Za nimi się nie przepada, są bezdusznymi trybikami administracyjnej machiny. Świat jest dla nich formularzem, podzielonym na rubryki kwestionariuszem, drukiem do wypełnienia, bez którego, jak bez tlenu, żyć się nie da. Bez nich także życie jest niemożliwe. O jego biegu decydują parafką, pieczątką, przyjętym bądź odrzuconym podaniem.
„Biurokraci”, „urzędasy”, „gryzipiórki” to w miarę grzeczne określenia ich funkcji, ale też psychicznej konstrukcji. Umysłu zniewolonego rozporządzeniem, regulaminem, paragrafem. Wyobraźni szerokiej jak grzbiet segregatora, samodzielności pionka na planszy do gry w „Chińczyka”.
U schyłku zawodowej kariery rozpamiętują lata poświęcone urzędowi, stresy wywołane brakiem maszynowego papieru i wkładów do długopisu. Lata okupione hemoroidami i nadciśnieniem po hektolitrach wypitej kawy.
Są zgorzkniali, odczuwają zmęczenie monotonią papierkowej roboty, ludzkość jest dla nich zbiorem na ogół niezadowolonych petentów, jakimi również i oni od czasu do czasu bywają.
Biurokrata petentowi człowiekiem
Lecz niekiedy w gryzipiórku budzi się człowiek. Wznosi się nad blat swojego biurka i twarzą w twarz staje przed petentem. Nagle dostrzega w nim osobnika tego samego gatunku – też człowieka. Zrozpaczonego, bezradnego, szukającego pomocy.
Wyobraźnia gryzipiórka zaczyna ogarniać przestrzeń kryjącą się za parafką i pieczątką. Gryzipiórek wciąż pozostaje trybikiem, ale już nie bezdusznym. Zdaje sobie sprawę, że jego zacięcie zatrzyma machinę, której funkcjonowanie decyduje o losie tych z drugiej strony blatu. Jak nigdy przedtem zaczynają mu ciążyć rozporządzenia, regulaminy, paragrafy.
Po dwudziestym lipca zaczęły ciążyć urzędnikom z gmin powiatu częstochowskiego, przez które przeszła powietrzna trąba. Tego dnia Kłomnice znalazły się na pierwszych stronach gazet, informacje o nich otwierały wszystkie radiowe i telewizyjne serwisy.
Bociania 10
Około stu zniszczonych budynków mieszkalnych, ponad sto zrujnowanych budynków gospodarczych, obrócone w niwecz uprawy, unicestwione szklarnie, pogruchotane samochody, powalone ogromne połacie lasów, zerwane linie energetyczne i ludzie bez dachów nad głową.
Pięć minut wystarczyło, aby stracić niemal wszystko. Ściany pamiętające stawiających je dziadków, ozdobione ich ślubnymi, niezbyt subtelnie retuszowanymi fotografiami i pamiątkami pierwszych komunii świętych zamieniły się w kupę gruzu. Pogrzebały to, czego mozolnie dorabiali się lokatorzy. Stary kredens i nowiutką meblościankę, fajansowe naczynia po przodkach i kupiony niedawno serwis do kawy.
Dla urzędników nastały godziny, dni i miesiące próby. Nastał czas sprawdzianu, jaki nieczęsto trafia się kolegom i koleżankom z branży. Dostarczyć ofiarom prowiant, zapewnić im tymczasowe lokum, uczynić przejezdnymi drogi do posesji, oszacować straty, jak najszybciej przystąpić do odbudowy.
Lawina koniecznych działań, nie cierpiących zwłoki decyzji, powszechna mobilizacja sił i środków. Wójt Adam Zając zwołujący posiedzenie kryzysowego sztabu, nadzwyczajna sesja Rady Gminy i przyznanie ludziom pieniędzy na doraźne, niezbędne wydatki, postawienie na nogi Gminnego Ośrodka Pomocy Społecznej to te pierwsze po kataklizmie godziny.
Dacza Dziadziusia
Każdy krok, wydany grosz, każdy przydzielony worek cementu trzeba dokumentować, uzasadniać jakimś rozporządzeniem, ustawą, paragrafem. Żeby się potem nikt nie czepiał, nie zarzucał kantów i prywaty.
Trzeba też znać swoich mieszkańców. Ten jest solidny, możemy dać mu forsę, na pewno jej nie zmarnuje. Tamten jak kasę do łapy dostanie, zaraz przepije. Nowy dach położymy za niego.
Kataklizm, kataklizmem, a życie toczy się dalej
Pierwsze dni to stawianie na podwórkach blaszanych kontenerów mieszkalnych, podłączanie do nich elektryczności, zakładanie liczników zużywanej energii. To szukanie firm, które odtworzą architekturę wiosek Skrzydlów, Adamów i Huby. Zadanie ciężkie, bo tu pełnia urlopowego i budowlanego sezonu. Jedni wypoczywają, drudzy nie mogą porzucić wcześniej rozpoczętych robót. Wielu skuszonych ofertami rezygnuje, gdy dowiadują się, że materiał gwarantuje gmina, a płacona będzie tylko robocizna. Firmy właśnie na materiale najwięcej zyskują, narzut bywa i siedemdziesięcioprocentowy.
Bez rządowych pieniędzy byłoby niewesoło. Na wieść o spustoszeniach ze wsparciem wystąpiły samorządy z całej Polski. Gminy, miasta, powiaty dały ile kto mógł, bo przecież taka niespodzianka każdemu może się przydarzyć. Kto wie czy jutro my nie znajdziemy się w podobnej sytuacji.
Po dramatycznych pierwszych godzinach i nerwowych pierwszych dniach przyszła kolej na tygodnie i miesiące walki z czasem. Najważniejsze, by przed zimą ludzie wrócili do swych domostw. Gospodarcza zabudowa może trochę poczekać, ale i o niej zapominać nie wolno. W gminnym urzędzie powołany zostaje koordynator z nadzoru budowlanego. Wie co i gdzie trzeba zrobić, zna rozmiary szkód, dociera do każdej nadwerężonej chałupy, czuwa nad przebiegiem odbudowy.
Finansową pomoc w rekonstrukcji obór, stodół, szop świadczy PZU za pośrednictwem Caritasu. Ubezpieczeniowy gigant podchodzi do sprawy z właściwą mu ślamazarnością i przeświadczeniem, że poszkodowani chcą go wyrolować. Adam Zając musi negocjować pierwotne warunki umowy, według których PZU domaga się zbadania materialnej sytuacji ofiar, a zwłaszcza tego, czy przed niszczycielską peregrynacją trąby mogli się ubezpieczyć.
Na współpracy z PZU Caritas wychodzi jak Zabłocki na mydle. Ludzie Caritasowi zgłaszają materiałowe potrzeby, ale blachę, dachówki, itp. dostają po parotygodniowym oczekiwaniu. Dobra te często docierają do nich, gdy dach został już położony.
Kataklizm, kataklizmem, lecz gmina musi normalnie funkcjonować. Pracowników mało, trzeba nimi tak żonglować, by nie zabagniać innych spraw. Od wymiany dowodów osobistych wójt podwładnych oderwać nie może. Do obsługi poszkodowanych musi przerzucać siły z innych wydziałów. To czas, kiedy o zdobyczach klasy robotniczej i ośmiogodzinnym dniu pracy na chwilę należy zapomnieć.
Pora zwijać kontenery
Początek listopada, pierwszy deszcz ze śniegiem, roztopy okresu przejściowego. Adam Zając inny niż przed niespełna czterema miesiącami. Rozluźniony, spokojny o najbliższą przyszłość. Nadal codziennie odwiedza dotknięte żywiołem wioski, jednak wie, że zima nie będzie straszna.
Z pozostających w dyspozycji prawie siedmiu milionów dwustu osiemdziesięciu trzech tysięcy złotych, na odbudowę wydano dotychczas ponad pięć milionów sześćset sześćdziesiąt tysięcy. Będących jeszcze w rezerwie milion sześćset dwudziestu dwóch tysięcy z hakiem powinno wystarczyć na wykonanie planu. Zakończono prace przy dziewięćdziesięciu dwóch domach mieszkalnych, niektóre z nich postawiono na nowo. Do naprawy zostało jeszcze pięć, przed mrozami zostaną zasiedlone. Niewyremontowanych obiektów gospodarczych jest trzydzieści sześć.
Przy głównym trakcie
W Adamowie za skrętem w ulicę Bocianią spychacz usuwa resztki wyrwanych z ziemi i połamanych drzew. Dróżka prowadzi do zagrody, która w lipcu przypominała miejsce zrzutu atomowej bombki. Wówczas pozbawiony dachu domeczek ma nowe pokrycie, nad kominem widać dymny znak rodziny we wnętrzu.
Przy głównym trakcie zmiany nie do poznania. Tego solidnego ogrodzenia z betonowych przęseł wtedy tu nie było. Ogromną wyrwą ziało dobudowane z pustaków piętro, dachowe belki okrywała niebieska folia, strach było wejść do środka, bo ściany rozchodziły się w rogach. Teraz chałupa pełną gębą. Dach jak się patrzy i świeży tynk na zewnątrz. Kontener jeszcze stoi, ale lada chwila zabiorą go z podwórka.
Na Bocianiej 10 pracują. Obrazek jak ze starej kroniki filmowej, tej o wznoszeniu Nowej Huty w podkrakowskiej wsi Mogiła. W błocie grzęźnie betoniarka, do ocieplanego styropianowymi płytami budynku przerzucono zbity z desek pomost.
– Wczoraj rano był tu wójt, ale mnie nie było. Ja do pana, panie Bogdanie, z wizytą, a pana nie ma – mówił mi później. Trudno mnie zastać, bo po robocie jeżdżę do szpitala do Częstochowy. Żona czuwa tam przy chorym dziecku. Przy remoncie nie muszę pomagać, w ogóle o nic nie muszę się martwić. Ciekawe czy gmina zwróci, choć połowę za ten prąd, co zużyliśmy w baraku. Dom stawiają, to chyba prosić o to nie wypada.?
Bociania to taka szersza ścieżka tworząca rondo wokół kilku zagród. Idąc od „dziesiątki” w prawo wkracza się na wyjątkowo błotnisty odcinek. Na jego końcu, pod numerem dwudziestym czwartym rzuca się w oczy elegancka drewniana dacza.
– Za trzy dni będzie gotowa – zapewnia Andrzej Lach, który z monterami przybył tu spod Żywca. Reprezentują Fabrykę Domów z Drewna „Juhas”. – Kwaterujemy w Kłomnicach, przyjechaliśmy, bo tym ludziom trzeba przecież pomóc. Dziadziusia wysyłamy czasami po drobne sprawunki, chociażby klosz do zewnętrznej lampy. Szkoda by było, gdyby od gołej żarówki chałupa się sfajczyła – zauważa Andrzej Lach.
Dziadziuś i szef monterów
Dziadziuś, czyli właściciel posesji, przekroczył siedemdziesiątkę. W kraciastej marynareczce i czapce-uszance siedzi na pieńku w głębi podwórka. – Ziemniaki trza przed zimą zabezpieczyć, bo przemarzną. Ciechoroba, nikt kupić ich nie chce. Nikt nie chce ich nawet za darmo – mruczy pod nosem, nie zwracając uwagi na krzątaninę wokół daczy.
W Skrzydlowie dwudziestego lipca trąba dosłownie zmiotła drewniany domeczek Grzesików. Oni cudem uszli z życiem, chroniąc się w domurowanej łazience. Po przejściu trąby na fundamencie ostał się jedynie ten łazienkowy fragment. Gospodarze w najśmielszych marzeniach nie zakładali, że tak szybko na pobojowisku wyrośnie parterowy, naprawdę fajny murowaniec w kolorze seledynowym. Jedyna jego wada to brak piwnicy. Przez to traci się do celów mieszkalnych pomieszczenie, w którym zamontowano elektronicznie dozujący paliwo piec na ekogroszek. Jeszcze została na nim cena, osiem tysięcy piechotą nie lata.
Seledynowy murowaniec Grzesików
Henryk Grzesik oprowadza dalej. Drzemiącemu na kuchennym krześle, rudo-białemu kocurowi goście nie przeszkadzają. Oprócz kuchni są tu jeszcze dwa okazałe pokoje i wykafelkowana łazienka z zabudowaną wanną. Kosztującą dwieście tysięcy całość oddano „pod klucz”, przy czym w odróżnieniu od poprzedniej chałupy, ta nie frontem, lecz bokiem stoi do ulicy. Aha, jeszcze jedno, Caritas dał półtora tysiąca na nowe mebelki. – Do tej pory koczowaliśmy u dzieci, teraz można się już wprowadzać – nie tai radości Henryk Grzesik.
Pan Grzesik z kotem
Nad brakiem piwnicy nie ma co ubolewać, zwłaszcza że niebawem pojawi się dach na zgrabnym składziku z pustaków, z powodzeniem służącym piwnicznym celom.
Nowy dach i odbudowane piętro mają już sąsiedzi, których pomalowany na blado-pomarańczowo budynek widać z ganku Grzesików. To ci z gatunku wiecznie niezadowolonych. Miodem im tyłki smarować, a będą mieć pretensje, że nie masłem. Non stop biegają do gminy z kolejnymi żądaniami.
Psychologiczny portret urzędnika
Adamów, Skrzydlów i Huby wracają do normalności. Część domów nie tylko odbudowano, ale też nadbudowano lub postawiono od nowa. Wójt Adam Zając ma poczucie dobrze wykonanej roboty:
– Medialne doniesienia mają przeważnie pozytywny wydźwięk, szkoda tylko, że telewizja ilustruje je materiałami sprzed czterech miesięcy. Niedawno jedna ze stacji pokazała lamentującą, gnieżdżącą się w barku rodzinę, gdy tymczasem oni już dawno przenieśli się do wyremontowanego obiektu.
Wójt Adam Zając
Dla wójta największą nauką po kataklizmie jest wiedza o człowieku, o swoich podwładnych i współpracownikach. Kataklizm ujawnił ich postawy i charaktery, pokazał kto ile jest wart. Pokazał bezinteresowność, oddanie, prawdziwe poświęcenie.
To nie urzędnicza sumienność kazała im niedosypiać i trwać na posterunku. W tej nadzwyczajnej sytuacji eksplodowały wrażliwość, współczucie, empatia. Ekstremalne warunki precyzyjniej niż doświadczony psycholog rysowały osobowościowe portrety referentów, inspektorów, naczelników.
Ale znaleźli się też tacy, co skrupulatnie odnotowywali każdą przepracowaną ponad normę godzinę, cenili i wyceniali swój czas i energię. Pocieszające, ze należeli do mniejszości.
– W grudniu będę przyznawał roczne nagrody i premie. Tym razem nie będzie po równo – oświadcza Adam Zając.
Wśród niosących pomoc byli i ci, którzy nagród nie dostaną. To przede wszystkim druhowie z ochotniczych straży pożarnych – pierwsi świadkowie lipcowego dramatu: – Niech przynajmniej wiedzą, że składam im hołd – dodaje wójt.
***
Spełniło się jego pragnienie. W Adamowie, Skrzydlowie i Hubach pierwszą gwiazdkę będą witać pod własnymi dachami. Dzieląc się opłatkiem, będą sobie życzyć, by nigdy nie powtórzył się pewien pamiętny letni dzień. Piątku 20 lipca 2007 roku nie zapomną.