Zwiedzając zrekonstruowane pradawne osady, zaglądając do skansenów trzeba przewodnikowi wierzyć na słowo. Zakładać, że przed wiekami ludzie tak właśnie żyli, tak wyglądały ich domostwa, z takich misek spożywali codzienną strawę i po takim klepisku stąpali.
Przeciętny oglądacz telewizji coś tam z kostiumowych filmów wie o egzystencji przodków. Jeśli znajdzie się w jaskini, oczami wyobraźni widzi opartą o skałę maczugę i walające się wokół, ogryzione kości mamuta. Gdy mowa o rzymskich legionach, wyrastają przed nim zastępy bitnych funkcjonariuszy tamtejszego reżimu, zakutych w zbroje wyklepane pod kształt umięśnionego torsu rzymskiego legionisty, w hełmach przyozdobionych czymś na kształt szczotki do zamiatania podłogi, obnażonych dolnych kończynach, obutych w przewiewne sandały.
Wygląd słowiańskiego grodu obronnego także mocno zakorzenił się w zbiorowej świadomości. Palisady, drewniane wieżyczki, generalnie kupa celulozy- to przecież znajomy większości widok Biskupina. Obecny na ilustracjach szkolnych podręczników, eksponowany w oświatowych filmach.
Na wzór Biskupina tworzone są place zabaw, więc już od dziecka nasiąka się jego atmosferą.
Ale ta położona w dawnym województwie bydgoskim miejscowość będzie mieć wkrótce nie lada konkurencję.
Nie tylko dla orłów
W oddalonym o ponad trzysta kilometrów od niego Ogrodzieńcu ruszyły właśnie prace nad odtworzeniem średniowiecznej warowni. Tu na otoczonym wapiennymi ostańcami wzniesieniem, zwanym Górą Birów już na początku lat sześćdziesiątych ubiegłego wieku dokonano obiecujących archeologicznych odkryć.
Okazuje się, że Szlak Orlich Gniazd był od dawna miejscem gniazdowania nie tylko orłów. Góra Birów, jak wiele położonych na Jurze Krakowsko-Częstochowskiej gór, ma również jaskinię. To w niej ujawniono ślady zorganizowanego życia sprzed trzydziestu tysięcy lat. Wygrzebane w gruncie rzeczy z kości i krzemienia to ówczesne narzędzia, a także przedmioty codziennego użytku. W tej rupieciarni trafiły się miłośnikom staroci dziwnie znajome wyroby artystyczne. Na przykład rzeźbione poroże zwierzyny płowej, co potwierdza, że zwyczaj montowania w przedpokojach jelenich rogów, pełniących funkcje wieszaka na ubrania, ma głębokie historyczne uzasadnienie
Zapewne nie tyle walory krajobrazowe, (choć i one nie są do pogardzenia), co strategiczne sprawiały, że na Górze Birów chętnie osiedlały się kolejne ludy, zaśmiecając ją swoimi produktami. Dociekliwi badacze natknęli się na pozostałości kultury łużyckiej (VI – V wiek przed naszą erą), a nawet szczątki osady z czasów świetności tak frapującej cywilizacji, jaką była kultura „pucharów lejkowych” (jej przedstawiciele niechybnie za kołnierz nie wylewali). Po wczesnośredniowiecznych Prasłowianach pozostały służące im za groby kurhany.
Jednak to, co ma być odtwarzane, to stan z przełomu wieków XIII i XIV, kiedy to istniejącą fortyfikację zaczęto umacniać wałami drewniano-kamienno-ziemnymi. Bo, że była to fortyfikacja, nie ulega wątpliwości. Jej użytkownicy pogubli masę oszczepów, toporów i innego specjalistycznego sprzętu do zadawania ran ciętych, kłutych, szarpanych, tłuczonych. Jeśli ktoś ma szczęście, to i teraz może znaleźć czternastowieczną podkowę rycerskiego rumaka, który na swym grzbiecie nosił praszczura współczesnych, zapalczywych wojów, gotowych (choćby w kampanii wyborczej) walczyć na noże i siekiery.
Miejsca z tak znakomitą przeszłością komercyjnie nie wykorzystać byłoby śmiertelnym grzechem. Uwzględniły to władze gminy, opracowując osiem lat temu projekt turystycznego zagospodarowania kompleksu Podzamcze – Góra Birów.
Wypada ufać
O tym, jak gród ma wyglądać zadecydował zespół fachowców z Lutomierska koło Łodzi. W jego skład wszedł Błażej Muzolf, na co dzień pracownik łódzkiego Muzeum Archeologicznego i Etnograficznego, odpowiedzialny za dział epoki brązu i wczesnego żelaza.
W Ogrodzieńcu Błażeja Muzolfa nazywają głównym kopaczem, gdyż to on w latach dziewięćdziesiątych osobiście penetrował, by nie powiedzieć archeologicznie plądrował, Górę Birów.
Jak przewodnikowi podczas wycieczek do skansenu, tak autorom planu rekonstrukcji ufać wypada. Bo w końcu któż jak nie oni ma lepiej wiedzieć, co na Górze Birów stało, a stały tam ponoć wieża bramna, chata, wieża strażnicza z wałem skrzyniowym oraz wieża obserwacyjna. Wszystko to po zainstalowaniu zajmie powierzchnię stu czterdziestu metrów kwadratowych. Wzniesione będzie w konstrukcji wieńcowej z belek okrąglaków.
Osiem lat temu na takie ekstrawagancje gmina pieniędzy nie miała. Dopiero po wejściu do Unii Europejskiej pojawiła się szansa realizacji pomysłu. W 2005 roku projekt pod nazwą „Rewitalizacja starego rynku wraz z rekonstrukcją Grodu Królewskiego na Górze Birów w Podzamczu” został zgłoszony do dofinansowania w ramach Zintegrowanego Programu Rozwoju Regionalnego. Wniosek zyskała akceptację decyzyjnych gremiów, dzięki czemu Europejski Fundusz Rozwoju Regionalnego zgodził się wyłożyć na wdrożenie koncepcji ponad osiemset sześćdziesiąt dwa i pół tysiąca złotych (siedemdziesiąt pięć procent kosztów zadania), a z budżetu państwa przypłynęło w formie dotacji ponad sto piętnaście tysięcy (dziesięć procent).
Jak wynika z nazwy, projekt obok rekonstrukcji Grodu Królewskiego przewidywał także rewitalizację starego rynku w Podzamczu. Tę jego część już wykonano. Podzamcze ma dzisiaj sympatyczny skwerek z wygodnymi ławeczkami, fontanny i latarnie. Najwyższy czas zająć się Górą Birów.
Jej sylwetka wyróżnia się na tle pofałdowanego pejzażu. Góra Birów jest, bowiem jednym z najwyższych w tej okolicy, wyrastającym czterysta sześćdziesiąt metrów nad poziom morza, ostańców. U jej podnóża roztacza się dolina rzeki Krztyni, a szczyt ozdabiają okazałe skalne wykwity – prawdziwy rarytas dla wielbicieli wspinaczek. W dole, siodło między wapiennymi naroślami wypełnia fragment murów obronnych, ocalały z historycznych zawieruch i pożarów niszczących następujące po sobie budowle obronne.
Nic dziwnego, że turystów tu zawsze bezliku, a gdy gród powstanie będzie ich pewnie jeszcze więcej.
Do warowni wytyczony zostanie (spiralnie biegnący od stóp do wierzchołka) szlak, mający charakter ścieżki dydaktycznej. Wędrówka nim może zastąpić pielgrzymowanie po całej Jurze, bo jest on taką Jurą w pigułce. Idąc, mija się lasy, skałki, wzniesienia. Im wyżej, tym szersza perspektywa na okolicę, a w pewnym momencie widok na już istniejący (od średniowiecza) ogrodzieniecki zamek.
Współcześni Prasłowianie
Skoro Gród Królewski ma być drewniany, wykonany z okrąglaków i w dodatku stać na górze, oczywistym jest, że najlepszymi jego budowniczymi byliby górale. Byliby i są, ponieważ przetarg wygrała należąca do Andrzeja Gieńca firma budowlano-remontowa z Nowego Sącza. Ta ekipa to starzy wyjadacze. Na wzorcowym Biskupinie również odcisnęli swoje piętno.
Tak w ogóle Biskupin, mając już słowiańską osadę, postanowił głębiej sięgnąć w przeszłość. Być może z inspiracji Stevena Spielberga i jego „Parku Jurajskiego” miejscowość wzbogaciła się o Park Dinozaurów. Znajdujące się w nim drewniane obiekty są dziełem ludzi Andrzeja Gieńca. Oni także przygotowali liczącą prawie kilometr trasę turystyczną.
Firma symultanicznie prowadzi kilka inwestycji, głównie w województwie śląskim. Załogę tworzą członkowie bliższej i dalszej rodziny właściciela oraz znajomi gazdowie z Sącza tacy, co to niejedną góralską chałupę własnymi rękami od fundamentów po dach postawili. Artystyczne ciesielstwo i najwyższych lotów stolarkę dziedziczą w genach. Zajęcia murarsko-betoniarskie to dla nich fraszka.
– Moi pracownicy z rodzinami widują się w weekendy. Robota trochę jak na zagranicznym kontrakcie. Na czas wykonywania inwestycji mieszkamy w miejscach, gdzie jest realizowana. W piątek wieczorem wyjeżdża się do domu, w poniedziałek rano trzeba być na posterunku – wyjaśnia Andrzej Gieniec.
Gród Królewski rekonstruowany jest w dwóch miejscach. Na samej Górze Birów i w Nowym Sączu. Tam, w góralskich lasach, wycinane są świerki, a z nich na podstawie technicznego planu przygotowywane fragmenty budowli. Materiał musi być wyśmienity. Do rekonstrukcji potrzeba trzysta kubików (metrów sześciennych) drewna. Z jednego smrecka uzyskuje się pół kubika, przy czym musi to być odpowiednio dorodny okaz. Jak widać, trochę lasu pod piłę pójdzie.
Samo stawianie to kwestia najbłahsza i najmniej czasochłonna. Przypomina składanie modelu samolotu z ponumerowanych elementów. Takie właśnie ponumerowane belki przewiezione zostaną z Nowego Sącza do Ogrodzieńca.
Najwięcej potu wyciśnie przygotowanie terenu, a potem przetransportowanie belek na szczyt góry. Rzecz jasna, nie będą wciągane spiralną trasą widokową, lecz najkrótszą drogą od podnóża do wierzchołka. Właśnie tę drogę należy wpierw wytyczyć.
Tym zajmuje się paroosobowa drużyna, kwaterująca w najbardziej ekskluzywnym hotelu Ogrodzieńca. – Jeszcze nas stamtąd nie wyrzucili – mówi jeden z górali, żartobliwie nawiązując do szeroko znanych zabawowych skłonności tego twardego, acz i rozrywkowego ludu.
Spalinowymi piłami i siekierami oczyszczany jest przyszły pas transportowy na stromym zboczu. Przy ognisku z poobcinanych gałęzi dzielni drwale organizują sobie drugie śniadanie. Pień po obalonym drzewie służy za stolik, na nim kromki i puszkowy pasztet z drobiu. Po kilku łagodzących ssanie w żołądku kęsach trzeba będzie z piłami posuwać się naprzód.
Przy karczowaniu zdarzają się nie zawsze miłe niespodzianki. U wejścia na górę właściciel kawałka gruntu wykopał głęboki „wilczy dół” po to tylko, „żeby nikt mu tędy nie łaził”. Do sporządzenia tej ukrytej w chaszczach pułapki specjalnie wynajął koparkę.
Miejsce budowy wizytują przedstawiciele gminy. Wyfiokowana paniusia udała się na rutynową inspekcję w szpileczkach, a tu stok ma jakieś czterdzieści stopni nachylenia, podłoże grząskie, nierówne, trawa po deszczu śliska, w niej plątanina wystających z ziemi korzeni. Delegacja zaciska zęby i czepiając się roślinności brnie za góralami. Dotrzymać im kroku nie sposób. Co chwila trzeba przystawać, by uspokoić rozrywającą płuca zadyszkę i łomoczące w piersi serce. Z torebeczką na ramieniu, w której rzegoczą klucze i kosmetyczka trudno pokonać tę trasę, a co dopiero wciągnąć nią potężne bale. Od startu do mety to przynajmniej sto metrów.
Andrzej Gieniec nie widzi problemu: – Nie takie rzeczy się robiło. Przygotujemy coś w rodzaju torowiska, po którym na platformie będziemy belki dostarczać na górę.
Na szczycie także nie traci optymizmu i wiary we wcześniejsze niż według harmonogramu uporanie się z budową.
Metafizyczny inżynier
Urzędników, którym obca jest technika stawiania prasłowiańskich grodów zastanawia, jakim cudem na pionowej skałce pojawi się przewidziana projektem wieża obserwacyjna.
– To boskiej interwencji nie wymaga. Wystarczy szyna i bloczek – słyszą w odpowiedzi.
– No, ale ktoś tam musi wejść, żeby tę szynę zamocować – dociekają.
– Poradzimy sobie – wyręcza szefa Jakub Ganszczyk.
Jest kierownikiem budowy i, jak na tę odpowiedzialną funkcję przystało, jako jedyny nosi ochronny kask.
Dla tego młodego, szczupłego inżyniera robota w tym właśnie terenie jest po prostu wymarzona. Na politechnice połknął bakcyla wspinaczki i speleologii. W otoczeniu skałek i podziemnych grot czuje się jak Reinhold Messner w Himalajach, jak Jacques-Yves Cousteau w oceanie.
O jaskini w Górze Birów wie więcej niż tutejsi mieszkańcy. Z żarem w oczach opowiada o jej zupełnie wyjątkowej specyfice. O tym, że posiada dwa piętra, że jej pokonywanie to prawdziwa przygoda.
W tym logicznie myślącym, wykorzystującym, na co dzień zasady mechaniki i statyki młodzieńcu jest coś niestatycznego, niemechanicznego i nielogicznego. Bo jak uzasadnić łączenie matematycznych i fizycznych wyliczeń z metafizycznym zachwytem nad czymś strukturalnie karkołomnym? Nad zupełnie wyjątkową jaskinią, czy nieprawdopodobną, bez sensu tkwiąca tu od tysiącleci skałą?
Od Kuby Ganszczyka nie można się uwolnić. Po okolicy oprowadza jak gospodarz, tłumaczy jak nauczyciel, mówi jak poeta. Na chwilę zatrzymuje się na polanie, pokazuje dziwne geologiczne twory, wskazuje ręką kurhany.
Już wiem, dlaczego będzie tu pięknie i prawdziwie nawet, jeśli w prawdziwość Królewskiego Grodu będę wątpił. Będzie tu pięknie i prawdziwe, bo piękni i prawdziwi ludzie go stawiają.
Maciej Pawłowski