Dzieciństwo bez dachu nad głową

repository_dzieci-bez-dachu-TMmidi
Przyjście na świat dziecka to moment wspaniały. Kochający rodzice winni mu odtąd nieba przychylać, troszczyć się o jego zdrowie, zapewniać warunki do szczęśliwego rozwoju. A co w sytuacji, kiedy tego wszystkiego zabraknie, kiedy ani miłości nie ma, ani nawet dachu nad głową?

Kilka tygodni temu przestali być bezdomnymi, swój dach nad głową odnaleźli w Zygmuntowie. Jest im ciężko, ale są pełni wiary w to, że ich los się w końcu odmieni.

Maleńki, biały domek dość długo stał pusty. Miejscowi nie łudzili się nawet, że ktoś tu jeszcze kiedykolwiek zamieszka. Walący się płot, zapuszczone podwórze, a przede wszystkim brak wygód odstraszały potencjalnych nabywców. Na zamieszczone w prasie ogłoszenie odpowiedział dopiero Rafał Bokwa, bezdomny z wieloletnim stażem.

– Wcześniej nie widziałem tego miejsca na oczy, decyzję o zakupie domu podjęliśmy na podstawie fotografii, jakie otrzymaliśmy od jego właścicielki. Kobieta owa mieszka obecnie w Szczecinie, a to skromne gospodarstwo otrzymała w spadku po ciotce – tłumaczy Rafał Bokwa.

Życie układają od nowa

– Próbujemy na nowo ułożyć sobie życie, bo do tej pory ono nas nie rozpieszczało. Wszyscy, a jest nas tu siedmioro, skazani byliśmy na bezdomność. Tułaliśmy się po rozmaitych ośrodkach, szukając miejsca dla siebie – wspomina Joanna Tomala, matka czwórki dzieci, której czas zdążył już zorać 31-letnią twarz.

– My pewnie dalibyśmy sobie radę, śpiąc gdzie się da i jedząc byle co. Ale chcemy oszczędzić tego dzieciom. Co one winne, że ich rodzicom nie wyszło?

Przed wielu laty związała się z, jak to dziś określa, zupełnie nieodpowiedzialnym człowiekiem, który ponad dobro swych dzieci przedkładał alkohol. Jej życie przypominało piekło, nie mogła tego ścierpieć. Odeszła.

– Zmusiło mnie do tego nie tylko postępowanie mojego byłego męża, ale i fakt, iż z dnia na dzień znaleźliśmy się na bruku. On nie pracował, ja zajmowałam się wychowywaniem dzieci, a za mieszkanie trzeba było przecież płacić. Kiedy zaległości przekroczyły granice przyzwoitości, po prostu odebrano nam klucze. I tak z nowonarodzoną, najmłodszą córeczką na ręku i trójką starszych dzieci trafiłam do ośrodka dla bezdomnych – opowiada Joanna Tomala.

Nie wszystkim maluchom przedszkole pisane. Starsze dzieci Joanny Tomali nie miały tego szczęścia,
tułały się z matką po placówkach dla bezdomnych. Los uśmiechnął się natomiast do najmłodszej
pociechy. Dziewczynka najbardziej lubi bawić się w dom. Taki prawdziwy i szczęśliwy dom…

Młoda kobieta podkreśla, że w tamtej chwili przyrzekła sobie, że zrobi wszystko, by zadbać o swoje małe pociechy. Miała świadomość tego, że w każdej chwili państwo może odebrać jej dzieci. Przecież nie miała praktycznie żadnych środków do życia.

Do swego rodzinnego domu w małej wsi na lubelszczyźnie nie miała po co wracać. Tam na skromnej gospodarce została jej siostra, która w tym czasie zdążyła sobie poukładać własne życie. Nie chciała się jej wtrącać, zresztą nie starczyłoby tam miejsca na wstawienie choćby jednego łóżka. Bezdomność musiała się więc stać codziennością. Na pięć długich lat.

Po rocznym pobycie w ośrodku przenieśli się do jednego z mazowieckich domów stworzonych przez Marka Kotańskiego. W międzyczasie Joanna Tomala rozwiodła się ze swym mężem. Wymiar sprawiedliwości odebrał mu wtedy prawa rodzicielskie i jednocześnie nałożył obowiązek wypłacania alimentów. Z nich teraz żyją. Ponadto parę groszy na utrzymanie całej gromadki jest w stanie ofiarować 87-letni dziadek, który także zamieszkał w Zygmuntowie.

– To właściwie sąsiad mojego prawdziwego dziadka. Znaliśmy się już przed laty, ale połączył nas ośrodek dla bezdomnych. Jesteśmy z sobą bardzo blisko związani, więc z chwilą kiedy stamtąd się wyprowadzaliśmy, nie mogliśmy go zostawić. Szanujemy się wzajemnie i nie wyobrażamy sobie życia bez siebie – przekonuje pani domu. Starszy pan, podpierając się laską, z uśmiechem potwierdza jej słowa.

Nowy dom – ciasny, ale własny

Kiedy przyjechaliśmy do Zygmuntowa, aby zobaczyć jak żyją, wszyscy domownicy krzątali się po podwórzu. W środku nie ma nawet na czym usiąść, jakiekolwiek meble tkwią gdzieś głęboko w sferze ich marzeń. – Nie mamy stołu, krzeseł, o byle szafkach nie wspominając. Najgorsze dla nas jest jednak to, że nie mamy łóżek. Żeby nie było nam zimno od betonowej posadzki, rozłożyliśmy styropian. I tak śpimy – mówi Joanna Tomala.

W jednym pokoiku, bezpośrednio na podłodze znajdują się trzy rozłożyste posłania. W kącie stoi niewielki telewizorek, a nieopodal stary magnetofon. Szare ściany, szara podłoga, okna maleńkie. W kuchni nie ma tynku, na odsłoniętych ceglanych ścianach skrapla się para, buchająca z „dochodzącego” kapuśniaku. Bulgocząca zupa działa na dzieciaki jak magnes. W jednej chwili ustawiają się w kolejce, dzierżąc plastykowe miski w dłoniach. Bo prawdziwych talerzy też jeszcze nie mają…

W wygłodniałym szpalerze miejsca nie chce zająć Szymon, najstarszy syn Joanny Tomali. Dopiero co przyszedł ze szkoły i jest wyraźnie przejęty obecnością obcego człowieka, jego oczy zaczynają nabiegać łzami. Nie chce rozmawiać, zamyka się w sobie. Na co dzień jest inny: miły, uczynny, koleżeński i bezpośredni. Zarówno o nim, jak i jego rodzeństwie miejscowi nauczyciele wypowiadają się w samych superlatywach.

Maluchy z dorosłymi życiorysami

– Są to dzieci bardzo zdolne. Szymon chodzi do piątej klasy, na jego ostatnim świadectwie znalazły się same piątki i czwórki. Czwartoklasista Marcin i o dwa lata młodsza Kasia też nie dostarczają nam żadnych kłopotów – informuje Barbara Kielczyk, dyrektor Szkoły Podstawowej w Zygmuntowie. – Cała trójka dość szybko została zaakceptowana przez pozostałych uczniów. Dzieci w naszej szkole są przyzwyczajone do tego, że ktoś nowy przychodzi. Nieopodal znajduje się przecież dom dziecka, który stale kieruje do nas swych podopiecznych. Jedni się pojawiają, inni odchodzą. Uczniowie się do tego przyzwyczajają. Nieco gorzej jest tu z dorosłymi mieszkańcami, bo ludzie u nas są nieufni. Zanim wejdzie się w miejscowe środowisko, trzeba w jakiś sposób zjednać sobie sympatię otoczenia. Z doświadczenia wiem, że czasem potrzeba na to kilku lat.

– Te dzieci swoimi przeżyciami mogłyby obdzielić wielu dorosłych. Z niejednego pieca jadły chleb, czasem w ogóle w ustach go nie miały. Potrafią cieszyć się z najdrobniejszego drobiazgu, wbrew pozorom nie mamy z nimi żadnych kłopotów wychowawczych – dodaje jedna z nauczycielek. – Z drugiej strony należy im współczuć, bo przecież kawał swego dzieciństwa spędziły właściwie bez dachu nad głową.

Przyszłość dzieci najważniejsza

Joanna Tomala i Rafał Bokwa chcą się w przyszłości pobrać. Oboje są „po przejściach”, więc podchodzą do tego bardzo ostrożnie. Póki co, chcą zadbać o stworzenie jak najlepszych warunków dla dzieci. Niczego nie chcą za darmo. On podejmie jakąkolwiek pracę, ona mogłaby zająć się szeroko pojętym chałupnictwem. Na rowerach pojechali nawet do Powiatowego Urzędu Pracy w pobliskim miasteczku, ale nic nie załatwili, bo nie mają jeszcze stałego zameldowania. Z tego samego powodu niczego nie wskórali też w Gminnym Ośrodku Pomocy Społecznej.

– Problem stanowią tu „niedograne” jeszcze sprawy spadkowe, z którymi musi uporać się poprzednia właścicielka. Oficjalnie będziemy mogli się tu zameldować dopiero w czerwcu – mówi Rafał Bokwa.

– Skoro opieka społeczna nie mogła nam pomóc, postanowiłam udać się do jednej z okolicznych parafii. Z początku tamtejszy ksiądz nie chciał ze mną rozmawiać, bo myślał, że wyciągnę rękę po pieniądze. Powiedziałam mu, że nie mamy na czym spać i że przydałoby się choćby jakieś stare łóżko. Przecież ludzie takie rzeczy wyrzucają. Na oddźwięk długo nie czekaliśmy, zgłosiła się pani, która ofiarowała nam pościel i kilkanaście słoików z konfiturami. Jesteśmy jej za to bardzo wdzięczni – z przejęciem w głosie mówi Joanna Tomala. – Zaczynamy życie od nowa. Szansy, którą daje nam teraz los, z pewnością nie zatracimy.

Minęły cztery lata

I nie zatracili. Kiedy w lokalnej prasie nagłośniono ich historię, ludzie dobrej woli dosłownie „walili drzwiami i oknami”. Wszyscy chcieli pomóc – głównie ze względu na dzieci. Darczyńcy oferowali im meble, sprzęty gospodarstwa domowego, rolnicy spieszyli z płodami rolnymi, a właściciele sklepów budowlanych z cementem, płytami kartonowo-gipsowymi i farbami. Wszystkiego było tyle, że można by postawić i wyposażyć drugi dom. Zresztą za niedługi czas cała familia wyprowadziła się do większego lokalu, który zapewniła im gmina. Rafał i Joanna zostali także zatrudnieni przez miejscowy urząd w ramach robót publicznych, mają wreszcie własne pieniądze. A co u dzieci? Nadal mają piątki na świadectwach, a najstarszy Szymon to już nawet za dziewczynami zaczyna się rozglądać…

Facebook
Twitter
Email

Newsletter

Co miesiąc najlepsze teksty WW w Twojej skrzynce!

Newsletter

Co miesiąc najlepsze teksty WW w Twojej skrzynce!