Tymi rękami

Gdyby Fryderyk Engels na nowo powstał ze swoich wrzuconych do Atlantyku prochów, ze zgrozą stwierdziłby, iż ludzkość wraca na drzewa. Twórca naukowego socjalizmu pisywał onegdaj o roli pracy w procesie uczłowieczenia małpy. Miał na myśli pracę fizyczną, a więc czynności czysto manualne. To one udoskonaliły nasze ręce, zdolne zagarniać więcej niż nieporadne kończyny naszych ogoniastych przodków.

Cywilizacja od nowa robi z nas małpy, przeciętny gimnazjalista nie potrafi przyszyć guzika. Ale właściwie po co mu umiejętność przyszywania guzików, skoro wszystko na rzepy, zamki błyskawiczne i zatrzaski? Dorota Supkowska wątpliwości nie ma. Zręczność dłoni umożliwia jej realizowanie życiowych pasji, jest źródłem utrzymania i zaspokajania społecznikowskiego zacięcia.

Po skończeniu wzornictwa na wrocławskiej Akademii Sztuk Pięknych, osiadła w rodzinnych stronach. Zakotwiczyła w otoczeniu letniej, soczystej zieleni, zimowych białych czap na drzewach, czerwieni i beżów, jesienią wyznaczających horyzont. Wróciła do przestrzeni proszącej by ująć pędzel lub dłuto, opiewać krajobraz farbami, rymowanym słowem, obrobionym drewnem lub gliną.

Kiedy człowiek bliższy był naturze, nie wiedział co to laptop i pendrive, ręce same składały się do kunsztownej dłubaniny. Rwały się do pisanek, wycinanek, cierpliwego przeobrażania wikliny. Zapał do słomy nie był słomiany, a nitka częściej haftem niż kłębkiem się kończyła. Takie hafty tworzyła prababcia Doroty Supkowskiej, były znakiem rozpoznawczym okolicy.

Automatyzacja, racjonalizacja, unifikacja wygasiły artystyczne ciągoty, głęboko schowały talenty, usztywniły palce i karki. Szkolne zajęcia komputerowe zepchnęły na margines naukę posługiwania się nożyczkami, kontakt z listewką, tekturą, kawałkiem płótna.

Jangcy wylała

Jednak coraz bardziej pragmatyczny człowiek nie otacza się i nie dzieli wyłącznie użytkowymi przedmiotami. Znad ciepłych mórz wciąż przywozi wielkie muszle, wiesza na ścianach obrazy, wręcza raczej wiązanki kwiatów niż komplety wykałaczek.

Ludzka potrzeba ozdabiania mieszkalnych wnętrz, świątecznego dekorowania stołów, upamiętniania odbytych podróży stworzyła potężny, dochodowy biznes. Taśma, wtryskarka i kalkomania zarzuciły kurorty jednakowymi wzorami tych samych souvenirów. Ciotkę Doroty Supkowskiej cieszy kupiony w Kijowie kubeczek. Dorota wie, że to nie żaden ukraiński autentyk a masowa, dostępna także w naszych hurtowniach produkcja.

 
Czy jest w tym coś pociągającego?

Chińska myśl pamiątkarska jest właściwie wszechobecna. Identyczne, pochodzące gdzieś znad Jangcy Jang, miniaturowe stateczki można spotkać na całym bałtyckim wybrzeżu, od Tallina, przez Gdańsk po Rugię. Rację miała królowa Saba, przepowiadając, że żółta rasa zapanuje nad światem. Z jej ekspansywnością przegrywają prawdziwi rękodzielnicy. Sprzedawcy tanich sinopamiątek wciskają się na ludowe festyny, otwierają kioski na turystycznych szlakach, ustawiają stragany podczas plenerowych imprez.

Dorota Supkowska też ma kiosk i bywa na festynach. Jako zawodowa artystka do twórców ludowych się nie zalicza, choć jej twórczość jest często bardziej ludowa od tego, co na wsiach można kupić. To zrozumiałe, że za dwa złote nie dostanie się u niej ręcznie wykonanego drobiazgu i zrozumiałe, że mniej wymagających klientów podbiera konkurencja.


Nie tylko dla emerytek.

Na szczęście coraz więcej pojawia się wymagających. Wakacyjne zakupy dzieci są bezmyślne i dostosowane do kieszonkowego, ale na przykład zagraniczni turyści szukają finezji, oryginalności, niepowtarzalności. Z wyprawy w rejon Jury Krakowsko-Częstochowskiej chcą przywieźć do domu niezapomniane wrażenia i odświeżający je przedmiot. Dorośli rodacy też stają się coraz bardziej wybredni.

Kurka wodna! Jestem Fidiaszem

„Wizjonerka” – mówią o niej w gminie. Mówią tak, bo Dorota Supkowska ma pomysły, chęci i energię. Rozdzielona między artystyczną robotą zarobkową i prowadzeniem plastycznych zajęć w Domu Kultury, znajduje czas na propagowanie regionalnej twórczości, zachęcanie do wyjęcia z szuflady zaśniedziałych nożyczek, sięgnięcia po kolorową bibułkę. Wspaniały prezent sprawiła jej Unia Europejska. Dała pieniądze na program uczący rękodzieła.

– Czy jest coś pociągającego w układaniu bukietów, zdobieniu pisanek, malowaniu na szkle, robieniu drewnianych i krepinowych kwiatów? – zapyta miejski orędownik technicyzacji. Otóż jest.

Do gościnnego gospodarstwa agroturystycznego w Kiełkowicach przychodzą nie tylko emerytki. Żelaznym uczestnikiem prowadzonych tu zajęć jest sołtys Elżbieta Stanek, ale i męska młodzież nie wstydzi się grupowych robótek. Śmiejąc się i żartując rozcieńcza farbki, wyciska klej z tubek, pracowicie struga i wyplata. Chłopakom tak się to spodobało, że nawet kolegów ściągnęli. Szybko mija tu czas, człowiek się nie nudzi.


Sołtys Elżbieta Stanek (siedzi) i Dorota Supkowska.

Jedni przychodzą by zabić nudę, inni dla satysfakcji ze zdobycia rzadkich umiejętności,  jeszcze inni w nadziei przeistoczenia się w producentów ludowych, ozdobnych rzeczy. Wśród ciekawskich, spragnionych nowych doświadczeń, poszukujących sposobu na życie trafiają się czystej wody talenty. Bywa, że uczestnik spotkań przedtem o nich nie wiedział i dopiero w skrzykniętej zajęciami gromadce odkrył w sobie Rembrandta, Fidiasza, a może Nikifora. Nagle wyszło na jaw, że wyspecjalizowana w szyciu gospodyni, z równą wprawą operuje pędzlem, z wrodzonym poczuciem piękna i harmonii komponuje kolory. Być może parę z tych osób przyda się prowadzonej przez Dorotę Supkowską Pracowni Plastycznej „Manufaktura”.


Maria Chaładus i jej osinowe kwiaty.

Kursy zaszczycają zupełnie wyjątkowi goście. Najwyższej klasy eksperci od cudeniek ożywiających domowe pielesze. Maria Chaładus pokonała dobrych kilkanaście kilometrów, żeby podzielić się sztuką wyczarowywania osinowych kwiatów. Pokazała jak z klocka powstają strużyny, jak wycina się z nich liście i płatki, pokrywa farbą, mocuje na drucianej łodydze. Te róże, irysy i bazie, choć drewniane, nie są martwe martwotą plastikowych atrap. Mają dusze i zatopioną w sobie sprawność twórczych rąk. Na zimowych, pokrytych haftowanymi obrusami stołach czynią nieustającą wiosnę. Kiedyś ich wytwarzanie było w miejscowości Marii Chaładus powszechne. Dziś tylko ona i jeszcze jedna rodzina podtrzymują zamierającą tradycję.

***

Lokalna sztuka powędrowała w świat, na razie podchwyciły ją Kiełkowice. Więc może nie czeka nas wydłużenie kciuków, pokrycie sierścią i czepianie się gałęzi. Bo rękodzieło naprawdę uczłowiecza.

Autor: Maciej Pawłowski, fotografie: autor

Facebook
Twitter
Email

Newsletter

Co miesiąc najlepsze teksty WW w Twojej skrzynce!

Newsletter

Co miesiąc najlepsze teksty WW w Twojej skrzynce!