Rozmowa z Ryszardem Tuzem założycielem gospodarstwa agroturystycznego „Bocianie gniazdo” w Chróścinie (woj. łódzkie).
Przemysław Chrzanowski: Czego się pan dotknie, zamienia w dobry biznes. I nie ważne czy chodzi o hodowlę gęsi, czy też o agroturystykę.
Ryszard Tuz: – Tak jakoś w moim życiu zawsze się układało, że na przekór wszystkim i wszystkiemu parłem do przodu. Pracowałem w siedemnastu zakładach. Zaczynałem od skupowania ziemniaków w jakimś pegeerze. Potem było już tylko lepiej. Czasem nie zdążyłem zagrzać miejsca na jednym etacie, bo pojawiały się bardziej interesujące propozycje. Awans gonił awans. Byłem brygadzistą w państwowych gospodarstwach, następnie kierowałem ekipami od środków ochrony roślin, działałem w ruchu młodzieżowym, na chwilę stałem się agronomem, a potem trafiłem do powiatowego związku kółek rolniczych.. Na koniec zostałem dyrektorem spółdzielni kółek rolniczych w jednej z wielkopolskich miejscowości. I wtedy właśnie przekonałem się, że mam w sobie coś, co pozwala na prowadzenie udanego biznesu. Kierowałem się przeczuciem i zazwyczaj się nie myliłem. Moje decyzje były trafne, a to z kolei przekładało się n a wysokie dochody spółki. W bardzo krótkim czasie wyciągnąłem ją z gigantycznego zadłużenia, doprowadziłem też do znaczącego wzrostu płac. Załoga zarabiała naprawdę porządne pieniądze, to wynik akordowego systemu pracy, który wprowadziłem. Niestety, mimo świetnych wyników finansowych, stale rosnącej pozycji spółki na lokalnym rynku usług, rada spółdzielni nie zdecydowała się mnie odpowiednio wynagradzać.
I wtedy pomyślał pan, że najlepiej będzie na swoim…
– Dokładnie tak. Postanowiłem kupić gospodarstwo państwowe w Chróścinie. Było kompletnie zdewastowane. Drewniane opezety gierkowskie straszyły swym wyglądem, nie było prądu, wody, wszystko rozszabrowane. Zacząłem więc od sprzątania, pociągnąłem też konieczne instalacje. Postanowiłem „pójść” w gęsi, interesowała mnie tylko hodowla masowa, która zagwarantuje porządne zyski. Moje stado liczyło dziesięć tysięcy sztuk. To był bardzo opłacalny biznes, wszystko szło do Niemiec. „Przebicie” miałem idealne, za trzy sprzedane tam gęsi mogłem sobie u nas świnię kupić. Dziś nie do pomyślenia. Szczęście nie trwało jednak długo, wszystko zepsuł stan wojenny. Nie można było w żaden sposób handlować z Zachodem. Koniecznie musiałem zmienić profil produkcji, zająłem się uprawą pieczarek. Zyski miałem jednak niewielkie. Grzybki zamieniłem więc na kurczaki, potem na kaczki, a kiedy i tu nie szło zbyt dobrze, przyszedł czas na zwierzątka futerkowe. W najlepsze hodowałem lisy i tchórze. Do momentu, kiedy do głosu doszli ekolodzy. Po głośnych akcjach w Polsce i na świecie spadła koniunktura na artykuły futrzarskie. W sklepach zaczęły dominować syntetyki, a ja musiałem po raz kolejny zamknąć biznes. Na kilka długich lat.
O klasycznym rolnictwie nie chciał pan słyszeć, miał pan przecież i wiedzę, i doświadczenie?
– W okolicy mamy bardzo słabą ziemię. Gospodarować na gruntach V, VI klasy to samobójstwo. Otworzyłem zatem sklep, potem pub w pobliskim Bolesławcu. Musiałem przecież z czegoś żyć. Nie potrafiłem jednak znaleźć wspólnego języka z teściową i znów wróciłem na swoje „śmieci” do Chróścina. W tym marazmie lat 90. trudno było mi się odnaleźć z dochodowym biznesem. Budowałem dom, trochę zajmowałem się rolnictwem. Tkwiłem w miejscu.
Kiedy przyszedł pomysł na biznes turystyczny?
– Właśnie wtedy, pod koniec lat 90. Pojechałem sobie pewnego dnia do starostwa powiatowego, żeby zasięgnąć informacji na temat nasion kwalifikowanych. A o ni mi tam w ośrodku doradztwa rolniczego zaczęli wkładać do głowy, że może dobrze byłoby, żebym się agroturystyką zajął. Kompletnie nie wiedziałem co to jest, nikt nie wiedział. Przecież to wszystko u nas było w powijakach. Na wczasy się jeździło do Bułgarii, w góry, nad morze. Kto o zdrowych zmysłach chciałby przyjechać na wieś, żeby sobie na przykład krowę wydoić, albo za królikami poganiać? Tego rodzaju pytania same lawinowo cisnęły mi się do głowy. Wiedziałem, że wejście w ten biznes to będzie duże ryzyko. Po raz kolejny zawierzyłem przeczuciu. Wiedziałem jednak, że muszę na to wszystko mieć jakiś pomysł. Chróścin leży w środku Polski, tu nie ma ani atrakcji, ani tradycji związanych z turystyką. W Zakopanem wystarczy postawić pensjonat i pieniądz sam wpada do kieszeni. U nas nie ma gór, do morza mamy pół tysiąca kilometrów. Musiałem zatem czymś przyciągnąć do siebie ludzi. Postawiłem na bliski kontakt ze zwierzętami, dobrą, wiejską kuchnię i zabawę na ludową nutę. Ludzie na wsi się dziwili, że kiedy oni pozbywają się koni na rzecz ciągników, ja robię zupełnie odwrotnie. Prócz koni nakupiłem krów, kóz, świnek wietnamskich, owiec, mam nawet osła.
Niektóre wzorce zaczerpnął pan ze swoich wojaży po świecie.
– Stowarzyszenie agroturystyczne, do którego od razu przystąpiłem, zorganizowało wyjazd do Holandii. I tam właśnie podpatrzyłem, że ludzie mogą spać w jednym budynku ze zwierzętami… Postanowiłem ten pomysł zaadaptować u siebie. Tak powstała „obora” – miejsce noclegowe dla około 50 osób, w którym za ścianą ze szkła mieści się tradycyjna obora połączona z kurnikiem. Na grzędach siedzą sobie kury, koguty i blisko setka gołębi. Takie sąsiedztwo odpowiada bardzo wielu ludziom. W krótkim czasie zainwestowałem w szopę, którą podpatrzyłem podczas moich kolejnych wyjazdów do Danii, Austrii i Francji. To obiekt w którym można pomieścić się grubo ponad sto osób. Wstawiliśmy tam ciosane ławy, wnętrze ozdobiliśmy starymi sprzętami rolniczymi, urządziliśmy barek, wybudowaliśmy komin z wielkim paleniskiem i profesjonalnie wyposażyliśmy niewielką kuchnię.
Do kogo adresuje pan swoją agroturystyczną ofertę?
– Moimi klientami są głównie kilkudziesięcioosobowe grupy. Przyjeżdżają na dwa, trzy dni, dobrze się bawią, zostawiają pieniądze i odjeżdżają. Zazwyczaj w takim gronie jest jakiś przedsiębiorca, czy człowiek na stanowisku, który ma do wydania pieniądze na tak zwaną integrację dla swoich ludzi. Widząc, co mamy tutaj do zaoferowania, od razu zamawia termin. Ludziom podoba się zabawa przy wiejskim techno, odpowiada im, że do szopy czasem wejdzie sobie koń i wyliże komuś talerz. Niewątpliwie magnesem jest nasza kuchnia, która przyciąga bogactwem smaków i zapachów. Można zakosztować przygotowywanych na miejscu wędzonek, drożdżowego placka, chleba ze smalcem, ogórków kiszonych prosto z beczki, placków kartoflanych, czy klusek parowanych na chadrze.
Skoro mówi pan o terminach; kiedy można wpaść do pana na biesiadę?
– Kalendarz mam zapełniony do końca listopada, a więc łatwo nie będzie. Tydzień w tydzień przez moje gospodarstwo przewijają się setki agroturystów. Przeważnie są to imprezowicze, którzy chcą zamknąć się przed całym światem. Całkiem niedawno miałem u siebie międzynarodową ekipę transwestytów, przyjeżdżają do mnie od kilku już lat. To zazwyczaj ludzie dobrze sytuowani, na co dzień pracujący w znanych korporacjach, mający ugruntowaną pozycję społeczną. Tutaj mogą wyzbyć się wszelkich uprzedzeń i być w stu procentach sobą. Dla kontrastu mogę dodać, że tuż po nich przyjechali do mnie na kilka dni rodzice z dziećmi, zrzeszonymi w jakimś związku sportowym. Byli to ludzie dosłownie ze wszystkich zakątków Polski. Miewam u siebie samorządowców, policjantów, nauczycieli, sportowców, ludzi kultury i sztuki. Kiedyś gościłem nawet przedstawicieli kościoła prawosławnego w Polsce. Ci ostatni przyjechali ze względu na obecność w naszej okolicy cerkiewki, którą między innymi z mojej inicjatywy mieli remontować. Dziś ten zabytek pokazuję swoim gościom, tak samo zresztą jak i pobliski zamek. Do współpracy zaprosiłem miejscowego historyka, który opowiada turystom skądinąd bardzo ciekawe dzieje naszej okolicy. Żeby obsługa była pełna, mam także muzykantów, zespół ludowy oraz ludzi do obsługi transportu.
W ostatnim czasie podzielił się pan swoim biznesem z córką, kto teraz gra pierwsze skrzypce „Pod bocianim gniazdem”?
– Wszystko, co robiłem w tym gospodarstwie, robiłem z myślą o swoich dzieciach. Córki zawsze mi pomagały w prowadzeniu tego interesu, moją rolą było przygotowanie ich do pracy na własny rachunek. Starsza z nich, po ukończeniu studiów o profilu turystycznym, jest już właścicielką gospodarstwa. Póki co większość obowiązków spoczywa na moich barkach, ale niebawem pewnie się to zmieni, córka z dnia na dzień nabiera coraz większego doświadczenia. Druga moja pociecha dzielnie wspiera nas jako tłumacz. Taka osoba była tu potrzebna od samego początku ze względu na obecność gości zagranicznych. Ze znajomości języków także postanowiliśmy uczynić biznesowy atut. Córka otwiera niebawem szkołę językową, na jej wyposażenie pozyskała dwukrotnie pieniądze z Unii Europejskiej.
Komu odradza pan prowadzenie agroturystycznego interesu?
– Ludziom, którzy nie mają do tego predyspozycji. Trzeba umieć obcować z drugim człowiekiem, być parterem, a nie wrogiem. Agroturystyką nie powinni zajmować się również ci, którzy nie mają w sobie determinacji do walki z rozmaitymi instytucjami. Odradzam to także ludziom nastawionym na szybkie zyski, tutaj sukces naprawdę wiele kosztuje.
Czy żałuje pan decyzji sprzed dziesięciu lat?
Absolutnie nie. Żałuję tylko jednego: że nie dokupiłem w odpowiednim czasie hektara ziemi, który obsadziłbym dziesiątkami odmian kwiatów. Taka różnobarwna plantacja to by było coś fantastycznego. Kto wie, może i to marzenie uda mi się zrealizować…
***