Zwykle są mieszkańcami wielkich miejskich aglomeracji. Na co dzień zakuci w betonowych blokowiskach, uzależnieni od warczących czterech kółek, zmęczeni wiecznym pośpiechem oraz wszechobecnym stresem, rzucają wszystko i przyjeżdżają na wieś. Tu ładują akumulatory, odżywają, odzyskują siły na kolejne miesiące harówki.
Przed laty mieszczuch Kowalski pakował rodzinę w samochód i wiózł na Mazury, nad Bałtyk, albo do Zakopanego. Innej alternatywy praktycznie nie było. Obecnie na wczasy można pojechać nawet do Koziej Wólki. A wszystko przez stale rozwijający się biznes agroturystyczny.
Drożdżowe ciasto i co roku ten sam pokój
Pani Halina Jaśkiewicz z Rybnika ma serdecznie dosyć śląskiego powietrza. Przez okrągły rok odlicza dni do przyjazdu nad Wartę, do gospodarstwa Jadwigi Adamiec. Jest tu stałym gościem, zawsze czeka na nią ten sam pokój. Może liczyć na dobre słowo, kawę o poranku z drożdżowym ciastem a przede wszystkim na święty spokój.
— Panią Jadwigę odwiedzam już od siedmiu lat. Zawsze biorę sobie w sierpniu trzy tygodnie wolnego i przyjeżdżam, by kompleksowo zadbać o siebie. Nie chodzę jednak na żadne masaże, nie odwiedzam kosmetyczek, nie interesuje mnie żaden fitnes, ani odnowa biologiczna – mówi Halina Jaśkiewicz. — Chodzę za to po lesie, na rowerku jeżdżę, pływam kajakiem po rzece, a od kilku dni uczę się jazdy konnej. Poza tym wiele wypoczywam, zaległe książki sobie czytam i dużo rozmawiam z ludźmi. O pracy kompletnie zapominam. I o to chodzi.
Kiedyś na topie była Bułgaria, do Jugosławii się też jeździło. Nikt wówczas nie przypuszczał, że konkurencją dla zagranicznych kurortów staną się za parę lat zwykłe wiejskie gospodarstwa.
— Obserwowałem te zmiany mniej więcej od początku lat 90. Padła komuna, a wraz z nią rolnictwo. Chłopom przestało się opłacać gospodarowanie na kilku hektarach. Pieniądz w ręce mogli poczuć jedynie ci, którzy w odpowiedniej chwili przestawili się na masową hodowlę żywca, albo wielkoobszarowe uprawy zbóż, czy ziemniaków. Tacy na duże kredyty zawsze mogli liczyć, potem trochę o nich unia zadbała. A taki rolnik na trzech hektarach, z jedną krówką i paroma kurkami na podwórzu, na co miał liczyć?— retorycznie pyta Kazimierz Olbromski, emeryt z Wrocławia, który także rokrocznie odwiedza gospodarstwo Jadwigi Adamiec. — Wielu poszło za pracą do miasta. Są spawaczami, kierowcami i Bóg wie, kim jeszcze. Na dojazdy nie tracą zbyt wiele, bo się w takie wiejskie spółki podobierali. Do jednej firmy w pięciu jednym autem zawsze jeżdżą. Wychodzi dużo taniej niż pekaesem. Tam zarabiają niewiele ponad najniższą krajową i jakoś żyją. Niestety, z tych dochodów utrzymują także swe podupadające ojcowizny. Na dłuższą metę to nie ma sensu. No chyba, że się zainwestuje w agroturystykę.
Gospodarstwa na medal
Tak właśnie postąpiła pani Justyna Bielewska z Brzezin (woj. łódzkie). Działalnością turystyczną oboje z mężem zajęli się w 2001 roku. Od tego momentu cały czas stawiają na rozwój. I są tego efekty, kiedy wchodzi się na podwórko, zaskakuje wszechobecny ład i porządek. Jest tu mały plac zabaw, a nieco dalej pokaźnych rozmiarów staw z rybami. Przy stole siedzą roześmiani ludzie, spędzający tu wakacje.
Kiedy wybierali ofertę wczasów agroturystycznych, nie myśleli nawet, że dane im będzie przez kilka dni mieszkać w swego czasu najlepszym gospodarstwie województwa łódzkiego. Zagroda pani Justyny wielokrotnie była bardzo wysoko oceniana w rozmaitych konkursach. Jednym z bardziej prestiżowych osiągnięć gospodarstwa z Brzezin było zwycięstwo w konkursie „Zielone lato”. Organizatorami tego przedsięwzięcia są Redakcja Rolna Programu I Polskiego Radia i dwutygodnik „Gospodyni”. Swój patronat nad konkursem rokrocznie roztocza także minister rolnictwa i rozwoju wsi.
W trakcie konkursu, gospodarstwo Justyny Bielewskiej poddane było wnikliwej ocenie specjalnej komisji. Jurorzy w pierwszym rzędzie zwracali uwagę na charakterystykę obejścia. Pozytywnie oceniono przede wszystkim fakt odizolowania przychówku od miejsca wypoczynku. W dalszej kolejności pod uwagę brano zagospodarowanie terenu oraz warunki lokalowe.
Poprawność werdyktu zdawali się potwierdzać ówcześni goście Bielewskich, mieszkańcy śląskich metropolii. – Jesteśmy w Brzezinach pierwszy raz, ale już dziś wiemy, że w przyszłym roku tu wrócimy – zapewniała Halina Kukiełka z Tychów. – Zaskoczyły nas nadzwyczaj komfortowe warunki, pokoi w takim standardzie nie powstydziłby się żaden renomowany kurort. To, co nas dodatkowo zachwyca, to bajecznie smaczna kuchnia pani Justyny – dodał z zachwytem – Andrzej Kukiełka.
– Jadłospis dla gości oparty jest niemal w stu procentach na produktach, pochodzących z przydomowego ogrodu – informował nas gospodyni. – Mamy drób oraz krasulę, dzięki której na stole co dzień pojawia się pełnowartościowe mleko oraz świeżutki ser.
Wiejski wypoczynek nie kojarzy się wczasowiczom z całodniowym wylegiwaniem się na słońcu. – Stawiamy na zdrową aktywność. Zabraliśmy z sobą rowery, codziennie, zaraz po śniadaniu wyjeżdżamy na wycieczki. Udaje nam się pokonywać, co najmniej 20-kilometrowe trasy. Okolica jest przepiękna – tłumaczył Stanisław Cieślok z Katowic. – Wczoraj nawet żniwowaliśmy, rozładowywaliśmy zboże, a potem zwoziliśmy słomę.
– Dobrze się bawimy nie tylko my, ale i nasze dzieci, których wcale nie trzeba tu pilnować. Same potrafią atrakcyjnie zagospodarować sobie czas, poza tym mają stały kontakt z przyrodą i świeżym powietrzem – dodała Elżbieta Kuligowska, która już po raz trzeci przyjechała tu z synem Arturem.
Dobry gospodarz to taki, który umie z letnikami żyć
Czy agroturystyka to pomysł dobry dla wszystkich mieszkańców wsi na działalność pozarolniczą? Chciałoby się, żeby tak było. Ale nie wystarczy baza noclegowa, sukcesu nie zapewnią także doskonała kuchnia, ani żadne dodatkowe atrakcje. Na ten temat wiele może powiedzieć Andrzej Szymanek, starosta powiatu wieruszowskiego, który przed kilku laty także postanowił spróbować swych sił w agroturystyce.
– Z punktu widzenia człowieka z miasta mieszkam w bardzo atrakcyjnym terenie. Jest spokój, lasy i pola w pobliżu, dużo przestrzeni i… to właściwie tyle. Dla ludzi ze wsi nic nadzwyczajnego. Mimo wszystko postanowiłem spróbować. Chciałem tego dokonać przede wszystkim, dlatego, żeby pokazać rolnikom z naszego powiatu, że nie mając w pobliżu ani gór, ani jezior, ani morza też można zarabiać na turystyce. No i się udało – opowiada Andrzej Szymanek. – Okazało się, że odpoczynek na łonie natury w gospodarstwach agroturystycznych zdobywa coraz większą rzeszę zwolenników. Tylko w naszej okolicy tą formą działalności zainteresowało się blisko 20 rolników. Muszę jednak zaznaczyć, iż nie jest to zajęcie dla wszystkich. Trzeba, bowiem pamiętać, że przyjmując do siebie turystów, należy im zapewnić domową atmosferę. Na kilka dni stajemy się dla tych ludzi rodziną. Z nami siadają do śniadania, z nami ruszają w pole, z nami zajmują się obrządkiem gospodarskich zwierząt… Nie sprawiajmy, zatem wrażenia obcości, nie pokazujmy, że ktoś nam przeszkadza. Wprowadzając turystów do swojego domu, dzielimy się z nimi własną prywatnością. Kogo na to nie stać, niech sobie daruje organizowanie agro-wczasów.
Od rybki do pensjonatu
Dla Jarosława Błasika z Opola najważniejszą rzeczą w trakcie urlopu jest wędkowanie. Uwielbia całymi dniami przesiadywać nad brzegiem jakiegokolwiek akwenu, w którym są ryby. Kiedyś jeździł na wakacje do pobliskiej Turawy. Miał do wyboru trzy jeziora pełne karpi, płoci i szczupaków. Ale parę lat temu wszystko się zmieniło, ryba gdzieś „zniknęła”. Trzeba było szukać innej przystani.
Jak urlop na wsi, to koniecznie z wędką w ręce. Jak się zorientowaliśmy,
gospodarze zajmujący się agroturystyką za priorytet uważają posiadanie choćby
niewielkiego akwenu wodnego. To doskonała wiadomość dla amatorów wędkarstwa.
– Przyjechałem kiedyś do rodziny pod Byczyną. Za namową szwagra postanowiłem wówczas sprawdzić czy na tutejszych wodach spławik „puka” częściej niż na moich rodzimych jeziorach. Wybrałem się wraz z synem do pobliskiego Kostowa. Tam na kilku olbrzymich stawach łowiliśmy dosłownie przez cały dzień. Co człowiek zarzucił, spławik szedł pod wodę. Same olbrzymy. No i spodobało mi się, chociaż potem niejednokrotnie to i przez kilka dni żadna ryba nie wzięła. Bakcyla jednak połknąłem i od tego czasu zawsze tu przyjeżdżam z żoną – mówi Jarosław Błasik. – Przez bity miesiąc siedzimy na wsi. Mieszkamy u znajomego, miał kiedyś wolne piętro w swoim domu, to nas przyjął za drobną opłatą. Teraz, po tych kilku latach, jesteśmy jego stałymi gośćmi. Może to nieskromnie zabrzmi, ale to właśnie za naszą sprawą Zbyszek (jest nieco zawstydzony całą sytuacją, nie zależy mu na medialnym blichtrze – jak to sam określił) zajął się agroturystyką. Śmiejemy się, że na nas przetestował swoje możliwości w tym zakresie, że byliśmy jego królikami doświadczalnymi. No i sprawdził się. Teraz ma obiekt całoroczny, robi przyjęcia okolicznościowe, ma kilkanaście miejsc noclegowych. Wykorzystał swój potencjał. A najważniejsze w tym jest to, że mam gdzie na ryby jeździć.
Agroturystyka po góralsku
Podczas kiedy agro-wczasy na nizinach kiełkują, w górach od prekursorów tej formy wypoczynku aż tłoczno. W obsłudze ruchu turystycznego mają sporą przewagę nad konkurentami z równin. Pensjonaty w podtatrzańskich wsiach przypominają obecnie ekskluzywne hotele. Salon, barek, bilard, fińska sauna i jacuzzi – to już obowiązujący standard.
— No ale to nadal jest agroturystyka. Przecież żyjemy na wsi. Żeby podkreślić, że to góry, urządziliśmy w naszym pensjonacie regionalną izbę. Ściany są zrobione z drewnianych bali. Mamy tam pięknie ozdobione framugi w oknach, powiesiliśmy kute z żelaza żyrandole, są drewniane, rzeźbione ławy. Dodatkowo przy suficie powiesiliśmy regionalne stroje, mamy tam też stary sprzęt narciarski. Ludziom się podoba, stale do nas przyjeżdżają – mówi z zadowoleniem Jędruś Sieczka z Poronina. — U nas nikt nie musi się martwić o atrakcje. Przecież mamy góry, agroturysta zazwyczaj na cały dzień idzie na szlak. Mogę takiemu tylko zwrócić uwagę, żeby sobie sandałki zdjął i jakieś lepsze buty obuł. Nie raz widziałem, jak potem nogi im puchły…
Rolnictwo w górach to karkołomny sposób na życie. Mieszkańcy tamtejszych wsi
już dawno przekonali się, że więcej dutków jest z turystyki niż z uprawy ziemi.
W pensjonacie Jędrusia Sieczki niemal połowę wakacji spędziła Wioletta Musiał z Wielunia. Gościła tu wraz z dziećmi kolonijnymi, pochodzącymi z województwa łódzkiego.
– Gospodarze doskonale wiedzą, jak zadbać o letników. Traktują wszystkich jak członków swojej rodziny. Każdy może sobie wejść do kuchni, ukroić ciasto, zamieszać w garnku, dokładnie tak jak w domu. Państwo Sieczkowie pomyśleli też o atrakcjach dla dzieci: jest dobrze urządzona sala do gier, boiska do piłki nożnej, siatkówki i koszykówki. Nikt tu z pewnością nudził się nie będzie – zapewnia Wioletta Musiał. – Olbrzymie wrażenie zrobiła na mnie ich umiejętność przyrządzania regionalnych potraw. Gospodarz jest prawdziwym mistrzem grillowania. Jego koronna potrawa to boczek z rusztu. Podpatrzyłam, że najpierw kroi się go w centymetrowe plastry, a portem macza w specjalnej zalewie i odstawia na kilka godzin. Chciałam nawet zdobyć przepis na recepturę owej marynaty, ale nikt nie zechciał mi zdradzić tej tajemnicy.
— Ważne przy wspólnym wędzeniu mięsa jest też miejsce biesiadowania. Pod ortalionowym parasolem, na plastykowych krzesełkach i przy rozkładanym grillu z supermarketu to na pewno pozytywnego klimatu by się nie złapało — mówi Jędruś Sieczka. – Musi być porządna drewniana altana, z szerokimi ławami, murowane palenisko i ruszt podwieszony na łańcuchach. Cały dym położy się pod dachem, a potem idzie w komin. Jest trochę zaduchu, ale przecież musi być regionalnie, jak w bacówce przy robieniu oscypków. Tego turysta u siebie w domu nie doświadczy, a tym bardziej taki, co w bloku z wielkiej płyty żyje.
Jędruś Sieczka z Poronina jest kamieniarzem i pracuje w prestiżowej firmie w Austrii.
Agroturystami zajmuje się przez okrągły rok jego żona. Kiedy jednak przyjeżdża
na urlop do kraju pomaga swej drugiej połowie, jak może. Ceni sobie wszystko,
co regionalne. Na zdjęciu przy pełnym mięsiwa grillu.
Na nizinach taniej, a sen równie spokojny
Niestety agro- wczasy w górach będą nas nieco więcej kosztować. Nocleg to na podhalańskiej wsi wydatek rzędu 35 zł od osoby. To i tak niedrogo, biorąc pod uwagę fakt, że w polskiej stolicy Tatr Zakopanem, za dobę w przyzwoitym pensjonacie trzeba najmniej zapłacić ok. 50 zł. Do tego trzeba doliczyć jeszcze wyżywienie. Przy założeniu, że korzystamy z najtańszych, położonych na uboczu barów mlecznych, będzie to wydatek rzędu 20 – 25 zł od osoby (śniadanie, obiad, kolacja).
Na nizinach, w tradycyjnych gospodarstwach agroturystycznych, całodzienny pobyt wraz z wyżywieniem kosztuje około 35 złotych, Rachunek jest, więc prosty.
– Nie możemy porównywać się z atrakcyjnymi kurortami. Ale pamiętajmy, że takie gospodarstwa jak nasze też mają swoich klientów. Wiedzmy o tym, że wielu ludziom zależy przede wszystkim na spokoju i ciszy. Albo po prostu tylko na tym, żeby porządnie się wyspać – przekonuje Andrzej Szymanek.
***