Waleczny listonosz

repository_bra1

„Biskupice 10, 42-436 Pilica” – to mój jedyny, ściągnięty z Internetu, namiar na gościa. Oczywiście poza jego imieniem i nazwiskiem. Poza tym, żadnego telefonu kontaktowego, żadnej dojazdowej mapki. Gdzie jest Pilica, mniej więcej wiem, ale gdzie Biskupice? Z wizytą udam się w niedzielę. Ze stolicy powiatu wyruszę w dzień dożynek.

Na dworcu PKS kasy biletowe nieczynne. Zaczepione kobiety nie wiedzą jak dotrzeć do interesującej mnie miejscowości. Z pomocą przychodzi kościółkowo odstawiony młodzieniec:

To ostatni przystanek przed rynkiem w Pilicy, po prawej ręce widać budynki dawnego pegieeru.

Wśród autobusowych stanowisk znajduję odpowiednie. O 11:30 będzie kurs do Kidowa. Po drodze jest Pilica. Mam dwie godziny, idę zobaczyć jak rozkręcają się dożynki.

Przed budynkiem Miejskiego Ośrodka Kultury gromadzą się członkinie Kół Gospodyń Wiejskich w strojach organizacyjnych (czyli na ludowo), orkiestry strażackie, w rozproszonych grupach dyskutują władcy powiatowych gmin, policja zaczyna blokować ulice, którymi przejdzie dożynkowy korowód. Główną areną uroczystości będzie kawałek placu, na którym ustawiono ozdobioną snopkami scenę a przed nią ławki dla gości. Całość przykryta jest brezentowym dachem na aluminiowym stelażu. Kręcę się między grupkami, cykam fotki gospodyniom. Nagle z głośników:

– Szanowni państwo! Spotykamy się dzisiaj na tradycyjnym święcie plonów. Witam gospodarzy tegorocznych dożynek…

Wracam do głównej areny i widzę faceta ze swadą przemawiającego do kilku rzędów pustych ławek. Znam go z największych powiatowych festynów. Szczupły, około pięćdziesiątki, ptasi profil, siwe pukle spadające na ramiona. Widywany jest w czarnych, wyglądających na skórzane spodniach. Jego „konferansjerka” to sevrski wzorzec bełkotu. Mówi, żeby mówić, a właściwie bredzi, żeby bredzić. Przekręca nazwiska, rozdaje nie te co trzeba nagrody, straszliwie kaleczy ojczystą gramatykę. Ale w powiecie niekwestionowaną pozycje sobie wyrobił.

Korowód rusza, ja za nim. Pod kolegiatą rozdzielają się nasze drogi.

Autobus podjeżdża z około dziesięciominutowym opóźnieniem. Czymś rozdrażniony kierowca nie pała chrześcijańską miłością do pasażerów. Myli się przy wydawaniu reszty (na swoją korzyść), po kapralsku uświadamia emeryta, że w soboty i niedziele zniżki nie obowiązują. W końcu odpalamy.

Po minięciu opłotków stolicy powiatu zaczynamy ciąć ile fabryka autosanowi dała. Pan szofer nadrabia spóźniony start, nie zatrzymując się na przystankach. Zamiar opuszczenia pojazdu trzeba sygnalizować ze znacznym wyprzedzeniem. Dobrze przynajmniej, że szlaki są tu nieźle oznakowane. Do Pilicy zostaje dziesięć kilometrów, zaczynam bacznie obserwować zielone tablice. Mkniemy przez Morusy i Giebło, wreszcie Biskupice. Hołowczyc ignoruje murowany przystanek, ale na szczęście to dopiero początek osady. Przy pierwszych zabudowaniach przyczajam się za jego fotelem. Widząc niebieską wiatę, chwytam za oparcie.

– Pan tu chciał wysiąść? – zadziwiająco uprzejmie pyta kierowca.

– Byłbym wdzięczny.

Wyrzuca mnie jakieś dwieście metrów za przystankiem.

Widzę dom z numerem 13, za nim chałupę sołtysa. Idę pod trzynastkę zapytać gdzie mieszka mój, jak mniemam, informator.

– Pójdzie pan jakieś sto metrów drogą skąd pan przyszedł, na wysokości obitego deskami domu skręci w lewo i do końca pada w odpowiedzi.

Na końcu zadrzewionej dróżki wyrasta przede mną świetny obiekt. W „Nocach i dniach” spokojnie mógłby służyć za serbinowską budowlę i to nie chłopską. Okazały, z gankiem i bocznymi przybudówkami, tylko, cholera, strasznie zniszczony.

W najbardziej wysuniętej części domu drzwi są otwarte. Naciskam dzwonek, słyszę zaproszenie do środka.

Szukam Andrzeja Mrozińskiego – informuję starszą kobietę. Wychodzimy na zewnątrz, kobieta woła Andrzeja. Zza garażu wyłania się niewysoki mężczyzna z wąsem, lat 43 (tego nie wiem od razu). Mówię co mnie sprowadza, Andrzej Mroziński prowadzi mnie do ukrytej za garażem altanki. Siedzi tam człowiek o nieco azjatyckiej fizjonomii, z włosami związanymi w kucyk. To Paweł Kramarz, lat 37. Po chwili pojawia się mały synek Andrzeja, tata bierze go na kolana. Rozmowę prowadzimy przy puszeczkach krajowego, znanego z reklam piwa i dymku z papierosa. To lubię.

Od Bruce’a Lee się zaczęło

Jakże często koło czterdziestki zaczyna doskwierać nam jałowość i monotonia własnej egzystencji. Robota, dom, telewizor i tak na okrągło. Ach, te studenckie czasy. Filozoficzne dyskusje na uczelni, wyprawy do Klubu Filmowca, estetyzowanie, zażarte polemiki w przerwach między zajęciami. Te grupowe wycieczki na piwo do miejsc, gdzie towarzystwo było skrajnie spolaryzowane. Z jednej strony sponiewierane lumpy, z drugiej – przyszła intelektualna elita kraju. Jakże zazdrości człowiek tym starzejącym się milionerom, okrążającym balonem kulę ziemską czy wykupującym u Ruskich loty w kosmos.

Tymczasem nie trzeba być milionerem. Można być budowlańcem lub listonoszem,  by życie miało wdzięk, by życie miało styl, by życie się z myślą zaczęło rymować uparto, że warto właśnie tak żyć, kolorowo żyć…

Andrzej Mroziński jest właśnie listonoszem. Pochodzi spoza Biskupic. W rodzinnych stronach za sąsiada miał właściciela koni. Rozbudzona miłość do nieparzystokopytnych zadecydowała o wyborze szkoły średniej. Skończył technikum hodowli i zaczął pracować w pegieerze, którego pozostałości są punktem orientacyjnym dla podróżujących do Biskupic. Tam zetknął się ze swoją przyszłą teściową. To ta starsza kobieta, która wywołała go z altanki. Ten dom natomiast, to liczący dwieście lat budynek folwarczny największego w okolicy dziedzica. Mieszka w nim pięć rodzin.

Zaczęło się od fascynacji Brucem Lee i sztukami walki. Po wielu poszukiwaniach, trenowaniu judo i karate Andrzej odnalazł się w… rycerstwie.

Zapewne niemały wpływ na ten wybór miało niedalekie sąsiedztwo średniowiecznego zamczyska. W 2001 roku zakłada Bractwo Rycerskie, którego jest oficjalnie „prezesem”, a tak naprawdę namiestnikiem. Wcześniej działał w stowarzyszeniu Signum Pollonicum, kultywującym tradycje polskiego oręża.

Bractw rycerskich jest w Polsce sporo. Nasze liczy w tej chwili pięćdziesięciu członków, ale to liczba nie stała. Jedni przypływają, drudzy odpływają i tak się to toczy. Od dziesięciu lat organizujemy na pobliskim zamku turnieje rycerskie. Robimy pokazy w szkołach, jeździmy po Polsce, bywamy za granicą. Forsa z tego tak naprawdę wystarcza na utrzymanie tych dziewięciu koni, którymi dysponujemy. Cztery trzymam tutaj za domem, pozostałe są u kolegi mówi Andrzej.

Te konie pozwalają uprawiać wyższą szkołę rycerstwa i brać udział w rzeczywiście poważnych turniejach. W ramach Bractwa działa grupa „Dextrarius”, co oznacza ogiera bojowego. Do niej to przyłączył się Paweł Kramarz, z zawodu budowlaniec. Jego macierzyste Bractwo mieści się w o jakieś pięćdziesiąt kilometrów oddalonym od Biskupic Będzinie. Tam też jest średniowieczny zamek. Paweł z żoną Agnieszką są u Andrzeja w każdy weekend.

Ja od dzieciństwa pasjonowałem się historią – wyjaśnia. – Najpierw zbierałem figurki żołnierzyków, potem sam je wykonywałem. Zacząłem kolekcjonować broń białą, każdy eksponat musiałem dokładnie poznać. W pewnym momencie przerzuciłem się na motocykle z okresu II wojny światowej. Zdobyłem parę cennych modeli wraz z pełnym umundurowaniem przedstawicieli użytkujących je armii. Jednak namiętność do białej broni nie wygasła. Zaczęło mnie męczyć, że posiadam ciekawe zbiory ale na ozdabianiu nimi ścian ich rola się kończy. Z tego powodu trafiłem do Bractwa. Początkowo wprost ze zlotów zabytkowych motocykli pędziłem na rycerskie turnieje. Byłem takim rycerzem na motorze. Teraz konie mechaniczne porzuciłem dla tych żywiących się trawą.

Giermkiem i damą twą będę

Pokaz dla publiczności to efektowny owoc mniej efektownej rycerskiej codzienności. Nim chwyci się za miecz, trzeba poznać sztukę samoobrony, do perfekcji opanować fechtunek. Szermierka rycerska różni się od sportowej. Przede wszystkim narzędzia są cięższe, a co za tym idzie możliwości manewrowania nimi mniejsze. Trzeba więc non stop trenować, doskonalić umiejętności.

Andrzej jest właściwie wszechrycerzem. Występuje w różnych epokach, w zależności od sytuacji, bywa pieszy lub konny. Paweł to ściśle konny rycerz z końca XIV wieku.

No właśnie, konie. To nie takie zwykłe koniki. To wspomniane dextrariusy – bojowe ogiery.

Nie mogą bać się huku, muszą śmiało wchodzić w tłum, muszą zachowywać się jak na polu walki – podkreśla Andrzej. – Z jednej strony powinny być obdarzone określonymi predyspozycjami, z drugiej wymagają fachowego wyszkolenia. Te nasze takie są – dodaje.

Jeśli chodzi o konne rycerstwo, tyle jesteś wart, co pokażesz na turnieju w Gniewie. Impreza w tej pomorskiej miejscowości, to nie jakieś tam tanie wygibasy pod publiczkę. To prawdziwy rycerski egzamin. Najpierw część sprawnościowa, gonitwa z kopią do pierścienia i Saracena, pokaz  władania bronią z konia. Potem buhurt lub inaczej mele – grupowa walka z użyciem maczug. W końcu to co lwy i prawdziwi rycerze lubią najbardziej – joust, czyli strącanie się z koni za pomocą kopii. Ileż to zębów w Gniewie wybito, ile palców połamano

Poczynania rycerzy ocenia fachowe jury. Żeby zostać takim sędzią trzeba zdobyć kwalifikacje w Anglii, Francji lub Danii.

Zwykle w większości konkurencji przodujemy – nie bez dumy zdradza Andrzej.

Choć bractw u nas coraz więcej, względem Europy jesteśmy wciąż zapóźnieni. Nie ulega jednak wątpliwości, że po wejściu do Unii klimat dla rycerstwa lepszy. Andrzej pamięta podróż do szwedzkiego Kalmaru sprzed sześciu lat. Konie jechały tirem, rycerze autokarem. Na prom wsiadało się w Niemczech, bo nasi koni nie odprawiali.

Koszty międzynarodowych spotkań pokrywa zazwyczaj strona zapraszająca. Wyjątkiem była rekonstrukcja odsieczy wiedeńskiej. Do stolicy Austrii „Dextrarius” jechał za własne pieniądze.

A pieniądze, i to niemałe, w rycerskie rzemiosło trzeba pakować. Zbroja waha się od trzech do ośmiu tysięcy, tyle samo należy wybulić za porządny kostium z epoki. Miecz od pięciuset zetów (wystarcza na góra dwa sezony) wzwyż. Andrzej zbroi i kostiumów ma cały magazyn. Szczególnie ceni sobie płatnerza z Kłobucka – Jerzego Henzlika.

Wsparcie rodziny jest dla rycerzy nieocenione. Teściowa Andrzeja przepada za zięciem, z niecierpliwością oczekuje wieści z kolejnych turniejów. Żona Renata też w nich uczestniczy. A to jako dama dworu, a to jako wierny, odziewający pana giermek. W tej sytuacji nie sposób, by na marginesie rycerskiego żywota pozostawali dwu i pół letni Jakub Jarema i czternastoletni Dawid Świętosław. Pawłowa Agnieszka też zawsze u boku swego rycerza.

***

Ale jest pewien przykry osad. Przecież te organizowane przez Mrozińskiego turnieje to znakomita promocja całego regionu. Przybywa na nie po dziesięć tysięcy widzów. Andrzej ma żal do burmistrza gminy z zamkiem o to, że imprezy nie chce mu się uroczyście otworzyć i zamknąć. Z jego poprzednikami też nie było najlepiej.

– Tyle śmieci wala się na naszym terenie. Proponowałem utworzenie konnych patroli dyscyplinujących bałaganiarzy, zapisujących numery rejestracyjne i tak dalej. Groch o ścianę. O rozwoju turystyki słowa, słowa, słowa. Konkretów żadnych – konstatuje.

***

Dopiłem piwko, dopaliłem papieroska. Andrzej pokazał mi swoje zbroje i konie, Paweł pochwalił się siodłem. Pora ruszać z powrotem. Spotkałem dziś fajnych ludzi.

I tylko zazdrość bierze, jakie niektórzy żony i teściowe mają.

***

Autor: Maciej Pawłowski, fotografie: autor

Facebook
Twitter
Email

Newsletter

Co miesiąc najlepsze teksty WW w Twojej skrzynce!

Najnowsze wydarzenia

Newsletter

Co miesiąc najlepsze teksty WW w Twojej skrzynce!