Przed siedemdziesięciu laty anonimowy fotograf zajął pozycję u zbiegu dwóch brukowanych kocimi łbami ulic. W jedną zza kadru wkraczają pierwszomajowi manifestanci, na sąsiedniej trzech granatowych policjantów wyczekuje czerwonego pochodu. Za chwilę dojdzie do starcia i zapewne policja okaże się górą. Nie dlatego, że w jej rękach są pałki, lecz dlatego że z wysokości konia łatwiej ujarzmiać tłumy.
W zastępstwie perszeronów.
To zamierzchła przeszłość, ale jeszcze trzydzieści lat temu koń na zagłębiowskiej ulicy nie budził zbytniego zdumienia. Zapobiegający niepożądanym manifestacjom milicjanci przesiedli się do niebieskich nysek, jednak honoru sianożernych uparcie bronili wozacy. Na peryferiach miast mieli swoje stajenki a w nich pociągową siłę, zaprzęganą w wyłożone deskami furmanki. Ich ospale człapiący, czworonożni niewolnicy dostarczali ciepła opalanym węglem kamienicom. Byli ostatnimi emisariuszami epoki kopyt, jeszcze nie do końca wypartej przez poruszane silnikiem koła. Wtedy wciąż było co wozić, pracowały wyciągowe maszyny kopalnianych wież szybowych.
***
Cywilizacyjny postęp pozbawił powszedniość romantyzmu. Cóż tkliwego, ujmującego, czy wzniosłego może być we współczesnych ulicznych demonstracjach? W podpalaniu opon przez transportowanych pod ministerstwa bojówkarzy, w rozsiewaniu przez funkcjonariuszy prewencji łzawiącego gazu. Dziś dawne, romantyczne symbole służą zbijaniu politycznego kapitału, choć pierwotnie z kapitałem miały się rozprawiać. W klasowej walce nędzarzy z broniącymi fabrykantów końmi tkwiła prawda o społecznej rzeczywistości. Wandalizm agresywnych osiłków we flanelowych koszulach podszyty jest cyniczną obłudą.
Umarły zagłębiowskie kopalnie, wozacy i ich konie zapadli się pod zrytą tunelami ziemię.
Mniej lub bardziej zasiedziali mieszkańcy zaczęli opuszczać przetrzebione z węgla obszary. Zaczęli powracać do krain nieodległych przodków lub po prostu szukać rejonów jeszcze nie wyzutych ze swojskości, jakiej dalekim echem byli tamci wozacy, ich konie i wypełnione węglem furmanki. Dziś spragnieni natury migranci nie stawiają w docelowych miejscach sezonowych dacz. Budują solidne rezydencje, gdzie wzrastać mają ich dzieci, a być może i wnuki.
Sprytni developerzy zmieniają sielskie krajobrazy.
Ale cywilizacja także tu zmienia krajobraz. Prawa rynku przekształcają sielskie osady w zunifikowane mieszkalne kompleksy, a sprytni developerzy inwestują w budowane na sprzedaż osiedla jednakowych domków. W dotychczas pozostawianą samą sobie przestrzeń wnika geometryczny, racjonalny porządek.
Globalizacja, standaryzacja, komercjalizacja odzierają z czaru archaizmy i zjawiska rzadkie. Pociągowy koń jest na wsi rzadki i archaiczny, za to upowszechnia się na niej, kiedyś nieobecny, wierzchowiec. To ciekawe, że gdy pracowita chabeta była czymś oczywistym (zarówno na wisi jak i w mieście), hipika uchodziła za nader elitarną formę aktywności. Kiedy perszeron zniknął z pejzażu, jeździectwo stało się popularną, ogólnie dostępną rozrywką.
***
Za komuny większe zgrupowania skubiących trawę rumaków oglądało się, przejeżdżając przez Janów Podlaski lub Ochaby. Teraz takie widoki nie przyklejają twarzy do samochodowych szyb, bo można je ujrzeć w każdym turystycznym rejonie. Stadninki, wakacyjne szkółki jazdy, rodzime rancza i estancje uruchamiają przedsiębiorczy gospodarze i podrzędni biznesmeni, dla których koński interes jest uzupełnieniem, np. produkcji pustaków. Chcesz dziecko wysłać na kolonie w siodle? Nie ma sprawy, wyspecjalizowana firma ulokuje twoją latorośl w wybranym przez ciebie zakątku kraju. Chcesz bez smarkacza spędzić w strzemionach zasłużony urlop? Też da się zrobić, wystarczy w google.pl wpisać odpowiednie hasło.
Zdemokratyzował się wierzchowiec, dosiadany niegdyś przez wąski krąg wtajemniczonych: łaskę pańską (celującą w koniach pstrych), granatową policję i ułanów (obdarzonych, jak powszechnie wiadomo, wyjątkową fantazją).
Prowincjonalny cwaniaczek, o lokalnych ambicjach politycznych, chwali się swoimi dzianetami. Od tego, łączącego prywatny geszeft z dobrze płatną, publiczną posadą, główkanta trudno oczekiwać miłości do czegoś nie rodzącego pieniędzy. Posiadanie konia daje mu poczucie wyższości, o tyle cenne, że doznawane nawet gdy na nim nie siedzi.
Jednak cały ten nastawiony na robienie forsy lub dobrego wrażenia, koński boom nie byłby możliwy bez fachowców z branży.
***
Stadnina w Udorzu (województwo śląskie) ma dłuższy rodowód niż większość podobnych przybytków. Przez lata związana z pobliskim technikum hodowli koni, jakiś czas temu stała się własnością prowadzącej rozległą działalność, prywatnej firmy. Stosunkowo młode (na oko po trzydziestce) małżeństwo Ciachów kieruje liczącą sto dwadzieścia sztuk stadniną, a przy okazji sąsiadującym ze stajniami ośrodkiem wypoczynkowym.
Maciej Ciach znosi kopnięcia z podniesionym czołem.
Sylwia i Maciej poznali się w koniarskim technikum w Sandomierzu, zatem wiedzą czym zarządzają. Sylwia pochodzi z olsztyńskiego, konia pierwszy raz zobaczyła, gdy w ogóle cokolwiek zobaczyła. Na wybór zawodu wpłynął często nadawany za poprzedniego ustroju serial „Karino”. Losy tytułowego bohatera, od źrebaka do dorosłego ogiera, splatają się z losami jego opiekunki. W tej nieco naiwnej, przeznaczonej dla młodej widowni opowieści Karino obdarzony jest ludzkimi, lecz wyłącznie pozytywnymi cechami. Potrafi być wierny, wdzięczny, lojalny. Dzisiaj takich budujących, dydaktycznych historyjek nikt nie tworzy. Być może dlatego młodzi ludzie ozdabiają nauczycielskie głowy kubłami na śmieci i pokazują to potem w Internecie.
Nie ma to jak świetna masowo produkowana, szwedzka podkowa.
Sylwia Ciach nie potępia podhalańskich dorożkarzy. W lipcu wstrząsnęła opinią publiczną informacja o padnięciu (w okolicach Morskiego Oka) konia ciągnącego wóz z turystami. Czułe na niedolę zwierząt media zaczęły pastwić się nad bezwzględnym, po góralsku pazernym fiakrem. Według Sylwii, napiętnowany, żyjący z konia przewoźnik najprawdopodobniej traktował go tak, jak taksówkarz swoje auto, czyli dbał by możliwie najdłużej pojeździł. Problem w tym, że koń, w przeciwieństwie do turystów, jest niebywale wrażliwym stworzeniem i niewiele potrzeba żeby go wykończyć. Świadoma tego Sylwia nie wsiada do dorożek, bryczek, czy karoc. Wielu zasmuconych tragicznym incydentem moralistów, z takich środków transportu korzysta bez dumania nad męką ciągnącego.
Warsztacik do podkuwania.
Maciej Ciach i dziesięciu pracowników doglądają stada, zaufany weterynarz interweniuje w sprawach medycznych. Codzienna pielęgnacja nie wymaga jego obecności, Maciej ze swoimi ludźmi znakomicie dają sobie radę. Podkuwania nauczył się na kursie w Poznaniu. Parę razy został zdrowo kopnięty, ale, jak dotąd, znosi to z podniesionym czołem. Ma podręczny warsztacik z niezbędnymi przyborami, za ich pomocą zaopatruje grzywaczy w seryjnie produkowane, szwedzkie podkowy.
***
Takie to dziś czasy. Obwarowane pradawnymi tajnikami, dziedziczone od pokoleń rodowe rzemiosła zgłębia się na kilkutygodniowym szkoleniu, a komputerowy program rzuca na taśmociąg podkowy o dowolnie wybranym rozmiarze. Już nie potrzeba kowala, niegdyś nieodłącznie kojarzonego z koniem, taborowymi wędrówkami Cyganów, kuciem kos dla ruszających na zaborcę rebeliantów.
Letnia jazda wierzchem jest tym, co zimowe szusowanie na nartach, dostarcza emocji z wyższej (niż grzybobranie i lepienie bałwana) półki. Ta półka systematycznie zbliża się do zasięgu zwykłego zjadacza chleba. Wystawiony na niej towar stanowi jedno z wielu, służących uciesze, konsumpcyjnych dóbr. Trudno zresztą, by było inaczej. Zjadacze chleba dalecy są od sentymentalnych wzruszeń swoich pradziadków, opłakujących śmierć ukochanej przez Marszałka Piłsudskiego Kasztanki. Także współcześni zjadacze homarów niewiele mają wspólnego ze skłonnym do romantycznych uniesień ziemiaństwem, oddającym parę wiosek (wraz z zamieszkującym je chłopstwem) za szczególnie pięknego araba.
***
Z zagłębiowskich ulic i wiejskich dróg na zawsze zniknęły furmanki, materialnie bogaci się społeczeństwo, ubożejąc duchowo. Reklama z ogierem w tle zastępuje przygody Karino, Bucefała, Kasztanki.
Zapewne jeszcze niejeden przewożący turystów koń padnie, dając zarobić wstrząśniętym reporterom. Jedno jest pewne, kowal niczemu już nie zawini.