Zetor żywiciel

Zetor zywiciel

– No i jak, podoba się na wsi małemu?

– Podoba to niewłaściwe słowo. Jest po prostu zachwycony. Na cielaka w obórce patrzy jak zaczarowany. Już wie, że na kurki cip, cip się woła, a na kaczuszki taś, taś.

– Jutro koń w kieracie będzie chodził, a w piątek Juszczyk buhaja przyprowadzi do tej, co prawie łat nie ma.

– Mówiąc szczerze, ja sama konia w kieracie do tej pory nie widziałam, ale na widok buhaja w akcji Michałek jest jeszcze chyba za mały.

– No tak, zapomniałem, że wy z miasta, a tam inne wychowanie. Trochę się dziwię, że u nas pokój na lato wynajmujecie zamiast do domu wczasowego jechać. Kelnerki jedzenie pod nos by wam podstawiły, w takim domu sala telewizyjna jest i inne wygody.

– My z mężem za stadnym wypoczynkiem nie przepadamy. Poza tym chcieliśmy, żeby Michałek prawdziwą wieś zobaczył. Żyrafę i hipopotama na własne oczy w zoo oglądał, a krowę znał tylko z telewizji i książkowych ilustracji.

– To odwrotnie niż moje dzieciaki. Żyrafę widziały w telewizji, a krowa dla nich domownik, jak rodzeństwo, jak ojciec i matka. Hanka prędzej nauczyła się doić niż czytać i pisać.

Trzydzieści pięć lat później na trasie szybkiego ruchu Michał dostrzegł drogowskaz ze znajomo brzmiącą nazwą miejscowości. To w niej po raz pierwszy zobaczył cielaka i konia obracającego to niesamowite koło na środku wiejskiego podwórka. Pomyślał wtedy, że to taka żywa karuzela.

– Ten konik nie służy do zabawy. On ciężko pracuje, żebyśmy mogli jeść chleb na śniadanie – usłyszał i bardzo się zdziwił, że istnieje jakiś związek między koniem i powszednim chlebem.

Trasę szybkiego ruchu wytyczono przez dawne łąki. Tu, gdzie teraz zwartym szykiem pędzą auta płynęła struga, w której synowie gospodarza łowili raki. Nocą chodzili na nie z latarką, jaką widział u swojego dziadka. To była świetna latarka, magiczne blaszane pudełeczko z okrągłą szybką i płaską baterią w środku. Za pomocą dwóch umieszczonych na wieczku suwaków można było zmieniać barwę światła z białej na zieloną lub czerwoną.

Raki piszczały później w kociołku z wrzątkiem, ich chitynowe pancerze robiły się jaskrawoczerwone, a różowawe mięso miało smak nieporównywalny z niczym wcześniej spożywanym.

– W tej strudze musiała być bardzo czysta woda – pomyślał. Roześmiał się na wspomnienie naiwności dziecka z miasta skonfrontowanej z wyrachowaniem i przebiegłością wiejskich chłopców. Za procę oddawał im zdobywane przez matkę samochodziki na resorach. Zabawek, jakich nigdy przedtem nie widzieli wyzbywał się za wędkę, a właściwie gałąź, do której doczepiona była żyłka, a właściwie włos z końskiego ogona.

Raz zawiesili mu na niej rybę, żeby przed rodzicami mógł się pochwalić swoim debiutanckim połowem.

***

Postanowił zmienić marszrutę i podążyć za drogowskazem. Leśnym duktem dotarł do leżącego odłogiem pola, za którym rozpoznał utrwalony na czarno-białym zdjęciu drewniany płot, a dalej archaiczną gospodarską zabudowę. Zdjęcie robił ojciec mieszkowym aparatem Carl Zeiss Jena, używając błony o rozmiarach klatki sześć na sześć centymetrów.

Wszystko tu jakby takie same.

Jakby, bo o trzydzieści pięć lat starsze. Jakby, bo brakuje kieratu i czegoś w pierwszej chwili nie uświadamianego.

Gospodyni poznała go od razu: – Dzieci dawno z domu powychodziły, mąż i brat Zygmunt umarli.

No właśnie, przecież był tu jeszcze brat gospodyni, dopiero teraz go sobie przypomniał. Tylko on mógł porozumieć się z tym bełkoczącym, śliniącym się człowiekiem, którego upośledzenie spowodował wojenny szok. Zygmunt jako podrostek widział wieś pacyfikowaną przez hitlerowców, to była kara za tutejszą partyzantkę. Pokazywał Michałkowi leśną ziemiankę, po której śladu też pewnie już nie ma.

Ale nie brak domowników wywoływał to wrażenie pustki i martwoty.

– A pamiętasz konia, co Maciek mu było?

Koń!

To nie gospodarze, nie ich dzieci i nie upośledzony Zygmunt kojarzyły mu się z latem na wsi. Ten człapiący w kieracie, pochylający łeb pod jego ciężarem Maciek, te taplające się w kałuży kaczki, cielak w obórce i prosiak w chlewiku stanowiły prawdziwą wieś, którą trzydzieści pięć lat temu miał zobaczyć.

Bez inwentarza w zagrodach ta wieś umarła. Jak leśny dukt, po którym od dawna nie pędzi się na łąkę krów, wlokących za sobą ugnojone łańcuchy. Bez tych rogatych, podkutych, upierzonych stworzeń przestali tu być potrzebni gospodarze.

***

Przez ostatnie trzydzieści pięć lat Michał widział wiele wsi. Sam od jakiegoś czasu mieszka w okolicy, którą metropolią nazwać nie można. Obserwował cywilizowanie się prowincji i emancypację chłopów. To jak z drewnianych chałup przenosili się do murowanych sześcianów, jak drążyli głębinowe studnie, instalowali hydrofory, jak kran wypierał wiadro spuszczane żurawiem, korbą lub po prostu na kiju zakończonym hakiem.

Z Jana śmiali się, że dom stawia dłużej niż z wojennych zgliszczy Warszawę dźwigano. Robota szła mu niesporo, a przecież większe od innych miał możliwości. Jako chłoporobotnik wszystkie potrzebne do budowy gwoździe z fabryki powynosił.

Ale w końcu postawił.

Z tłuczonego szkła mozaikę na frontowej ścianie walnął, landszaft, na którym dym z komina w jedną, a miotane wichrem drzewa w drugą stronę się pochylają, na ścianie w reprezentacyjnym pokoju zawiesił. I z kurnej chaty wkroczył z rodziną do apartamentu.

Póki synowie łebkami byli sądził, że ziemi, tych paru krów i konia nie porzuci. No cóż, nie na tyle z krowami się związał, by jak one nie zmieniać poglądów. Chłopaki dorosły na studia do odległych miast poszły, pożeniły się, kto miałby tę zimie uprawiać? Tych krów i konia doglądać? Jan teraz radnym w powiecie jest, garniturem flanelową koszulę i gumiaki zastąpił.

Zmieniły się sioła i ich mieszkańcy. Zaczęły w nich świńskie górki wyrastać, krowy szaleć, a  drób smarkać i gorączkować. Trzydzieści pięć lat temu o takich cudach nikt nie słyszał.

Wiejscy krzykacze, co to kiedyś w kufajki ubrani widłami wymachiwali, w kostiumach od Armaniego teraz urzędują, graniczące z brwiami grzywki do tyłu zaczesali, żelem obficie je namaszczając. Tylko tych byczych karków i czerstwych oblicz jakoś wysubtelnić nie można. Jakoś za ciasno im w białych kołnierzykach.

Z nimi trochę tak, jak z tymi końmi, co do harówki stworzone, siodła w rekreacyjnych ośrodkach noszą i bezproduktywnie drepczą po udeptanym placu zamiast przez pola brnąć i skibę za skibą odkładać.

Choć chyba nie? Tym starym, ślepnącym koniom zapewne gorzej w kelnerskiej roli niż krzykaczom w dygnitarzy przepoczwarzonym.

***

Upływ czasu można mierzyć ilością pudełek po butach, w których przechowywane są rodzinne fotografie. Z każdy rokiem pudełka pęcznieją, pojawiają się nowe, aż w końcu ktoś inny, następny zaczyna wkładać do nich swoje podobizny.

Michał już parę takich pudełek zgromadził. W tym najbardziej pożółkłym, na kolejnym zrobionym przez ojca zdjęciu widać Maćka przy drabiniastym wozie.

Tak, dobrze pamięta, to było wtedy, gdy wieś na odpust z okazji świętego Jacka wyruszała. Michałek usadowił się na samym przedzie. Widział kołyszący się, omiatany ogonem zad Maćka i wypadające z niego kule strawionego siana.

Kiedy z piaszczystej drogi zaprzęg wjechał na asfalt, cichy chód zamienił się w stukanie przyspieszane batem woźnicy. Z wypełnionego podróżnymi wozu niosły się podchmielone śpiewy, pohukiwania, infantylne chichoty. Z bocznych ścieżek wypełzały na odpustowy szlak podobne wehikuły, w oknach mijanych domów odbijała się ta wesoła kawalkada. Głowa za głową, głowa za głową, rzeka radosnych głów.

Maciek był na każde zawołanie. Cóż z tego, że odpust, że niedziela, że na wozie solenizant Jacek nie stawia oporu sile bezwładności. Dla Maćka bez różnicy, wio i do roboty. Na odpust wcale nie lżej niż w kieracie, przed pługiem, broną czy furą snopków.

***

Zdradzili swoje konie gospodarze. Zamienili je na karmione olejem napędowym traktory, na lśniące lakierem cuda techniki.

– Lamborghini! Lamborghini! – podniecają się synowie tych, co krocząc za Maćkami lemiesze w ziemię wpychali.

W takim dla rolnika skonstruowanym Lamborghini klimatyzacja czuwa, by rolnik się nie spocił. Rolnik sunie włoskim cacuszkiem, dżojstikami manipuluje, kolorowe lampki w kabinie mu migają i jakby tego było mało, pokładowy komputer, dżipiesy, esy-floresy i inne dupesy traktorową jazdę uprzyjemniają.

Krowy teraz też świeżym powietrzem nie oddychają, mordami w trawie nie nurkują. Kombinatami obory się stały. Cyfrowa technika paszę zadaje, elektroniczne wagi odmierzają przyrosty masy mięśniowej, układy scalone dozują, analizują, dyscyplinują.

Michał odwiedzał te krowie fabryki. W białych kitlach, jak do laboratorium, się do nich wchodzi. W jednej z takich produkcyjnych hal jakieś déjà vu nim owładnęło.

Cielak pamięć odświeżył. Do wyciągniętej dłoni łeb przybliżał, ale dotknąć jej nie mógł, bo poprzeczny metalowy pręt od dłoni go oddzielał. I tak tkwił w ciasnym boksie, otoczony kratami, zabrany którejś z polegujących w tym wielkim baraku krasul. Hodowca naznaczył go wpiętym w ucho, plastikowym identyfikatorem.

***

Siedemdziesięcioletni Bronisław o czwartej nad ranem zrywa się z wersalki. Ablucje nie trwają zbyt długo, bo szkoda czasu. W bordowym sweterku, dżinsach z „Biedronki”, kazionnym obuwiu, które kiedyś w eskaerze pracownikom wydawano zapuszcza motor maszyny.

Jego Zetor idzie jak burza, to nie prymitywny Ursus. Aktywne siodełko łagodzi wstrząsy, przy dźwiękach umieszczonego w suficie radyjka nie dłuży się wyprawa. Najchętniej słucha audycji religijnych, zawsze to jakaś namiastka wizyty w kościele, na którą w tygodniu czasu nie starcza.

Bronisław świadczy usługi transportowe, wprost z kopalni przywozi ludziom węgiel.

Gdyby nie ten Zetor, na zdzierców-doktorów forsy by nie było. A leczyć się niestety trzeba. Nadciśnieniem, wieńcówką, przepukliną lata tyrania na starość się odzywają.

Krowę żywicielkę, z dzieciństwa przez Bronisława pamiętaną, Zetor żywiciel teraz zastępuje. Nie tylko do wożenia węgla jest przydatny. Tym, co na unijne dopłaty łasi, pola proforma zaoruje, a i bronisławowe ziemniaki  trudniej z przyzagrodowej działki bez Zetora by się zbierało.

Bronisław mini-biznesmenem jest. Jego podwórko wyłożonym kolorową kostką placem się stało. Jak inni na tej uliczce ogrodzenie z czerwonych kolumienek i kutych przęseł postawił, bramę wjazdową pilotem otwiera.

***

I tylko od czasu do czasu jakaś dziwna tęsknota za dawnymi czasy kołacze się w Bronisławie. Jakaś tajemna siła pcha go do obórki, głos jakiś podpowiada, że trzeba byczkowi podścielić, prosiakowi w parniku kartofli nagotować.

Ileż to lat bydlątka jakieś tutaj się chowało. Ileż to lat coś tam w obórce ryczało, kwiczało, czochrało się o białkowane ściany. Człowiek przy tym chodził, karmił, cieszył się jak przybierało na wadze. Potem w łeb dawał, kiełbasy, kaszanki, salcesony na święta wytwarzał i tak od nowa.

Obórka w przestronny kurnik się zamieniła. Dobrze, że przynajmniej te kury z gospodarskiej wprawy wyjść nie pozwalają, a i chętniej się wstaje, gdy kogut zapieje. Coś jednak korci Bronisława, by większego towarzysza ptactwu dokwaterować. Apodyktyczna córka na jego ciągoty nosem kręci, fanaberie z głowy skutecznie wybija.

– Na co ci świniak, czy byczek, skoro mięsa teraz pod dostatkiem. A tak w ogóle, na ryby byś się przerzucił. Cholesterol masz tragiczny, krzywa cukrowa też alarmująca.

– Jeśli nie na mięso trzymać, to przynajmniej tak, żeby coś było. Kucyka na przykład można by kupić.

– Aleś wymyślił. Kucyka zachciało mu się na stare lata. Bądź tato poważny i nie bujaj w obłokach.

Bronisław, mimo wszystko, pozostał praktykującym mistrzem kiełbasy, kaszanki i salcesonu. Na krótko przed Wigilią przywozi z ubojni ćwiartkę wieprzka, jelita (koniecznie naturalne, bo te sztuczne, plastikowe, to zwyczajny chłam), na targu kupuje kaszę i wszystko, co w domowych wyrobach znaleźć się powinno.

Przez kilka dni garaż jest jego pustelnią i warsztatem. Świątynią rytualnie zbroczoną posoką, pracownią uduchowionego artysty, który dziełom przekazuje cały swój kunszt i bogate doświadczenie. W oblepionych krupami rękach przenosi do małej wędzarenki świeże, jeszcze niegotowe pałki.

Tam, jak kaolinowa glinka zamieniana w piecu na szlachetną porcelanę, nabierają niepowtarzalnej barwy, połysku, struktury. Mistrz skrzętnie strzeże tajników wędzenia. On tylko wie, jakiego użyć drewna, jak długo jego dymem wyroby okadzać.

Drudzy w okolicy także usiłują bawić się w masarzy. Partacze, knociarze, dyletanci. Czasami, z ciekawości lub żeby się nie gniewali, weźmie człowiek do ust ich sfuszerowanego produktu i zaraz do ubikacji jak na skrzydłach leci. Mdłe toto jakieś, w rękach się rozłazi, przeważnie za tłuste i niedosolone. Inna sprawa, że Bronisław nie stąd pochodzi. Z gór tutaj przybył, tamtejsze umiejętności na nowym gruncie zaszczepiając.

***

Na świątecznym stole kiełbasy walczą o pierwszeństwo z salcesonami i kaszankami. Jest w nich dzieciństwo i młodość Bronisława. W ich smaku i zapachu jest tamta prawdziwa wieś. Z cielakiem w obórce, prosiakiem w chlewiku, z koniem w kieracie.

Maciej Pawłowski 

Facebook
Twitter
Email

Newsletter

Co miesiąc najlepsze teksty WW w Twojej skrzynce!

Newsletter

Co miesiąc najlepsze teksty WW w Twojej skrzynce!