Partnerstwo na ludową nutę

repository_partnerstwofoto_Wycieczek-Wlochom-nie-brakowalomidi

Katalin Bozsaky podkreśla naznaczone wzajemną sympatią, wielowiekowe związki Węgrów i Polaków. Madziarem był przecież Stefan Batory, a Lachem Józef Bem, mężnie wspierający węgierskie wolnościowe dążenia. Budapeszt wysłał Katalin do Krakowa, by pełniła w nim zaszczytną funkcję Konsula Generalnego swojej Republiki.

Miłe są współczesne przejawy polskiej pamięci o jej rodakach. Miłe, choć wynikające bardziej z ludzkiej przyzwoitości niż szczególnego stosunku do drugiego narodu. Konsulowi Generalnemu przyjemnie, gdy na obcej ziemi dba się o nagrobki, na których widnieją rodzimie brzmiące nazwiska. Ich doglądanie jest jednym z jej obowiązków.

Po kurtuazyjnej wizycie u lokalnych władz jedzie leśną drogą na otoczony pustkowiem cmentarz. Boczna brama otwiera kwartał żołnierzy I wojny światowej i tak się szczęśliwie składa, że właśnie w tej chwili, właśnie ten kwartał oskubują z mikroskopijnych chwastów dwie kobiety. Katalin ma kolejny powód, by chwalić Polaków, ale ma też problem, gdzie położyć przepasaną narodową wstęgą wiązankę. Tablica głosi, ze spoczywają tu wojacy armii niemieckiej, rosyjskiej i austro-węgierskiej. Na szczęście owo brzmienie umieszczonych pod krzyżami nazwisk ułatwia oddanie czci swojemu, nie wrogiemu bohaterowi.


Czy Węgrzy na pewno tu leżą?

W sąsiedniej miejscowości hołd trzeba złożyć wszystkim. W 1926 roku, kiedy zbudowano tu uniwersalny pomnik, żyły jeszcze pokolenia pamiętające, że przeciwnicy naszych przeciwników byli i naszymi przeciwnikami. W jednej mogile znalazły się zwłoki „około 150 żołnierzy armii zaborczych austryjackiej, niemieckiej, rosyjskiej”. Katalin ma nadzieję, że wśród „Austryjaków” leżą również Węgrzy. Tego akurat pomnika nikt nie odświeża, nikt nie skubie rozrosłej wokół trawy. Gdy pani konsul kładzie kwiaty, jej mąż energicznie odrzuca butem puszkę po „Tyskim” piwie. Rzeczywiście, ta odludna część cmentarza, ten schodkowy cokół idealnie nadają się do zawoalowanej konsumpcji.

 

Utopieni w gulaszu

Katalin Bozsaky jest filozofem i poliglotką. Kiedyś tłumaczyła z kilku i na kilka języków, po upadku komunizmu poświęciła się dyplomacji. Przed misją w cieniu nadwiślańskiego barbakanu, służyła ojczyźnie na Słowacji. Grupa wyszehradzka jest jej naturalnym żywiołem.

Z zainteresowaniem słucha o popularności Węgier wśród polskich samorządów. Sporo nawet niewielkich gmin właśnie tam szuka współpracy. Niestety, jej plon wydaje się nie nazbyt obfity. „Gulasz” i „czardasz” to w zasadzie wszystko, co o Węgrzech mają do powiedzenia polscy, samorządowi partnerzy.

Wspólne wejście do zjednoczonej Europy, zniesienie granic i cenzury, zamiast zacieśniać stare więzi, paradoksalnie je rozluźniło. Zwłaszcza te duchowe, obejmujące wymianę myśli, idei, dokonań kulturalnych, czy naukowych. W czasach realnego socjalizmu i zadekretowanego przez państwo, sojuszniczego braterstwa nie tylko krakowski inteligent coś tam wiedział o węgierskiej kinematografii, czytywał tamtejszą literaturę. Dzisiaj również on całkiem w gulaszu utonął.


Pani Konsul i jej mężowi miłe sa dowody polskiej pamięci.

Stosunki międzypaństwowe zastąpione zostały kontaktami regionów, a częściej miejscowości. Na takim poziomie trudno promować pisarzy, reżyserów, kompozytorów. Na takim poziomie wizytówką jest zazwyczaj amatorski zespół folklorystyczny, niekoniecznie śliczny, gliniany lub słomiany wyrób pamiątkarskiej spółdzielni inwalidów.

Dla lokalnych społeczności, w imieniu których samorządy podejmują międzynarodową współpracę, korzyści też nie są oszałamiające. Objeżdżając cmentarze, Katalin Bozsaky mijała gminę, od piętnastu lat chlubiącą się partnerstwem z dwutysięcznym miasteczkiem na Węgrzech. Na kooperacji najwięcej zyskał, inicjujący ją, były burmistrz.. Ten niebywale zaradny mężczyzna w sile wieku ma tam teraz wakacyjny domek, moczy ciało w ciepłych mineralnych źródłach, sączy wytwarzane w okolicy, zupełnie niezłe winko.

 

Z fleka wzięci

Trochę krótsze niż z Węgrami porozumienie łączy jego rodzinną miejscowość z Włochami (podpisano je dziewięć lat temu). Atrakcyjny klimatycznie i krajobrazowo partner rozsiada się na fleku włoskiego buta. Zaledwie siedem i pół tysiąca mieszkańców czyni go spokojnym, raczej rolniczym niż turystycznym zakątkiem Półwyspu Apenińskiego. Do Morza Jońskiego można stąd dojść nieco dłuższym spacerkiem. Pięknie tu, lecz nie dokładnie tak, jak chcieliby tubylcy.

W Italii cywilizacyjne dysproporcje są chyba większe niż w Polsce. U nas tzw. ściana wschodnia wciąż nie nadąża za silniej rozwiniętymi, zachodnimi połaciami, ale we Włoszech wyrwa dzieląca Północ i Południe zieje jeszcze głębszą otchłanią. Góra gospodarczej mapy koncentruje przemysł, nowoczesne technologie, promieniujące innowacjami miasta, u jej dołu biedniej, archaicznie, mniej wydajnie. W dążącej do unifikacji życiowych standardów Europie, ci z fleka włoskiego buta nie chcą być wiecznie gorsi od tych ze szczytu cholewy. Mają dosyć ekonomicznej eksploatacji, zarabiania pośredników na handlu południowymi produktami, sprzedawania ich przez Północ po cenach znacznie wyższych niż oferowane wytwórcom. Od pewnego czasu szans na rozwinięcie skrzydeł upatrują w polskiej, partnerskiej gminie. Ich majowa wizyta miała być poderwaniem się do wspólnego lotu.


Wycieczek Włochom nie brakowało.

Dla lokalnej władzy przybycie dwudziestoosobowej włoskiej delegacji stanowiło nie lada wyzwanie. Trzeba było opracować drobiazgowy program pobytu, zadbać w nim o dobre samopoczucie gości, zmierzyć się z nieoczekiwanymi problemami. Ot, chociażby z intelektualną niemocą hotelowego pracownika, mającego rzadką okazję udowodnienia swej wyższości. Bardziej rozgarnięty dżentelmen, w lansadach spełniałby życzenia gminy, wciskającej mu w łapy gromadę zagranicznych klientów, ale nie on. Hotelowy tępak zaczął piętrzyć trudności, zwlekać z propozycją menu, wątpić, czy pomieści włoski bagaż.

Bagaż, istotnie, nie był najskromniejszy, w gminie pojawił się kilka dni przed delegacją. Osobnym transportem przysłali tysiąc trzysta kilogramów, przeważnie czerwieniących się, wiktuałów. Na czterech paletach ułożyli swoje makarony, wina, oliwę, paprykę i pomidory w postaciach tartej, mielonej, suszonej i marynowanej. Ze starej do młodej Europy jechało to wszystko z wyraźnym zamysłem.

 

Zapchani makaronem

We włoskiej ekipie nie było ludowych artystów, polskim wzorem, epatujących gospodarzy zrodzoną pod strzechami, wokalno-instrumentalną twórczością. Podczas krajoznawczych wycieczek autokarowych jeden tylko coś nucił pod nosem, brzdąkając smętnie na mandolinie. Podśpiewywał bardzo odlegle mediolańskiemu belcanto.

Byli wśród nich radni, właściciele przetwórni ziemiopłodów, przedstawiciele organizacji agroproducentów, biegły w zawieraniu umów prawnik i szef kuchni z pięciogwiazdkowego hotelu. Wielu występowało w kilku tych rolach, bo tamtejsze prawo nie zabrania sprawującym lokalną władzę być równocześnie dbającymi o własny interes przedsiębiorcami.

Zobaczyli Kraków, Oświęcim i Częstochowę, ale nie dla turystycznych wrażeń do Polski zawitali. Sądzili, że uda im się wejść na nowy, perspektywiczny rynek.

Przyjechali z konkretnym planem, jak w każdym uczciwym biznesie, uwzględniającym obopólne korzyści. – My mamy słynną na cały świat oliwę, bogactwo odmian papryki, wina, których wam brakuje, ale wy jesteście potężnym zagłębiem mleczarskim. Naszym ciastkarzom pilnie potrzeba nieograniczonych ilości masła, wiec wnioski nasuwają się same – taka była włoska filozofia partnerstwa rolniczych okolic.

Naiwne okazały się te rachuby, daremny trud mistrza patelni, w pocie czoła warzącego spaghetti dla mas i bardziej kameralnych gremiów. Jedną z porcji przygotował w Izbie Gospodarczej. To w niej miała być przypieczętowana polsko-włoska współpraca, jednak prezes Izby asekuracyjnie odmówił składania pisemnych deklaracji. Nakarmiwszy lud makaronem, Italiańcy wyjechali z niczym. Żegnały ich dyskretne beknięcia sytych mieszkańców partnerskiej gminy.

***

Oczekiwania przybyszy były, rzecz jasna, niewspółmierne do realnych możliwości ich spełnienia. Oliwa i wino nie są u nas artykułami pierwszej potrzeby i nawet wprost od wytwórców byłyby dla małomiasteczkowego czy wiejskiego konsumenta za drogie. Zatem wizyta Włochów dla nikogo nie skończyła się sukcesem, ale ujawniła dwie koncepcje międzynarodowych kontaktów na samorządowym poziomie.

Utrzymywać je po europejsku, oznacza stymulować lokalny rozwój (swój i partnera), czerpać ze współpracy korzyści mierzone zarobionymi pieniędzmi, ilością upłynnionego towaru, liczbą podpisanych umów i nowych odbiorców rodzimych produktów.

Partnerstwo po polsku to ugoszczenie raz w roku grupy wysłanników i rewizyta gminnych notabli, mających okazję chwycić śródziemnomorską opaleniznę, w ciekawych plenerach zrobić pamiątkowe zdjęcia. Podczas gdy tamtejsze izby gospodarcze faktycznie reprezentują interesy swoich członków, nasze udostępniają pomieszczeń do „twórczych, obiecujących rozmów”. Tam regionalny specyjał z etykietą „najlepszy” wciska się komu popadnie, tu prezentuje w konkursach o kolejny „certyfikat”, zdobiący upstrzone muchami ściany siedzib, urzędów, gabinetów.

Ma rację Katalin Bozsaky odczuwając niedosyt wspólnotowego partnerstwa. Wyznacza je ludowa nuta i groby bohaterów. Węgrów czy Austryjaków, nie ważne. Wszyscyśmy przecie Europejczykami.

Maciej Pawłowski

Facebook
Twitter
Email

Newsletter

Co miesiąc najlepsze teksty WW w Twojej skrzynce!

Newsletter

Co miesiąc najlepsze teksty WW w Twojej skrzynce!