Marzenie magistra

repository_MAMAG_Brdy-wiecznie-Zywemini

Bydgoszcz dała Polsce domki letniskowe typu „Brda”. W ponurych czasach komuny ich spadzista konstrukcja znamionowała wysoki standard wyposażonych w nie ośrodków, zaś indywidualni posiadacze „Brdy” nie bez powodu uchodzili za osobników zamożnych, nieźle radzących sobie w przedkryzysowej, gierkowskiej rzeczywistości.

Nie wystarczyło mieć pieniądze, by solidną, drewnianą daczę w urokliwym zakątku zainstalować. Umiejętności szukania „dojść”, zdobywania luksusowych towarów, formalnego dopełniania abstrakcyjnych wymagań stanowiły niezbędny warunek realizowania rekreacyjnych marzeń.

Zakup atrakcyjnie położonej działki był do tego zaledwie wstępem. Ludzie nie potrafiący odróżnić krowy od byka, odbywali przyspieszone kursy rolnicze i z papierami zawodowego chłopa legalizowali wypoczynkową nieruchomość. Składany z gotowych elementów domek załatwiało się u producenta. Właśnie z Bydgoszczy monterzy transportowali go do miejsca przeznaczenia i stawiali we wskazanym miejscu. „Brdy” podpiwniczano, sadowiono na murowanych garażach, przeobrażano w letnie rodowe rezydencje, w których debiutował grill i towarzyskie spotkania w stylu barbecue.

Także zbiorowy, zorganizowany wypoczynek w bydgoskich chatkach nobilitował. Ich wakacyjni użytkownicy mogli z wyższością spoglądać na innych wczasowiczów, gnieżdżących się w kempingowych budkach. Usiane „Brdami” zakładowe tereny dawały do zrozumienia, że firma dba o załogę, że pełni niebagatelną gospodarczą lub polityczną rolę, a jej pracownicy są za swój trud godziwie wynagradzani.


Brdy wiecznie żywe.

Dziś podziwu, zazdrości, pożądania nie wzbudzają, choć nadal lata bez ich widoku wyobrazić sobie nie można. Z przykładu ostentacyjnego wydawania pieniędzy stały się efektywnym narzędziem ich, często dyskretnego, zarabiania.

Państwowe przedsiębiorstwa, organizacje i instytucje na swoich ośrodkach kokosów nie robiły. Jednym z przejawów nagromadzonych w realnym socjalizmie sprzeczności było to, że ekonomicznie nieopłacalne utrzymywanie wypoczynkowej bazy opłacało się jej bezpośrednim administratorom. Całoroczne kierowanie domem wczasowym gdzieś w Beskidach, a nawet sezonowym ośrodkiem nad Bałtykiem, czy letnimi koloniami dla dzieci zaliczano do najbardziej lukratywnych zajęć. Ba, nie tylko kierownicy chwalili sobie wykonywane w na ogół przyjemnym otoczeniu czynności. Zadowoleni byli intendenci, kucharki, konserwatorzy technicznych urządzeń.

Coś w tym musiało być, skoro w dobie liberalizmu i wolnego rynku na zdewastowane mienie podupadłych przedsiębiorstw znaleźli się chętni. Skoro po okresie regresu odżywać zaczęły ukryte w lasach kompleksy drewnianych domeczków.

 

Reaktywacja

Jedną z pozostałości minionego ustroju zainteresował się Waldi. W powiecie częstochowskim kupił teren z „Brdami” dla około stu letników. Lokalizacja nie jest być może przesadnie wyszukana (las jak las), za to niedaleko stąd do chętnie odwiedzanych zakątków Jury Krakowsko-Wieluńskiej.

Waldi doskonale zdawał sobie sprawę, że w dzisiejszych czasach samo wakacyjne lokum rozrzutnej klienteli nie napędzi. Ten roztropny, a zarazem sympatyczny czterdziestolatek dobrze wiedział, że turysta, wczasowicz, przyjezdny poszukuje zazwyczaj czegoś więcej niż tylko miejsca do spania i możliwości zapełnienia żołądka. W gruncie rzeczy wiedzieli to także kierownicy zakładowych ośrodków, ale cóż mogli, poza salą telewizyjną, zaoferować? Stół do ping-ponga, gry planszowe dla dzieci, bilard z grzybkiem?

***

Waldi tchnął w swoje włości ducha współczesności. Zaproponował gościom quady, paintball, kurs wspinaczki skałkowej, nie zapomniał także o umilającym pobyt barze. To tutaj na Waldiego natknął się Lucek.

Jakieś dwa lata temu, gdy sączył z kumplami piwo, do lokalu energicznie wkroczył właściciel. Stanął przy kontuarze, badawczym wzrokiem omiótł pomieszczenie, bystre źrenice zatrzymał na jedynym zajętym o tej porze stoliku. – Chichi, chacha – zanosili się młodzieńczym śmiechem Lucek i jego kompani. Był to chichot podszyty sztubacką fanfaronadą, nie wynikający ani z nastroju, ani z sytuacji. Waldi od razu wyczuł nie śmierdzących groszem studentów, usiłujących sztucznym śmiechem pokryć rozpacz nad nieuchronnym końcem piwa. – Ej panowie, nie pomoglibyście starszemu człowiekowi? – rzucił w stronę stolika. – Czemu nie – odparli.


Dawny ośrodek kolonijny zamieniony na luksusowy hotel.

Starszym człowiekiem okazał się mężczyzna w średnim wieku, instalujący w „Brdach” dodatkowe, podnoszące komfort wyposażenie. Przed zbliżającym się sezonem (był maj) należało zaopatrzyć domki w radia, telewizory, lodówki. Zaprzęgnięta do roboty studenteria transportowała je z ulokowanego u wrót do ośrodka magazynu, gdzie nie kusząc złodziei spoczywały w martwym zimowo-wiosennym okresie. To dziwne, że dopiero dwa lata temu Lucek odkrył przytulny bar Waldiego. Przecież od dzieciństwa spędza weekendy na działce dziadków, położonej zaledwie o godzinę marszu. Sąsiednie działki zasiedlają rodzice kumpli, z którymi teraz przyszło mu taszczyć telewizory i inne dobra.

Wysiłek opłacił się nadzwyczajnie. Szef (bo tak zaczęli o nim myśleć młodzi pomagierzy) dał każdemu po butelce szlachetnego „Gronie”. – Taki był początek mojej wielkiej życiowej przygody – wspomina Lucek.

***

Przed ogrodzeniami ośrodków przejętych przez nowych właścicieli bryndza. Jeśli przedłuża się pobyt na działce, coraz mniej floty pobrzękuje w kieszeni. Z fajkami trzeba oszczędniej, dzienne spożycie browara dramatycznie maleje. U okolicznych gospodarzy w ofertach przebierać nie można. Proponują szkodliwy dla kręgosłupa zbiór truskawek lub cyrkową wspinaczkę po rozklekotanych drabinach w celu ogołocenia wiśniowych drzewek. Przyszłym magistrom tego rodzaju aktywność fizyczna zdecydowanie nie leży. Ośrodek Waldiego wabi ruchem, zmiennością, gwarem. Pierwsze „telewizorowo-radiowo-lodówkowe” doświadczenie zasiało w sercach Lucka i jego przyjaciół nadzieję na kontynuowanie współpracy. Coraz częściej pojawiali się w barze, coraz dłużej w nim przesiadywali. Poznali nawyki bossa, na podstawie obserwacji i podsłuchanych rozmów personelu zbudowali jego domniemany, psychologiczny portret. Po miesiącu wiedzieli już, że w interesach odwiedza bliższe i dalsze miejscowości, że pracowity czas wieńczy w swoim barze wypijanym duszkiem piwem (w ilości od jednego do kliku kufli). Właśnie ów moment spełnienia postanowili wykorzystać. Zdobyli się na odwagę i bez ceregieli spytali, czy nie znalazłaby się w ośrodku jakaś praca. – Jutro o dziewiątej w mojej kanciapie, chłopaki – usłyszeli, zauroczeni łatwością przejścia od niedawnych „panów” do familiarnych „chłopaków”.

***

Waldi dał im poważne zadanie: – O piętnastej ma się tu pojawić wycieczka osiemdziesięciu urzędników. Przyjadą na grzybobranie. Będą chlać gorzałę, piec kiełbaski i bawić się w karaoke. Musicie uporządkować teren. Wyzbierać te wszystkie pety, szyszki i igliwie, rozstawić parasole a przede wszystkim patio.

Mieli prawie sześć godzin, by tę, z pozoru prostą, robotę wykonać. Pierwsze taczki wywozili lekko i raźnie, z następnymi nie szło tak łatwo. Pot coraz intensywniej rosił czoła, nienawykłe do wysiłku kończyny odmawiały posłuszeństwa. Najgorsze było przetaczanie betonowych podstawek pod parasole, przy nich „patio” okazało się fraszką. Tym obcym słowem Waldi nazywał złożoną z metalowych rurek i plandeki wiatę.

Trzeba przyznać, że fizycznych traktuje z szacunkiem. Chłopakom dał przerwę na obiad (postawiony na koszt firmy), w trakcie roboty mogli walnąć po jednym piwku.

Pieniążków też nie poskąpił. Następnego dnia doprowadzali do ładu pobojowisko po grzybobraniu. Pryncypał dobrze ocenił ich starania, bez słowa wyciągnął z portfela sto pięćdziesiąt złotych. Było ich sześciu, więc na każdego wypadło po dwadzieścia pięć. Starczyło na dwie skrzynki piwa i wagon fajek. Z tego bogactwa przez dwie doby wspólnie korzystali.

Kolejne dni stały pod znakiem zastoju, choć chłopaki zapewnili Waldiego, że są w pełni dyspozycyjni i żadne zadanie im niestraszne. Na zlecenia czekają w barze.

Przedłużające się milczenie wzbudziło niepokój, lecz próżne to były obawy. W pewnych porach roku każda para rąk (a nawet każda ręka) jest w takim miejscu bezcenna. Kiedy impreza goni imprezę, kiedy „Brdy” ani przez chwilę nie stoją puste, pomocnych dłoni odtrącić nie można. Zwłaszcza, gdy ochoczo zabierają się do czyszczenia supergrilla (o wymiarach dwa metry na dwa metry), ustawiają stoły, grabią, dekorują, montują i rozmontowują.

Z biegiem czasu Waldi odchodzić zaczął od trzymania chłopaków w finansowej niepewności. Z góry wyceniał fuchę, podając jej ogólną wartość lub godzinową stawkę (przy czym grupa była dla niego pojedynczym pracownikiem).

Do intratniejszych należał zeszłoroczny remont ośrodka. Zeskrobywali z domków mechowaty nalot, pokrywali je drewnochronem, regenerowali cegły przeznaczone do rozbudowy gospodarczego budynku. Waldi pozyskał je z jakiejś rozbiórki, a oni każdą sztukę obtłukiwali z dawnej zaprawy. – Siedzieliśmy nad cegłami po osiem, dziesięć godzin, płacił nam pięć złotych za godzinę – mówi Lucek.

I wypić za darmo można

Po kielichu ojciec Lucka zwykł opowiadać, jak to w 1973 roku prezydent USA Richard Nixon odwiedził Związek Radziecki. Szczytowym osiągnięciem radzieckiej techniki była pokazana mu maszyna do obierania ziemniaków. Z wiadrem kartofli radziła sobie błyskawicznie, z workiem i taczką również. Nieco dłużej trwała obróbka ciężarówki bulw. Jednak gdy podstawiono towarowy pociąg, przy wsypywaniu czwartego wagonu otworzyły się drzwiczki maszyny, wyszła z nich kołchoźnica i rzekła: – Nie tak prędko towarzyszu, bo nie nadążamy skrobać.

Lucek czuł się jak Nixon, kiedy Waldi wprowadzał go w arkana obsługi podobnego urządzenia. Maszyna do obierania ziemniaków stanowi istotny element rozległej działalności ośrodka. Poza „Brdami” jest tu obiekt służący okolicznościowym, rodzinnym imprezom. Wesela, chrzciny, komunie były dla chłopaków okazją zarobienia większej forsy i znalezienia się w wirze urozmaiconych zajęć. Musieli przygotować salę, wyładować produkty żywnościowe, zadbać o odpowiedni wystrój miejsca. Do słupków wjazdowej bramy mocowało się metalowe półkole, a na nim wieszało powiązane w pęczki balony. By godnie powitać młodą parę, trzeba było ustami napompować ze trzysta balonów.


Za robotę płacą i stawiają.

Obieraczka przypomina wielki bojler. Wrzuca się do niej wiadro posegregowanych kartofli (małe z małymi, duże z dużymi), naciska guziczek i przez szybkę obserwuje postęp technologicznego procesu. Po trzech, czterech minutach zawartość bojlera nadaje się do dalszego przetworzenia. Ziemniaki do klasycznego serwowania (jako ugotowane) przetrzymuje się w maszynie dłużej niż te na frytki i kluski śląskie.

Następnego dnia trzeba było po gościach posprzątać. Niedojedzone resztki żarcia lądowały w beczce, którą zabierał małomówny, pobliski hodowca świń. Za wesele wpadały trzy stówy i darmowa wódka. Państwo młodzi podrzucali na zaplecze parę flaszek, a niektórzy weselnicy zaczynali w pewnym momencie wędrować z butelczyną po obiekcie i szukać kogoś spoza własnego towarzystwa.

***

Lucek jest już magistrem. Skończył politologię, ale prowincja politologów nie rozchwytuje. Powiatowy Urząd Pracy skierował go na staż do Urzędu Gminy. Staż jest dawkowany. Po trzech miesiącach Lucek ma dwa tygodnie przerwy, po których zaczyna kolejne trzy miesiące. Wszystko to po to, by przez przypadek nie dorobił się prawa do zasiłku. Na co dzień obserwuje, jak procentują rodzinne związki. Jak idą w górę zatrudnione tu familie, jak zawodowo rozwija się progenitura biurokratów. On wujka w urzędzie nie posiada.

Na studiach miał zajęcia ze słynnym doktorem Markiem Migalskim (dzisiejszym eurodeputowanym). Dziś już nie chce być jak Migalski, marzą mu się własne „Brdy”. Na razie poważnie myśli o rzuceniu stażu w cholerę i przypomnieniu się Waldiemu. Może na czarno go przygarnie.

Maciej Pawłowski

 

PS

Imiona bohaterów zostały zmienione.

Facebook
Twitter
Email

Newsletter

Co miesiąc najlepsze teksty WW w Twojej skrzynce!

Newsletter

Co miesiąc najlepsze teksty WW w Twojej skrzynce!