Użądleni

Na degustację trzeba było czekać trzy długie lata. Trzydzieści sześć miesięcy dojrzewania szlachetnej cieczy, w której cukier zamienił się w alkohol. Tysiąc dziewięćdziesiąt pięć dni najpierw burzliwej, a potem cichej fermentacji, odmierzanej kolejnymi obciągami.  Dwadzieścia tysięcy sześćset osiemdziesiąt godzin dzielących napełnienie balonu od rozlania jego zawartości do przezroczystych, zgrabnych kubeczków.

Na tę chwilę warto było czekać. Jabłczak Roberta Tomczyka zrekompensował godziny, miesiące, lata nadziei, zniecierpliwienia, kryzysów wiary, że przyjdzie go kiedyś posmakować.

Jabłczak powstaje na bazie trójniaka. Jedna część miodu, dwie części wody i piętnaście procent  moszczu składają się na nastaw. Jeśli moszcz jabłkowy zastąpić sokiem malinowym, zamiast jabłczaka otrzymamy maliniak. Balon powinien być sterylnie czysty. We wstępnej fazie fermentacji wskazane jest gwałtowne buzowanie, zmniejszające ryzyko skażenia niepożądanymi bakteriami. Pierwszy obciąg może nastąpić najwcześniej po pół roku.

To oczywiście tylko teoria. Końcowy efekt, jak zwykle, zależy od człowieka. Jego predyspozycji, doświadczenia, czegoś, co nazwać można jabłczakowym szóstym zmysłem. Tych cech Robertowi Tomczykowi na pewno nie brakuje.

Okazja do degustacji była odpowiednia. Po pierwsze – posiedzenie koła pszczelarzy, po drugie – włączenie w jego szeregi Jerzego Tomczyka, który dla Roberta jest rodzonym bratem.

Choć Jerzy nie od wczoraj obcuje z ulami (to w rodzinie tradycja przechodząca z ojca na synów), dotychczas miał w kole niepewny status obserwatora.

Na niepszczelej ziemi

Razem z Jerzym koło liczy teraz dziewiętnastu użądlonych bakcylem miodofilii członków.

Pasję przyszło im realizować na ziemi pszczołom niezbyt przyjaznej. Zmniejszanie się upraw, na których mogą żerować, wycinka drzew, brak zrozumienia ze strony rolników sprawiają, że pożytek z owadziej roboty nie jest oszałamiający.

– Średnio z ula uzyskujemy w roku jakieś dziesięć litrów miodu – informuje Ryszard Mikulski, prawdziwy potentat, dysponujący wraz z córką siedemdziesięcioma domkami dla pszczół.

– Ja miałem piętnaście litrów z jednego, ale z drugiego nie uzbierało się nawet pięciu. Dużo też zależy od samych pszczół. Są rodziny pracowite i rodziny próżniaków – dodaje nowy członek, Jerzy Tomczyk.


Te ramki wypełnią się dobroczynnym miodem.

Na wydajność wpływają i inne czynniki, chociażby pogodowe. Kiedy po wczesnym ociepleniu przyjdzie nagły przymrozek, spustoszenia są nieuchronne. W branżowej terminologii te dramaty kryją się pod suchym pojęciem „upadków rodzin”.

Wiele z nich powodują choroby. Co prawda nozemy i kiślicy tutaj nie stwierdzono, a zgnilec złośliwy i grzybica wapienna nie występowały na wielką skalę, jednak waroza wciąż trzebi roje.

Ale najsmutniejsze jest to, że do owych upadków świadomie przyczyniają się ludzie. To właśnie ta odwieczna zagadka ludzkiej natury, ten trudny do pojęcia rozdźwięk między człowiekiem zdolnym tworzyć wspaniałe rzeczy (jak wspomniany jabłczak), a człowiekiem, z rąk którego pszczoły padają jak muchy.

Ludzkiego okrucieństwa boleśnie doświadczył skarbnik koła Jacek Jurczak (dwanaście uli).  W zeszłym roku jego rodziny wytruł gospodarz opryskujący jakimś świństwem położone w pobliżu pasieki pole.

– Jak się takiego za rękę nie złapie, to swoich praw się nie dojdzie. Zgłosiłem szkodę policjantom, ale żeby gościa postawić przed sądem, musiałbym za ekspertyzę zapłacić tyle, co za nową pasiekę – z goryczą wyznaje skarbnik. Zadośćuczynienia nie uzyskał, trauma pozostała.

W ogóle, dużo jeszcze wśród rolników ciemnoty i zacofania. Ze skąpstwa kupują tanie i często niedozwolone środki ochrony roślin, pryskają nimi, gdy słońce stoi w zenicie, a w dodatku nie zdają sobie sprawy, że pszczoły to dla nich czysty zysk.

– W Ameryce pszczelarze robią fortuny nie na miodzie, a na zapylaniu roślin. U nas niejeden gospodarz śpiewa, żeby mu płacić za postawienie ula przy rzepaku. Bardziej rozgarniętych rolników można znaleźć w sąsiednich Czechach i na Słowacji – twierdzi Ryszard Mikulski, któremu przytakuje Jerzy Drążek – posiadacz siedmiu uli i dwóch hektarów sadu.

– Owoce roślin zapylonych przez owady są smaczniejsze, nie za małe i nie za duże, takie w sam raz – dzieli się spostrzeżeniami.

Zezwierzęcenie

Choć to niedziela, posiedzenie trzeba było prowadzić ze zdwojoną energią. Czasu na omówienie natłoku spraw nie było zbyt wiele. O dziewiątej przyszła pani z kluczami od domu kultury i już w progu oświadczyła, że musi zdążyć na południową mszę świętą.


O dziewiątej przed domem kultury.

Ważkich tematów nagromadziło się naprawdę sporo i tylko prezes Henryk Urbańczyk mógł sprawić, że program spotkania zostanie zrealizowany. Członkowie koła przyznali, że nowy odtwarzacz dvd warto było nabyć za okazyjne sto złotych. Od razu przetestowano go na interesującym materiale z Wielkopolski. Tamtejszy pszczelarz nagrał znakomitą płytkę, na której demonstruje działanie wymyślonego przez siebie urządzenia do łapania roju.


Do omówienia było sporo ważkich tematów.

Równolegle z emitowanym filmem prezes Urbańczyk sprawnie przechodził do kolejnych punktów zebrania. Koło zgodziło się spełnić prośbę Śląskiego Oddziału Polskiego Związku Pszczelarskiego i przeznaczyć po złotówce od członka na medialną promocję miodu. Jak twierdzi Henryk Urbańczyk, pierwsze reklamy już pojawiły się w publicznej telewizji. To dobrze. Spożycie miodu jest u nas alarmująco niskie. Wynosi zaledwie sześć dekagramów na statystycznego Polaka.

Promocyjna akcja wywołała dyskusję o trudnych relacjach między krajowymi władzami PZP a jego śląską ekspozyturą. Nie są tajemnicą występujące w nich tarcia. Jeszcze niedawno krajowe władze deklarowały wsparcie reklamy miodu stu pięćdziesięcioma tysiącami złotych. Gdy przyszło, co do czego, zapowiedź uznały za niebyłą.

To zresztą nie jedyna, niespełniona obietnica centrali. Swego czasu zapewniano pszczelarzy, że na ich potrzeby przejęta zostanie któraś z mniejszych cukrowni.

Niestety, i ta rozbudzona nadzieja okazała się mrzonką. Zgoda, że dzisiaj z cukrem dla pszczół (na zimę) nie jest tak tragicznie, jak na początku lat osiemdziesiątych, (– Był wtedy na kartki, pszczelarze mieli przerąbane – zauważa Jerzy Tomczyk) ale zawsze, co swoje, to swoje i na marży nikt człowieka nie orżnie.

Nie ulega wątpliwości, że kierownictwo w województwie bliższe jest szeregowym członkom niż ci z najwyższej wierchuszki. Taki na przykład doktor Wiesław Londzin ze śląskiego oddziału chce bezpłatnie pomóc ludziom w nierównej walce z warozą. Wkład pszczelarza ogranicza się do zakupu trzech opracowanych przez doktora Londzina klateczek na próbki rodziny. W klateczkach należy umieścić po tysiąc pięćset pszczół, które doktor szczegółowo przebada w instytucie w Puławach.

Pionierski eksperyment Wiesława Londzina będzie służył stwierdzeniu, które z tradycyjnych przeciwwarozowych specyfików są rzeczywiście skuteczne, a na które nie warto wydawać pieniędzy.

Na personalny skład krajowego zarządu, terenowe koło nie ma wielkiego wpływu, może natomiast sygnalizować województwu ważne dla środowiska kwestie. Rzeczą pierwszorzędnej wagi wydaje się uznanie pszczoły za owada. Otóż obecnie kwalifikowana jest do zwierząt. To zezwierzęcenie pszczoły pociąga za sobą daleko idące konsekwencje, chociażby w postaci obostrzonych wymagań sanitarnych przy jej hodowli. Henryk Urbańczyk został zobowiązany do jasnego postawienia tej sprawy na wojewódzkim forum.

Na zdrowie

Przed dwunastą pani z domu kultury przypomniała o potrzebie wyjścia do kościoła. Rzut kamieniem dzieli dom kultury od posiadłości prezesa, dlatego kilku członków skorzystało z jego oferty podzielenia się odszczepkami rosnącej mu na podwórku wierzby trójpręcikowej. Jej pyłek stanowi świetny zaczyn pszczelej roboty po zimowym wypoczynku.


Prezes dzieli się odszczepkami wierzby trójpręcikowej.

Trzydzieści uli Henryka Urbańczyka stacjonowało kiedyś na placu sąsiada. Plac został sprzedany i prezes musiał przetransportować pasiekę w inne miejsce. Parę kilometrów dalej dobrzy ludzie zgodzili się przechować ten skarb, za co nie wypada nie odwdzięczyć się przynajmniej miodem.

Wystarczy jedno spojrzenie na podwórko Henryka Urbańczyka, by zorientować się w zainteresowaniach właściciela. Już przy furtce widać pozostałości małej pszczelej architektury. To  uliki weselne, służące unasiennianiu zwierzo-owadów.

W głębi podwórka stoją właściwe, acz niezagospodarowane ule. O nie, nie są to tradycyjne domeczki z daszkami. Nowoczesna siedziba pszczół składa się z ułożonych na sobie prostokątnych paneli, w które wsunięte są drewniane ramki. W nich, na woskowej węzie, powstaje plaster miodu.

Prezes większość ramek pieczołowicie przechowuje w przydomowej komórce. Dużo tu także innego frapującego sprzętu. Uwagę przykuwa nierdzewny cylinder z korbką, który, jak się okazuje, jest maszyną do odciągania miodu. Autorskie dzieło Henryka Urbańczyka stanowi przeszklona gablotka do prezentacji pszczelej rodzinki. Wybitnie nadaje się do publicznych pokazów, w bezpieczny i poglądowy sposób przybliża pszczoły społeczeństwu, jest skutecznym elementem tak potrzebnej promocji. Miód to przecież bogactwo dobroczynnych dla organizmu składników, szkoda, że w Polsce mało popularny.


Gablotka do prezentacji pszczelej rodzinki – dzieło Henryka Urbańczyka.

Pszczelarze nad tym ubolewają: – Młodzi miodu nie jedzą, a starszych często nie stać na kupienie słoiczka. Przychodzi na targ kobiecina, żali się, że ma sześćset złotych emerytury i prosi żeby spuścić cenę. Co robić, sprzedaje się za pół darmo. Niech jej wyjdzie na zdrowie.

***

W przyszłym roku koło obchodzić będzie swoje pięciolecie. Robert Tomczyk nic nie mówi, ale z błysku w jego oku można wnioskować, że jubileuszowego jabłczaka nie zabraknie.

 

Facebook
Twitter
Email

Newsletter

Co miesiąc najlepsze teksty WW w Twojej skrzynce!

Newsletter

Co miesiąc najlepsze teksty WW w Twojej skrzynce!