Na Berlin!

– Żeby przyzwoicie żyć z ziemi, trzeba mieć ze sto hektarów i nowoczesny sprzęt do produkcji rolnej – twierdzi dwudziestosiedmioletni Grzegorz.

Ani stu hektarów, ani nowoczesnego sprzętu nie posiada, dlatego o karierze rolnika nie marzy. Mimo wszystko, z tą uprawowo-hodowlaną branżą w pewien sposób związał swoje losy. Skończył Akademię Rolniczą (dzisiejszy Uniwersytet Rolniczy) w Krakowie, jest początkującym geodetą. Za liche pieniądze terminuje w Starostwie Powiatowym. Już na samym początku urzędniczej praktyki wpadł w niesamowity wir wytężonej pracy. Starostwo realizuje gigantyczny projekt scalania gruntów (odwrotność parcelacji). Ogromny szmal dał na to Urząd Marszałkowski, ale ten szmal niestety nie przekłada się na wynagrodzenie Grzegorza. Roboty jest huk, każdy geodeta, czy to młody, czy doświadczony, ma do obsługi jakąś część rozległych obszarów wiejskich. Trzeba spotykać się z mieszkańcami wiosek, grzebać w papierkach, nanosić, poprawiać, uzupełniać. No i dokształcać na licznych kursach, konferencjach, szkoleniach.

Ale Grzegorz nie krzywduje sobie. Ten rozdział swojej biografii uważa za doskonały chrzest bojowy przed przyszłym rozwinięciem skrzydeł. Myśli o podjęciu samodzielnej, rzecz jasna dochodowej działalności geodezyjnej. Najpierw jednak trzeba przynajmniej trzy lata popracować na cudzym, a potem zaliczyć trudny egzamin państwowy. Wielu na nim skręca kark, odkładając na później wymarzoną karierę.

Ta kariera też nie jest pewna jak ręka snajpera. Ot, chociażby Adam. Odszedł z urzędu z wielkimi planami. – Będę kosił kasę, będę niezależny i samorządny – twierdził, rzucając państwową posadę. Ale rzucił ją bez zaplecza technicznego (lokalu pod pracownię), bez gwarancji zleceń na usługi, w dodatku z przemożnym pociągiem do kieliszka. Dzisiaj jest kompletnie stoczonym gościem.

Grzegorz wierzy, że tak nie skończy. Z innego gatunku jest. Twardo stąpa po ziemi.

Na razie dorabia, sprowadzając auta z Niemiec. Raz na miesiąc przywozi je z Berlina.

 

To cała epoka

Nie wyrusza pod konkretne zlecenie. Robi wypad w znajome sobie rejony, wyszukuje coś atrakcyjnego, a potem upłynnia na „Allegro”. Wygrywa na tym, że za określoną markę i rocznik proponuje cenę ciut niższą od konkurencji. I tak przebicie w stosunku do zakupu jest opłacalne. Zaczynał dziesięć lat temu. Odwiedził kuzyna w Hamburgu i wrócił z tego portowego miasta niebieskim Seatem. Autko poszło u nas jak woda, nadwyżka była imponująca.

Po Hamburgu był już tylko Berlin. Poznawał tę piękną metropolię podczas sezonowych, wakacyjnych robót. Rozeznał centrum i peryferie, a na nich to, co w tej chwili jest źródłem uzupełniania domowego budżetu. Ogromne, prowadzone przeważnie przez Turków autokomisy. Na rozległych placach setki pojazdów. Naprawdę jest w czym wybierać.

Grzegorz pożycza lawetę od właściciela warsztatu samochodowego. Startuje wczesnym rankiem a późnym wieczorem jest w domu.


Grzegorz zanim pójdzie na swoje, jeszcze nie raz odwiedzi Berlin.

Ostatni raz odwiedził Berlin 11 listopada. U nas było wolne od pracy, narodowe święto, u nich normalna, robocza środa. Normalna, choć dwa dni wcześniej cały świat patrzył na stolicę Niemiec. Głowy największych i najważniejszych państw przybyły tutaj, by czcić dwudziestą rocznicę symbolicznego upadku komunizmu. Dwie dekady temu mieszkańcy obu stron ideologicznie i politycznie podzielonego miasta kilofami, młotkami, gołymi rękami rozebrali najsłynniejszy europejski mur. W tę rocznicę Lech Wałęsa przewrócił kostki domina ułożone w drogę ku współczesności. Strzelały korki z szampana, wybuchały kolorowe sztuczne ognie.

Dwa dni później zwykły bieg berlińskiego dnia. Żadnych śladów wielkiej fety. Wszystko wysprzątane, zamiecione, doprowadzone do ładu. Ale refleksja nad tym, jak wiele zmian zaszło w minionym dwudziestoleciu pozostała. Także w głowie Grzegorza. Jego świadoma, uczestnicząca obserwacja owoców zburzenia muru obejmuje zaledwie połowę jubileuszowego okresu. Nawet to wystarcza, by mówić o całej epoce. Pamięta mordęgę podróży spowalnianej granicą na Odrze. Pamięta jak przywożone, zdezelowane rzęchy zamieniały się stopniowo w coraz mniej odstające od zachodnich norm samochody. Jeszcze nie fabrycznie nowe, jeszcze zużyte, ale już nie takie, by Polskę nazywać skansenem. Dzięki pęknięciu berlińskiej tamy Grzegorz mógł obserwować jednoczącą się Europę już nie jako imający się najpodlejszych zajęć gastarbeiter, lecz jako wolny, kursujący za interesami obywatel.

Dwadzieścia lat temu na polskiej wsi nie mówiło się, że jeśli obrabiać rolę, to tylko na stu hektarach i tylko superkombajnem. Nie porzucało przyzagrodowych działek na rzecz bardziej eleganckiej działalności. Dwadzieścia lat temu było tak, jak wspomina Barbara.

A było tak

Październik 1989. Po zdobyciu paszportu jadę polonezem do Berlina Zachodniego, gdzie od kilku lat mieszka mój syn Piotrek. W charakterze kierowcy towarzyszy mi ukochany siostrzeniec Adaś, dziennikarz z wykształcenia i profesji. Granicę w Gubinie przekraczamy bez trudności, po czym zaczynają się takie sobie drogi z mijanymi ogródkami. Zza płotów straszą gipsowe krasnale. Za Frankfurtem nad Odrą zmienia się pejzaż, pojawiają się kilkupasmowe autostrady, pełen komfort jazdy. Docieramy w rejon przejścia granicznego Checkpoint Charlie i tu zaczynają się schody. W bezruchu zastygły auta z polskimi rejestracjami, a do przejścia ho, ho, a może jeszcze dalej. Na skarpie radziecki czołg, udekorowany flagami ZSRR i NRD. Flagi łopoczą na wietrze, a my stoimy. I tak przez parę godzin ten sam czołg i te same flagi. Po lewej stronie słychać co sekundę ziuuuch, ziuuuch. To samochody rodaków, zawrócone na granicy dwóch światów. Wreszcie przejście. Ukochany siostrzeniec łamaną angielszczyzną wyjaśnia funkcjonariuszowi: – One koniak dla kuzyn. Mundurowy od niechcenia rozwija mój jadowicie różowy szlafrok w niebieskie i żółte pajacyki. Trwa to chwilę i oto jesteśmy w amerykańskiej strefie okupacyjnej.


Polskie gumiaki w środku Zachodniego Berlina.

Nazajutrz Piotrek zabiera nas na plac nazywany tutaj Polen Markt. Litościwi Niemcy zezwalają na to dziwowisko, będące z lotu ptaka morzem głów. Potrącani, zagłębiamy się w tłum handlujących. Na płachtach z igielitu leży towar. Rany boskie, co za towar! Robocze kombinezony, gumiaki, prawdopodobnie wyniesione z jakiejś budowy kleszcze-kombinerki, marynowane w domu grzybki, a nawet makatka z wyhaftowanym na płótnie komunikatem: – „Co ja ugotuje, każdemu smakuje”. Dostrzegam babę z papierosami „Klubowe”. Piotrek pyta po niemiecku o cenę. – Cztery marki – pada w odpowiedzi. U nas paczka kosztuje trzysta czterdzieści złotych a zachodnioniemiecka marka dziesięć razy tyle. Wśród tłumu krążą niemieccy policjanci, pilnują porządku. Nabywcy w dużej mierze składają się z czarnoskórych. Jest mi wstyd. Jestem przecież z tej samej Polski i klepię tę samą biedę, co zgromadzeni tu handlarze.

 
Rzut oka na tamtą,choć właściwie tę stronę.

Rajd po sklepach zaczynamy od taniego dla tubylców Aldi. Szokują puszkowane napoje, porcjowana, opakowana w folię żywność, konserwy z mordami uśmiechniętych psów i kotów, nieprzeliczone rodzaje szamponów, dezodorantów, mydeł i płynów do kąpieli. Po prostu cud mniemany. No i zupełne zaskoczenie, wszystko można włożyć do kolorowej reklamówki. Rekonesans kończymy na luksusowych sklepach Kudammu. Ceny, artykuły i ich prezentacja zwalają z nóg. Całe piętro tylko dla dzieci, włącznie z ogromną chatą z prawdziwego piernika. W dziale rybnym oferowany towar pływa sobie w olbrzymich akwariach. Berlin Zachodni lśni nocą neonami, świetlnymi gazetami, czaruje feerią sztucznych barw. Trudno pojąć, że jest to miasto pokonanych. Ślady rzekomej klęski upamiętnia zachowana dla potomnych, przewrócona lokomotywa i kościół z urwaną bombardowaniem wieżą. Pamiętają.

Piotrek marudzi o zbiorach Muzeum Pergamonu, ja chcę pod Bramę Brandenburską i Reichstag. Ciągnie mnie do kresu filmowych opowieści, zaczynających się w Sielcach nad Oką i pod Lenino.

Jesteśmy przed Murem. Z platformy widokowej widać pas ziemi niczyjej, wieżyczki z uzbrojonymi wartownikami, po Sprewie wolno przepływa patrolowa motorówka. Po tej stronie ideologicznej i materialnej przegrody umieszczono symboliczne krzyże w hołdzie tym, którzy padli od kul, usiłując tę przegrodę pokonać.


Za parę dni to wszystko runie.

Choć jest październik 89’ nic nie wskazuje, że za parę dni runie Berliński Mur, i że aleja Unter den Linden zyska swój dalszy ciąg.

Trudno dziś pojąć, co wówczas znaczyła od niechcenia kupiona kanapka z szynką, serem i sałatą. Trudno też zrozumieć, że owo zachłyśnięcie się tym lepszym, zachodnim światem było tak dojmujące. Dwadzieścia lat to kawał czasu, dlatego to takie trudne.

Facebook
Twitter
Email

Newsletter

Co miesiąc najlepsze teksty WW w Twojej skrzynce!

Newsletter

Co miesiąc najlepsze teksty WW w Twojej skrzynce!