O tym, jak na jarmarku zakwitły drewniane kwiaty…

repository_wiatraki-marozmidi

Produkuje drewniane wiatraczki w kształcie kwiatów swojego pomysłu i jak zapewnia, tylko on zna ich tajemnicę. Mirosław Rybus z Braniewa, bo o nim mowa, swymi dziełami zainteresował nie tylko jarmarcznych nabywców, ale i poradnie logopedyczne. Ostatnio można go było spotkać w Marózie, podczas dorocznego spotkania organizacji pozarządowych działających na wsi.

– Pomysł narodził się wtedy, gdy oglądałem chińskie wiatraczki z plastiku, imitujące te dawne sporządzone z celuloidowej kliszy. Zadałem sobie wówczas pytanie: czy nie można by ich robić z drewna? Przez dwa lata projektowałem z mozołem swoje nowe dzieła. W końcu dopracowałem je do tego stopnia, że nadawały się do sprzedaży.

Pomysł chwycił, wiatraczki są bardzo precyzyjnie wykonane, cechują się pięknymi zdobieniami, a co najważniejsze, obracają się przy nawet najmniejszym powiewie wiatru. Wystarczy ludzkie westchnienie, aby płatki bezszelestnie zawirowały, tworząc obraz w kolorach tęczy. Niby mały, niepozorny gadżet, a cieszy bardziej niż kosztowna zabawka. Jak już wspomnieliśmy, wiatraczkami pana Mirosława zainteresowali się logopedzi. Pomagają one w ćwiczeniach z małymi dziećmi. Nie tylko wpływają na rozwój aparatu głosowego, ale i motywują maluchy do dalszej, bardziej intensywnej pracy.

– Może to zabrzmi mało skromnie, ale moje wiatraczki podobają się dosłownie wszystkim: gospodynie domowe mocują je w doniczkach na balkonie, dzieci biegają z nimi po podwórkach, a panowie kręcą głowami, zadając sobie pytanie: jak on to zrobił? Niby nic takiego, a podrobić trudno – zapewnia Mirosław Rybus.

– Kiedyś na pewnej regionalnej imprezie zauważyłem „moje” wiatraczki. Na pierwszy rzut oka stwierdziłem, że są niedopracowane, potem ludzie skarżyli się, że rozpadają się w godzinę od chwili zakupu… Po kilku miesiącach przypadkowo natknąłem się na ludzi, którzy kopiowali moje wirujące kwiaty. Byli pełni uznania dla mojej wytrwałości i precyzji. Dziś nawet nie próbują się za to zabierać.

Najtrudniejszym do wykonania elementem wiatraka jest niewielka kuleczka, pełniąca funkcję łożyska, na którym pod odpowiednim kątem mocuje się płatki. Potrzeba na to mnóstwo czasu, pan Mirosław pracuje nad owym detalem przez całą zimę. Jeśli wówczas nie zrobi odpowiednio dużych zapasów, w sezonie nie zdąży z produkcją całego asortymentu. Pozostałe części wiatraczków powstają z bardzo cienkich drewnianych arkuszy, artysta wycina je przy pomocy piłki włosowej. Następnie każdy detal barwiony jest odporną na niekorzystne warunki atmosferyczne farbą akrylową.

– Pierwsze kroki w handlu rękodziełem stawiałem w stolicy. Warszawski klient nauczył mnie, że liczy się tylko towar dobrej jakości. I tego się trzymam. Nie używam żadnej matrycy, żadnego wykrojnika, żadnego szablonu, każdy wiatrak jest zatem inny. Ludzie to doceniają, cieszą się, że mogą mieć coś niepowtarzalnego – zapewnia Mirosław Rybus.

– Od ośmiu lat jest to mój pomysł na biznes. Utrzymuję się z wiatraczków, ale żeby tak było, moje ręce musza ich zrobić całe tysiące…

Czy to zajęcie dla każdego? Raczej nie, Pan Mirosław przekonuje, że ze względu na kruchość materiału, robota kompletnie nie „idzie” po piwku, czy po kielichu. Żeby odnieść sukces w branży, trzeba być stuprocentowym abstynentem.

Facebook
Twitter
Email

Newsletter

Co miesiąc najlepsze teksty WW w Twojej skrzynce!

Newsletter

Co miesiąc najlepsze teksty WW w Twojej skrzynce!