Bądźcie z nami?

repository_cyganiefoto_Sebastian-Rafalski-mowi-o-nich-z-sympatia

Są wyindywidualizowani z najbardziej rozentuzjazmowanego i najbardziej przygaszonego tłumu. Nawet, gdy występują pojedynczo, trudno ich w nim nie dostrzec.

Rzucają się w oczy karnacją skóry, kolorem włosów, sposobem bycia. Kulturowej odrębności nie muszą potwierdzać folklorystycznymi festiwalami. Nie muszą, jak Łemkowie, Litwini, czy opolscy Niemcy, zabiegać w ministerstwach o prawo do nauki ojczystego języka, stawianie pomników narodowym bohaterom, własne nazwy miejscowości.

Są bezbłędnie rozpoznawalną, a przy tym najbardziej niezależną i samowystarczalną mniejszością w kraju mniejszości niemal pozbawionym. Świadczą o jego „europejskości”, polegającej podobno na akceptowaniu nie masowych zjawisk. Nie pasujący do „cywilizowanych” standardów, stanowią trwały składnik Starego Kontynentu, tak jak Oświęcim, do którego kiedyś ich gnano. Bez nich nie tańczono by w Hiszpanii flamenco, a w Rosji nie śpiewano pod gitarę rzewnych romansów.

Cyganie, od jakiegoś czasu określani Romami, są dla Europy problemem. Może nie największym, ale jednak. Już samą obecnością, zwłaszcza na najpóźniej anektowanych przez Unię terytoriach, każą wątpić w wolność, równość, braterstwo.

***

W październiku 2004 roku polski turysta był na Bałkanach prawdziwym, choć zaledwie pięciomiesięcznym Europejczykiem. Niemowlę z wyższością przyglądało się zacofanej Rumunii. Jej rozgrzebanym drogom, gdzie właśnie kładziono asfalt za przedakcesyjne pieniądze Wspólnoty, do której ono już należało. Jej wychudzonym psom, objawiającym się pod postacią żerujących w śmietnikach sfor lub przyklejonych do jezdni, płaskich placuszków. Jej zaprzężonym w woły, drewnianym wozom i smagłym babinom, u stóp Karpat handlującym palinką w plastikowych butelkach po Coca-coli.

W małym sklepiku na przedmieściach Timiszoary niemowlę z radością kupiło najpodlejsze fajki. Papierowa paczka pozbawionych filtra szlugów przywodziła licealne czasy i jarane w szkolnym kiblu wykruchy „Popularnych”. W środku nocy, przed Dunajem, na samej rumuńsko-bułgarskiej granicy auto gaworzącego (tu zrozumiałemu po rusku) Europejczyka uległo awarii. Pęknięta miska olejowa, koniec jazdy.

Kruczoczarny, śniady celnik zadeklarował pomoc. Po kilku godzinach przysypiania w przygranicznym bistro niemowlę doczekało się „prywatnie” ściągniętej, Bóg wie skąd, lawety. Potem następne dwie godziny telepania się w odwrotnym kierunku, przez czarną noc, przez nawet śladowo nieoświetlone ulice. Te cmentarne mroki nie pasowały do widzianych wcześniej, zasobnych energią, życiodajnych pół naftowych.

W Krajowej właściciel platformy dostarczył wraka małemu warsztacikowi, usłużnie podwiózł do hotelu, w którym rano pojawił się życzliwy celnik. Wyjaśnił, że naprawa potrwa dwa dni, zatem trzeba było zmienić miejsce zakwaterowania. Apartament z liszajowatymi ścianami, zdezelowanym wyrkiem i kapiącą z kranu rdzawą wodą nie sprzyjał odpoczynkowi przed dalszą trasą.

Nowy hotel był wyjątkowym luksusem. Czyste korytarze, recepcjonistka spisująca paszportowe dane, w pokoju telewizor i lśniąca kabina z prysznicem. Z okna widok na główną ulicą, po której kursują tramwaje.

Krajowa to spore miasto, trzysta tysięcy mieszkańców, przemysł, uniwersytet, banki, przedstawicielstwa zachodnich firm.

Tak jest w centrum, ale nie w okolicy zasiedlonego przez europejskie niemowlę hotelu. Przed jego frontem śmigały auta i sunęły tramwaje, piętrzyło się socjalistyczne osiedle z wielkiej płyty, lecz z tyłu budynku, na październikowym trawniku polegiwały krowy. Za nimi kładka nad jakimś ściekiem wiodła w zupełnie fantastyczną krainę.

Tę krainę w Krajowej tworzyły nieprawdopodobne slumsy. Ni to szopy, ni baraki, tonące w śmieciach szałasy, widoki z dzielnic nędzy Bombaju i Delhi. Z nich to, przez kładkę, ścieżką obok krów wychodzili na tramwajową ulicę Cyganie, Cyganki i ich dzieci. Do obcych nie wyciągali rąk po jałmużnę, nie zaczepiali, by za monetę lub banknot wywróżyć szczęście.

W tej okolicy stały także prawdziwe cygańskie twierdze, pokaźne domy, zwieńczone zabawnymi, jakimiś rokokowo-modernistyczno-futurystycznymi ozdobami.

Drugiego dnia celnik pojawił się o zmierzchu. Przed jego wizytą zajechały pod hotel limuzyny, wysiedli z nich Cyganie w garniturach, muchach i krawatach, z kobietami w wieczorowych kreacjach. Młoda para wybrała hotelową restaurację na weselną zabawę.

Celnik był chyba mocno ustosunkowany w wielu krajowych środowiskach, bo bez żadnych rozterek zaproponował uczestnictwo w cudzym weselu. Oferta kusząca, jednak dla europejskiego niemowlęcia zbyt wielkim obciachem byłoby wpraszanie się na krzywego ryja.

Namiastkę biesiady stanowiły dochodzące z bankietowej sali dźwięki skrzypeczek, akordeonu, klarnetu.

Przymusowy pobyt w Krajowej nie był czasem straconym. Takich Cyganów, egzotycznych, nie nachalnych, oglądanych, jak w filmie Kusturicy można nawet polubić. Ich fawele, ogrodzone sznurkami suszących się ubrań, strzeżone przez rozbiegane kundle mijał Europejczyk również po bułgarskiej stronie. Nie hotelowe wieżowce nad Morzem Czarnym, lecz te fawele były dla niego cząstką prawdy o Bałkanach.

***

W lutym 2004 roku bracia Słowacy znajdowali się jeszcze w europeizacyjnej fazie prenatalnej. Dopiero za trzy miesiące mieli wraz z nami narodzić się w Unii. W lutym tą dojrzałą, demokratyczną, tolerancyjną Unią wstrząsnęły przedwczesne porodowe bóle. Europę obiegły telewizyjne migawki ze słowackiego Trebiszowa. Na zrobionych tam zdjęciach widać było zmobilizowane policyjne zastępy, splądrowane sklepy, wzburzoną ludność, niemal rewolucyjny chaos. Taki był efekt romskiej rebelii, oprócz Trebiszowa, sięgającej Lewoczy i Spisskiego Podgrodzia.

Cyganie zaczęli grabić supersamy, bo poczuli się skrzywdzeni przez państwo. Rząd Mikulasza Dzurindy znacząco obciął im zasiłki socjalne, zapominając, że przez dziesięciolecia socjalizmu właśnie nimi usiłowano „asymilować”, a w rezultacie rozleniwiono Cyganów. Zamieszki pogłębiły wzajemne niechęci, zawiści, uprzedzenia. Przyszłość pokazała, że nie na krótko.

***

W styczniu 2008 roku Polska była już dobrze wykarmionym unijnymi pożywkami bobasem. Już samodzielnie trzymała główkę i potrafiła w Brukseli energicznie tupnąć pulchniutką nóżką. Potrafiła także odpowiednio potraktować rozmaitych przybłędów, niemile widzianych osobników drugiej kategorii.

Jeden z nich – Rumun Claudio Crulic – umarł w polskim więzieniu po czterech miesiącach głodówki. Aresztowano go pod zarzutem kradzieży. Był śniadym Rumunem, a więc pewnie Cyganem, a skoro Cyganem, to pewnie ukradł. Umarł tak, jak w latach czterdziestych ubiegłego wieku umierali Cyganie w Treblince, Bełżcu, Majdanku, Oświęcimiu.

***

Słowacja wyrosła na nadzwyczaj rezolutnego, unijnego przedszkolaka. Od trzech miesięcy potrafi dodawać, odejmować a nawet mnożyć, nie w przestarzałych koronach, a nowoczesnych euro. Dzieciaki w tym wieku zadziwiają dorosłych łatwością przyswajania nowinek, bystrością spostrzeżeń, celnością formułowanych podczas podwórkowej zabawy point.

Ale także bezzasadnym okrucieństwem. Wydłubywaniem oczek pluszowym misiom, rozpruwaniem szmacianych lalek albo pastwieniem się nad słabszymi i bezbronnymi. Takim, jakiego w kwietniu 2009 roku doświadczyło w koszyckim komisariacie policji kilku cygańskich nastolatków. Bitych, poniżanych, szczutych policyjnymi psami.

To ciekawe, że od jakiegoś czasu Cyganom częściej towarzyszą psy niż bardziej kojarzone z nimi konie. Raz są to łaszące się, przyjacielskie kundle, kiedy indziej rasowe, alzackie owczarki, przyuczone do przegryzania gardeł.

***

Dzisiaj na polskiej wsi raczej ich nie widać, a przecież w epoce konia to oni byli wiejskimi kowalami. Teraz wolą lokować się w bardziej zurbanizowanych rejonach, choć niekoniecznie wielkich metropoliach.

Osiemnaście lat temu w niespełna trzydziestotysięcznej Mławie doszczętnie zrujnowano im domy, bo ukrywali sprawcę śmiertelnego wypadku drogowego. Gniew ludu spadł na ich majątki, zapłacili za grupową solidarność, każącą chronić swoich, także gdy popełnili przestępstwo.

W powiatowym Zawierciu nikt ich nie prześladuje, nie niszczy dobytku. Prawdę mówiąc, nawet gdyby chciał, nie bardzo miałby co niszczyć. Powodów do odwetu nie dają. Wypadków nie powodują, bo autami nie jeżdżą, żebrzą sporadycznie, bogactwem w oczy nie kolą. Jeśli wśród wszystkich mieszkańców powiatu bezrobocie jest prawie największe w województwie (gorzej mają tylko myszkowianie), to wśród nich o nie-bezrobociu nie może być mowy.

8 kwietnia, w Międzynarodowym Dniu Romów zjawili się w świetlicy środowiskowej. Nie po to, by świętować dzień, o którym prawdopodobnie nikt z nich nie wie. Przyszli, żeby usłyszeć, jakie dobrodziejstwa czekają ich w najbliższym czasie za unijne pieniądze.

Przed budynkiem tradycyjnie się pokłócili, omal nie pobili. Część zawróciła z drogi i w ogóle nie weszła – opowiada, zajmujący się miejscowymi Cyganami, Sebastian Rafalski.


Sebastian Rafalski mówi o nich z sympatią.

W Zawierciu ruszył program, którego celem jest poprawa ekonomicznego i społecznego położenia Romów. Nie pierwszy zresztą. Wcześniej pomagano im ze środków rządowych. Cygańskie dzieci dostały szkolne wyprawki, najbiedniejszym rodzinom remontowano mieszkania.

Rafalski pokazuje zdjęcia z wizji lokalnych, a na nich zdewastowane sanitariaty, ściany ze złuszczoną, płatami odpadającą farbą, zagrzybione sufity (coś, jak wspomnienie pierwszego hotelu w Krajowej). Mówi o wstawionych do łazienek, nowych kabinach prysznicowych i o tym, że ich użytkownicy usuwali odpływowe zatyczki, nie wiedząc do czego służą.

***

W świetlicy środowiskowej mają swoją salkę. Kiedy przychodzą, sprzeczają się, krzyczą, wymachują rękami, jeden chce być ważniejszy od drugiego. Są bardzo niezdyscyplinowani i niepoważnie traktują składane deklaracje. Jak się ich pyta, czy pojadą na wycieczkę, to wszyscy podnoszą ręce. Jak trzeba jechać, przychodzi może dziesięciu. Często znikają na kilka miesięcy. Jadą zarabiać w Niemczech, albo czuwać przy krewnym, który trafił do szpitala gdzieś na drugim końcu Polski. Mieli zespół „Ciercheń”. Pięknie grali i śpiewali, z rządowego programu dostali pieniądze na instrumenty.


W świetlicy mają własną salkę.

„Ciercheń” przestał istnieć, bo, jak to u nich, doszło do sporów o przywództwo. Kłócą się, ale ważne informacje przekazują sobie lotem błyskawicy. Gdy szykowana jest materialna pomoc, do świetlicy przychodzą tacy, których wcześniej ani razu nie było. Większość to bezrobotni, a dorośli przeważnie analfabeci. Zdarza się, że swojej córki nie puszczą do szkoły, bo jakiś chłopak chce ją porwać w matrymonialnym celu. Trudno znaleźć im jakieś zajęcie, skoro sprzątnie jest dla nich hańbiące, a sprzątnie toalet w ogóle nie wchodzi w rachubę.


Nie za zgodny był ten Ciercheń.

Mimo wszystko, ciężka z nimi praca owocuje. Na wycieczce w Warszawie zachowywali się bardzo poprawnie, nawet zwracali sobie uwagę, że trzeba liczyć się z otoczeniem. Jeden chłopak jest w pierwszej klasie technikum, fascynuje go informatyka. W 2006 roku wystąpili na festynie dla mieszkańców. Mieli na sobie kolorowe stroje, śpiewali, przynieśli porcelanową figurę Matki Boskiej, ludzie zadawali im pytania. Bywały wesołe mikołajki, Wigilie i Wielkanoce. Generalnie jednak, nastawieni są roszczeniowo. Poza tym, charakteryzuje ich ciągła rotacja. Jedni wybywają, drudzy przybywają, na stu trzydziestu Romów, takich stałych, w Zawierciu zasiedziałych jest naprawdę niewielu.


Wycieczka naprawdę udana.

Sebastian Rafalski mówi o nich z sympatią, jak przedszkolanka o swoich niesfornych brzdącach. Całkiem serio traktuje najświeższy, skierowany do Cyganów program. Znalazło się w nim miejsce na prelekcje dla urzędów i instytucji o tym jak postępować z tą specyficzną mniejszością.

Specjalnie rozmowny nie jest natomiast dyrektor Ośrodka Pomocy Społecznej:

Rozgłos na razie nam nie potrzebny. Jak będą efekty, dziennikarzy powiadomimy. O naszym programie już dowiedział się ten cały Kwiatkowski ze Stowarzyszenia Romów Polskich. Będą chcieli coś od nas wyrwać, a to nasz program, dla naszych Romów.

Nie bardzo wiadomo, kogo dyrektor ma na myśli, jeśli większość „zawierciańskich” Cyganów gości w powiecie przelotnie i za chwilę stanie się Romami chorzowskimi, łódzkimi, czy zgoła berlińskimi.

Nie są bardziej roszczeniowi niż Polacy. Jeśli mają biednie i należy im się pomoc, to po nią przychodzą – twierdzi Roman Kwiatkowski, prezes rezydującego w Oświęcimiu Stowarzyszenia Romów w Polsce.

Zasadniczy cel tego zaczętego w Zawierciu programu stanowi aktywizacja zawodowa bezrobotnych, dlatego nie opieka społeczna powinna go realizować, a urząd pracy. W Zawierciu przebywają ortodoksi. Oni chcą do nich przyjść i przekonać do udziału w jakimś oficjalnym, urzędowym przedsięwzięciu. Z czym do ludzi? Oni chcą policjantów uczyć obchodzenia się z Romami. Kto ma ich tego uczyć i dlaczego właśnie policjantów? Nie poprosili nas o pomoc, a na pewno byśmy jej udzielili. Mamy romskich nauczycieli akademickich, psychologów, socjologów, specjalistów, nie tylko doskonale znających środowisko, ale też potrafiących umiejętnie perswadować.

***

Powiatowo-urzędnicza Polska jest pilnym uczniem w unijnej szkółce europejskości. Sumiennie wypełnia kolejne zadania, czekając na szóstkę w swoim dzienniczku. Jak płowowłosy prymus Jasiu, wie lepiej niż koledzy z oślej ławki. Problem w tym, że z Jasia kiedyś Jan wyrośnie.

Maciej Pawłowski

Facebook
Twitter
Email

Newsletter

Co miesiąc najlepsze teksty WW w Twojej skrzynce!

Newsletter

Co miesiąc najlepsze teksty WW w Twojej skrzynce!