wielu ludzi chciałoby choćby na moment wrócić do tamtej starej wsi. Ja okolicznym mieszkańcom daję taką szansę. Całkiem niedawno, kiedy swoimi kasztanami radliłem kartofle, zatrzymali się ludzie i zdjęcia mi robili. Z początku mnie to denerwowało, ale potem pomyślałem sobie, że w tej chwili zobaczyć konia w polu to obrazek wyjątkowo egzotyczny.
W stajni jak w pałacu
Z troski o swoich podopiecznych pan Jan urządził im iście królewską stajnię. Mają oddzielne, przestronne boksy, automatyczne poidła, pojemne przegrody paszowe.
– Wyremontowałem na potrzeby nowej stajni dawne pomieszczenia gospodarcze, wstawiłem nowe okna, postarałem się o automatyczną wentylację. Myślałem nawet o ogrzewaniu, ale póki co mam konie, które są w stanie przetrwać największe zimno. Być może kiedyś zdecyduję się na inną, bardziej delikatną rasę, wówczas powrócę do tematu. Żona strofuje mnie, że teraz to konie mają lepiej niż my w domu. Jest trochę uszczypliwa, ale mnie rozumie. Wie, że konie to moje życie.
Widać to również po końskim ekwipunku, w który Jan Tworek włożył majątek. Ogłowia musztunkowe wykonane z najwyższej jakości skóry, angielskie kantary, anatomiczne wędzidła, parokonne pikowane uprzęże – wyliczać by można bez końca.
– W te ekskluzywne gadżety stroimy się na większe wyjścia. Zdarza mi się uczestniczyć w końskich festynach, czasem młodą parę do ślubu się zawiezie, rokrocznie prezentujemy się też na dożynkowej paradzie. Szczególnie pięknie moje konie prezentują się jednak w zimie, bo dostają wtedy grubej, długiej sierści. Zaprzężone do sań wyglądają niesamowicie – zachwyca się pan Jan.
– Rzecz jasna, kiedy jedziemy w pole, „niedzielny garnitur” zostaje w szafie, a przywdziewamy zwykłe, setki razy naprawiane uprzęże.
Nadzieja we wnukach
I wydawałoby się, że nasz rozmówca jest najszczęśliwszym człowiekiem na świecie. Tak jednak nie jest, bo nie ma z kim swoją pasją się podzielić. Córki powychodziły w mieście za mąż i ani myślą o powrocie na ojcowiznę. Kariery w bankowości obie robią. Przyjeżdżają na wieś bardzo rzadko, a kiedy ojciec o swych koniach zaczyna rozprawiać, porozumiewawczo klepią go tylko po ramieniu.
– Cała nadzieja we wnukach. Może jak dorosną, to pomyślą poważnie o podtrzymaniu końskiej tradycji w rodzinie. Nie muszą poświęcać się rolnictwu, dzisiaj jest wiele innych sposobów na obcowanie z końmi: można zająć się agroturystyką, albo hipoterapią, czy po prostu jeździectwem. Póki co, chodzą do przedszkola i deklarują, że niedługo mi będą w stajni pomagać. A więc jeszcze nic straconego – z optymizmem w głosie kwituje pan Jan.
Fot. Autor