Przy furtce powitali go szwagier i spędzający tu wakacje kolega student. Dowiedział się od nich, że starzy wyjechali nad morze. Ojciec prowadził warsztat stolarski, Robert także wykształcony jest w drzewnym fachu.
Na przepustce liczy się forsa, najradośniejszą dla niego wiadomością był więc to, że jest okazja szybkiego zarobku. Robota prosta, materiału w warsztacie pod dostatkiem, stary nawet nie zauważy ubytku paru desek. Robert zrzucił mundur i ze szwagrem ostro wzięli się za realizację zamówienia z sąsiedniej wioski. W niecałe cztery godziny wychodek był gotowy. Jeszcze tego samego dnia klient przyjechał po niego traktorem.
Łezka kręci się w oku nad tym, wykonanym aparatem Zenit 122, zdjęciem. Dziś takich zamówień ze świecą szukać, a przecież kilkanaście lat temu spływały notorycznie.
Niestety, wiejskie sroce odchodzą w niepamięć.
***
Mało kto ich nie odwiedzał. U babci na wsi, na wczasach pod gruszą, koloniach, czy po prostu we własnej zagrodzie.
Mimo regionalnych różnic, wzajemnie niezrozumiałych gwar, kulinarnych odmienności, polskie wsie spajał ów zakotwiczony w krajobrazie sroc. Przytulony do obórki, skryty za stodołą, na równinie, stromym stoku. Niezmienny, jednolity w formie i treści tkwił, jak żołnierska wartownia, jak strażnica pogranicznika.
W jego wnętrzu, o przynależności do określonej krainy geograficznej świadczyły jedynie tytuły równo pociętych, nadzianych na gwóźdź gazet. Mikroklimat pozostawał ten sam. Te same pajęczyny w rogach sufitu, haczyk z metalową pętelką, drzwi w postaci desek przytwierdzonych do litery „Z” lub jej lustrzanego odbicia. Ten sam pochyły, zabezpieczony papą daszek, dla wersji wytwornej – ta sama sedesowa obręcz z klapą.
Teraz nie chadza się za stodołę. Wszędzie kafelki, bajeranckie muszle, zapachowe odświeżacze. Tylko gdzie ta romantyka kontaktu z naturą? Odgłosy gadziny, domowego ptactwa, owadów. Niepowtarzalny dreszczyk nocnych wyjść z latarką, obawa że coś z jakiejś szpary wypełźnie, coś bezszelestnie wsunie się za kołnierz, ukąsi, pochwyci za gardło. Zupełnie, jak w amazońskiej dżungli.
Odhumanizowany, nawet najbardziej wystrzałowy kibel nigdy taki nie będzie.
Bo cóż to za wieś, z rolką mięciutkiej taśmy zamiast zgniatanej w kulę, a potem rozprostowywanej gazety. Przed użyciem poddawanej czynnościom podobnym do prania skarpetek.
***
W dziedzinie podcierania także zaszły kolosalne zmiany. 15 lat temu, w Fugasówce, ich prekursorem był Jan Bogumił. Jeżdżenie na bagażowej taryfie nie przynosiło satysfakcjonujących zysków, postanowił zmienić branżę. W garażu uruchomił wytwórnię papieru toaletowego.
Surowiec w belach o wadze od 200 do 700 kilogramów nabywa w Głuchołazach. Tam jest najlepszy, w swej najniższej klasie. Szary, zgrzebny, ale przecież nie o kolor i gramaturę w tamtych czasach chodziło.
Z kilograma powstaje siedem, osiem rolek. W okresie największej prosperity Jan Bogumił trzaskał ich tysiąc dziennie. Co tydzień sprowadzał z Głuchołaz dwutonową partię wyjściowego materiału. Masowi odbiorcy cisnęli się drzwiami i oknami.
Produkcja jest jednoosobowa.
– Ta maszyna pamięta, jeśli nie epokę Stalina, to na pewno Breżniewa – informuje wytwórca.
– Czy to maszyna radziecka?
– Nie wiem. Tak powiedziałem, żeby uzmysłowić jej wiek.
Wygląda na zrobioną w epoce Chruszczowa. Z zamontowaną belą przypomina skrzyżowanie walca drogowego z nastawnią kolejową. Z czasem ustały w niej pewne funkcje. Teraz służy wyłącznie rozwijaniu beli. Rulony cięte są przy osobnym stanowisku.
Spadkobiercą firmy został syn Jana Bogumiła. Junior przeżywa dramat kapitalistów, nienadążających za naukowo-techniczną rewolucją. Zaopatrujący hipermarkety giganci wytwarzają więcej i taniej.
– Papier sprowadzamy raz na trzy miesiące. Niewielkie ilości gotowych wyrobów kupują ci, którym nie chce się zasuwać do sklepu. U nas za rolkę trzeba zapłacić 25 groszy, w supersamie kosztuje 24 – z goryczą wyjawia Jan Bogumił.
Nieszczęsne ochędóstwo, żałosne ubiory – chce się rzec na widok nędznych kilkudziesięciu rolek w kącie garażu.
***
Mimo postępującej globalizacji, coraz większej nowoczesności w domu i zagrodzie, polska wieś przechowuje jednak coś swojskiego, rodzimego, naszego. Skarbczykiem tradycji jest przydomowe szambo, a ściślej – sposób jego opróżniania.
Pod wiatami, w składzikach, szopach i komórkach drzemią oparte o ściany długie rury, wygięte w kształt fajki z prostym ustnikiem. Pod cybuszkiem mają elektryczny silnik. Budzone są, gdy studzienka wypełni się zawartością.
Dwoje ludzi wynosi rurę z szopy, wpuszcza do zbiornika, przykręca do cybuszka kupiony od strażaków, parciany wąż. Po włączeniu motoru, przerzucony przez płot koniec węża zaczyna wesoło podrygiwać, nim chluśnie gęstą cieczą.
W takich chwilach czuje się, że to Polska właśnie.
Maciej Pawłowski