Polne dzieci. Czy mają gorzej, dalej, biedniej, mniej, drożej? Ile zależy od rządu i samorządu, a ile od rodziców…

Uważamy zazwyczaj, że dzieci na wsi mają gorzej: dalej, biedniej, mniej, drożej… Czy tak jest naprawdę? Ile zależy od rządu i samorządu, a ile od rodziców i samych bohaterów mojej opowieści?

Dalej, biedniej, mniej, drożej…

Po pierwsze – dalej. Mieszkając na wsi wszyscy mają dalej. Nawet moi koledzy z miasta mówią, że do mnie jest daleko i trudno im się do mnie wyrwać. Odległość od miejsca pracy czy szkoły buduje problem dojazdów. Życie dzieci na wsi jest regulowane zgodnie z rozkładem jazdy autobusu szkolnego lub PKS, który przenosi je z przestrzeni swojej wioski, bloków popegeerowskich, czy też osiedla w inną – szkolną, do nieco większego ośrodka. Zazwyczaj tylko raz dziennie w każdą stronę. Kółka szkolne wplata się między lekcje. Inne zajęcia także – spotkania z babciami, dziadkami, świętowanie i dyskoteki muszą się odbywać najpóźniej do 15.00. Później rządzi autobus. I zmienić to bardzo trudno, bo umowa z przewoźnikiem to rzecz święta, a każda zmiana łączy się z aneksem, finansowo zawsze straci urząd. Podobnie uregulowany jest rytm życia rodziców tyle, że tutaj warunki dyktuje czas pracy. Dorośli pracujący w mieście wyjeżdżają wcześnie, wracają późno. Pracy po wsiach odgrodzonych polami niewiele. Trochę zatrudnia urząd i szkoły oraz lokalne sklepy. Nauczyciele ratują się pracą w kilku szkołach (niektórzy potrafią pracować w trzech!), aby godziwie zarobić. Często w szkołach pod nich tworzy się siatki godzin, aby zdążyli dojechać na kolejne zajęcia. Nie bardzo zwraca się uwagę na dzieci, na ich potrzeby. Rodzice milczą, bo innym rozwiązaniem często jest likwidacja placówki. Na wsi, co nie jest tajemnicą, większość dorosłych albo zajmuje się rolnictwem, albo dojeżdża do pracy w miejscowości dających szansę na pracę. Ma to i złą stronę, bo w dobie kryzysu pracodawcy zwalniają najpierw ludzi dojeżdżających. Ważniejsi są miejscowi. Pewnie, że to nie schemat, że są miejsca, dla których odległość i miejsce zamieszkania nie są warunkiem pracy. Znam przypadek, gdzie w pracy została jedna dziewczyna dojeżdżająca 16 kilometrów do miasta, bo tylko ona radziła sobie z szyciem jak żadna inna. No i została, dziewczyny z miasta szukają pracy.

Delegacja młodzieżowej Rady Rudnika w sali sesyjnej Rady Miasta Krakowa.

Ale pierwsze słowo z tytułu „dalej” – nadal zostaje aktualne. Bo dla „polnych dzieci”, dalej znaczy przebrnąć nie tylko do przystanku, ale też pokonać mentalną przeszkodę niezmierzonych pól okalających dawne majątki, a później PGR-y. Samorządy i animatorzy rozumiejący ten problem, tworzą w swoich wioskach namiastki teatru, kina, domu kultury, kawiarni… Długo jeszcze można by wymieniać instytucje, które ma zastąpić wiejska świetlica. Trochę pieniędzy daje każdego roku komisja alkoholowa, trochę pozyska gmina i można przeżyć. Już nie jest dalej. Jednak świetlice nie zastąpią instytucji kultury, a tym bardziej restauracji czy kawiarni. Dlaczego? Odpowiedzią jest drugie słowo z tytułu tej części – „biedniej”. No tak, żaden wójt nie wybuduje dla każdej wioski kompleksu rekreacyjno–wypoczynkowego.

Ale kiedy posłuchać radnych niewielkich gmin, to winno tak być. Ponieważ nie myśli się w skali gminy, a własnego podwórka, rzadziej wioski. Mamy więc biedniej. Może więc za dużo jest radnych w naszych gminach?

Mieszkańcy wiosek dojeżdżający do pracy w większych ośrodkach, w niewielkim stopniu czują się związani ze sprawami swojej wsi, nie identyfikują się z nimi. W jednej z wiosek na południowym Śląsku powstało duże osiedle domków jednorodzinnych. Mieszkają tam lekarze, inżynierowie, właściciele małych i średnich firm. Czyli motor napędzający każde środowisko. „Mnie nic tu nie wiąże, przyjeżdżam spać. Nie znam tego wójta, z gminy znam kasjerkę”powiedział mi jeden z mieszkańców. Swoje dzieci, podobnie jak większość z tego osiedla, dowozi do gimnazjum do miasta.

Wracając do domu zbiera swoje pociechy po drodze. Nie mówią, że mieszkają na wsi, a że na przedmieściach. To nic, że do granic jest dwadzieścia kilometrów, a po drodze mija się kolejną zakopaną w polach miejscowość. Jeśli powiedzieliby „ jestem ze wsi” – znaczyłoby „jestem biedny”.


VI Uliczny Bieg Rudnicki.

A w przeciętnej rodzinie gospodarskiej tak nie jest. Dwa samochody, ciągnik, maszyny rolnicze, dom, warsztaty, hektary pól. Niejednokrotnie rodzice polnych dzieci są bogatsi od mieszkańców osiedli w miastach. A jednak przeważają robotnicy najemni. PGR-owcy. Dziś już pokolenie babć i dziadków kolejnego pokolenia nie potrafiącego odnaleźć się w rzeczywistości. W przestrzeni, do której dziadków przygoniła czterdzieści lat temu bieda. Rodziców utrzymywał system lat siedemdziesiątych. Trzecie pokolenie bloków rozrzuconych pomiędzy polami, a popadającymi w ruinę XIX wiecznymi folwarkami, nie potrafi odnaleźć przestrzeni dla siebie, ani na wsi, ani w mieście.

Popołudniami mniej się dzieje na wsiach. Po godzinach pracy życie zamiera, drogi pustoszeją. Wieś niewiele może zaproponować mieszkańcom.

Dla młodszych w najlepszym przypadku jest kopanie piłki lub zajęcia plastyczne, dla seniorów, jeśli dają się wyciągnąć z domów – chór. Podziwiałem chór w Czyżowicach pod Wodzisławiem na Śląsku. Młoda dyrygentka i gromadka starszych osób. Nie poddają się, starają się o młodych. Na wsiach, w których nie ma szkoły, nie ma biblioteki, domu kultury, jest tylko sklep i sołtys, czasem kościół, kończy się na tym, że młodzież spędza czas przed telewizorem czy komputerem u kolegi, żeby pograć wirtualnie w niszczenie miast, krajów i całych cywilizacji. W farmera nikt tu nie gra.

Ostatnie słowo z tytułu – „drożej”. Nic nowego. Chleb, chociaż sprzedawany w piekarni na wsi, droższy o 10 groszy niż w sklepie w Kędzierzynie czy Krapkowicach. Sklep, jeden na dwie, trzy wsie może dyktować ceny tak, jak reguluje spożywanie chleba. Zapiszesz się w sobotę, to chleb dostaniesz. Nie zapiszesz się, to będziesz chodził głodny w niedzielę. Ale na wsi nie zmarnuje się żaden bochenek, bo chleb szanuje się tu bezwzględnie!

Właściwie szanuje się bardziej wszystko, ale przede wszystkim tylko to, o co trzeba walczyć. Porażały mnie widoki dzieciaków nie szanujących tornistrów, książek, szkolnych ubrań. Odkryłem prawidłowość, że im więcej zasiłków dla rodziny, tym mniejsze poszanowanie dla szkolnych przedmiotów. Nic za darmo, bo mści się to głównie na dawcach, biorcy wręcz przeciwnie, coraz lepiej potrafią się poruszać w przestrzeni zasiłków socjalnych, rodzinnych, pielęgnacyjnych, stypendiów socjalnych i szkolnych. A jest tego coraz więcej. Tylko co w zamian? Jak do tej pory nic! Wystarczy spełniać warunki, głównie finansowe. Więc drożej nie jest tylko na wsi. Drożej na wsi to także drożej dla Polski.

Sandra, Oliver, Jesika, Andżelika

Często rodzice są na emigracji, a dziećmi zajmują się dziadkowie. Rekompensatą są imiona – trochę inne, „zeuropeizowane”.

Dzieciaki, chociaż deklarują, że lubią swoją wieś, myślą o tym, jak się z niej wyrwać. Przykład idzie od rodziców. Chcą skończyć jak najwcześniej szkołę i wyjechać do pracy. Najlepiej poza granice kraju. W powiecie raciborskim najwięcej wybiera Holandię i Niemcy. Mniej deklaruje Danię lub Anglię. W powiecie częstochowskim przeważa Anglia i Irlandia.

Wioski, które odwiedziłem podczas swoich wypraw, doświadczają negatywnych skutków emigracji zarobkowej. Ucieka stąd najbardziej wartościowy element ludzki. Pragnienie ucieczki wynika z tego, że na miejscu nie znajdują rozwojowej, opłacalnej pracy. W większości wiosek nie ma miejsc, organizacji lub instytucji, które podsycałyby lokalny patriotyzm, dumę z miejsca urodzenia.

Telewizja i kolorowe czasopisma dla młodzieży przekonują, że ciekawe życie toczy się w dużych miastach, a wioski pozbawione są jakichkolwiek zalet. Jeżeli pisze się o małych miejscowościach, to w kontekście folkloru, odpoczynku i zaściankowości. Czy na pewno są to słabe punkty naszych wiosek?

Dzieci i młodzież są w mniejszości na polskich wsiach. Dla radnych rozwiązaniem na dziecięce problemy jest obrona szkoły. Gdy ją obronią, często zamykana jest po lekcjach, zaraz po odjeździe szkolnego autobusu. Dzieciakom zostaje ławka na przystanku lub plac zabaw.


Nagradzanie najlepszych sportowców.

Część dzieci to „polne” eurosieroty. Do niedawna jeszcze słowo nieznane i nic nieznaczące. Dziś ilość dzieci bez rodziców, pomimo powrotów wielu Polaków z zagranicy, nadal jest znacząca. W przeciętnej śląskiej małej gminie, liczącej 400 uczniów w podstawówkach i gimnazjach, pięćdziesięcioro dzieci jest pod opieką dziadków, wujków lub starszego rodzeństwa. Na ogół ludzie są przyzwyczajeni do takich rozwiązań i nikogo we wsi nie dziwi, że do szkoły odprowadza pociechy ciocia. Lecz zdarzają się przypadki, kiedy reagują dyrektorzy szkół. Jak u Sandry. Matka w Holandii, ojciec w Niemczech, a ona z dziadkiem. Nikomu taki stan rzeczy nie przeszkadzał, póki w szkole nie zmieniła się dyrektorka. Prócz zmian organizacyjnych, postanowiła reagować na eurosieroctwo. Jak? Tam, gdzie nie było rodziców, zgłaszała opiece, policji i sądom brak opieki nad dzieckiem w rodzinie. Sandra była w rozpaczy. Z dnia na dzień jej świat się zawalił. „Albo rodzice wrócą, albo Sandra wyląduje w domu dziecka” – groziła dyrektorka. Nim ruszyła machina biurokratyczna, Sandrę przepisano do innej szkoły. Przyjęto ją ciepło, podobnie dziadka. Wśród innych staruszków opiekujących się dziećmi swoich dzieci został bohaterem. Tyle tylko, że nie rozwiązuje problemu samotnych dzieci.

Samorządy problem zauważają, ale pomóc nie bardzo wiedzą jak. Pomogłyby żłobki i przedszkola, poradnie psychologiczne w szkołach czy świetlice terapeutyczne. Ważniejsze są jednak chodniki, kanalizacja, utrzymanie szkół.

Bezpieczna droga do kościoła lub szkoły jest równie ważna jak samo przedszkole, szkoła, czy świetlica na wsi.

Dzieci polnych hetmani polni wyprowadzeni w pole

Pośród dzieci spotkać można starszych, zaangażowanych w zabezpieczenie im czasu wolnego, w pomoc w lekcjach i problemach ważnych dla ich wieku. Polnych dzieci hetmani. Animatorzy lokalni i liderzy społeczni. Kiedy z nimi rozmawiam mówią, że jeśli nie oni to kto? Mają różne profesje. Bibliotekarki, plastyczki, urzędnicy, trenerzy sportu, nauczyciele. Z ich inicjatywy powstają izby wiejskie czy wiejskie domy kultury. Ponieważ samorządów bardzo często nie stać na utrzymanie takich instytucji, zakładają stowarzyszenia. Tworzą też nowe sekcje straży pożarnej. Wystarczy czterech ochotników, by w wiosce powstał oddział straży pożarnej. W Strzybniku istnieje ochotniczy oddział straży ogniowej rekonstrukcji historycznej. Pompa ma 90 lat, konie młodsze, strażacy w strojach jak za cesarza Wilhelma. Są ozdobą wszystkich imprez gminnych. Dzięki nim przychodzą do straży młodzi.

Napisałem w tytule, że hetmani polni są wyprowadzani w pole. Jak w przysłowiu o wyprowadzeniu kogoś w pole. Tak jest i z liderami. Często zostają sami. Pojedynczy człowiek z głową pełną pomysłów i potrzebą pracy społecznej. Wolontariuszy jest na wsi mniej niż gdziekolwiek indziej. Wolontariuszy na wsi popegeerowskiej nie ma prawie w ogóle.

Wielu z nich zaczyna od zakładania Internetu w bibliotece, czytelni, świetlicy. Wszędzie, gdzie jest to możliwe, poza szkołą zamykaną po odjeździe szkolnego autobusu.


Mikołaj w Modzurowie.

Od animatorów zależy dziś jakość życia na wsi. Przekonać do zmian na wsi mogą liderzy. Nazywam ich hetmanami polnymi, bo bardziej pasuje to do osób, z którymi się spotkałem.

Żeby założyć świetlicę środowiskową lub terapeutyczną trzeba spełnić warunki Ustawy z dnia 29 listopada 1990r.o pomocy społecznej (t.j.Dz.U. Nr 64, poz.414 z 1998r.z p.zm.); Rozporządzenia Ministra Pracy i Polityki Społecznej w sprawie placówek opiekuńczo-wychowawczych. Niemożliwe we wsi, gdzie mieszka dwieście osób, do najbliższego miasta jest ponad dwadzieścia kilometrów, a w zasięgu czterdziestu kilometrów nie ma osób posiadających specjalizację z zakresu organizacji pomocy społecznej i trzyletni staż pracy w placówce wychowawczej, chcących dojeżdżać trzy razy w tygodniu, aby kierować placówką.

Lokalni animatorzy zakładają więc świetlice wiejskie dla wszystkich. Małe fundacje i stowarzyszenia działające na rzecz jednej wioski lub gminy całkiem nieźle dają sobie radę w prowadzeniu kilku takich placówek w gminie. Organizują wyjazdy i wycieczki. Potrafią trafnie określić potrzeby poszczególnych grup i zorganizować zajęcia. Potrzeby najmłodszych mieszkańców są przeróżne: szachy, Internet, aerobik, gotowanie, plastyka, muzyka czy sport. Pozyskują środki na budowę placów zabaw i małych wiejskich boisk. Każda wieś jest inna, każda wieś to żywy organizm i jak każdy organizm do życia potrzebuje nieco innego menu.

Dokonać zmiany – to zadanie stawiane w pierwszej kolejności przez liderów swojego środowiska. Mówiąc o zmianie mentalności i jakości życia, zaczynają od dzieci. Zawsze mówią, że w wioskach, gdzie nie ma placówki przedszkolnej, koniecznością jest powstanie żłobka i przedszkola. „Nawet dla trójki dzieci to się opłaca, bo trzy matki i trzech ojców stanie się bardziej mobilnymi, otwartymi na zmiany”. Trudno im nie przyznać racji.


Polne maki- polne dzieci.

Dlatego coraz popularniejszy staje się program „Gdy nie ma przedszkola” Fundacji Rozwoju Dzieci (www.frd.org.pl). Najtrudniej jest do takich projektów przekonać wpierw wójtów, że koszty istniejącego przedszkola nie będą wysokie, a także rodziców, że warto.

Programy rządowe nie mogą jak dotychczas polegać na dostarczeniu do szkół czy bibliotek technologii bez brania pod uwagę braku kompetencji korzystania z niej. Kabel, modem czy komputer nie zmienią natychmiast społecznej struktury. Braki spowodowane są przecież rozmaitymi wykluczeniami, innymi dla każdej wioski, każdego środowiska. Przypomina to trochę historię wycieczki szkolnej do opery.

Chłopiec pyta wychowawczynię:

 „Proszę pani, dlaczego ten pan grozi kijem pani na scenie?”

„On jej nie grozi kijem, to dyrygent orkiestry”.

„No to dlaczego ta pani tak głośno krzyczy?”

Czy więc istnieją programy potrafiące nauczyć korzystania z nowoczesnych technologii i docierających do najmłodszych? Programy szkolne, świetlicowe są zbyt ubogie, zbyt mało czasu jest na pokazanie wartościowszej strony Internetu.

Pomimo tych wszystkich przeszkód świat polnych dzieci podlega ciągłym zmianom. Coraz odważniej animatorzy i liderzy w swoich wioskach wychodzą do mieszkańców, samorządowców i skupiają wokół siebie pragnących zmian. Najczęściej są to młodzi ludzie. Swój chrzest przechodzą organizując Mikołaja dla dzieci, zabawę karnawałową dla rówieśników, konkurs plastyczny, rysunku, czytelniczy lub szachowy.

Polne dzieci – czy mają gorzej, dalej, biedniej, mniej, drożej? Ile zależy od rządu i samorządu, a ile od rodziców i samych bohaterów powyższej opowieści?

 

Facebook
Twitter
Email

Newsletter

Co miesiąc najlepsze teksty WW w Twojej skrzynce!

Newsletter

Co miesiąc najlepsze teksty WW w Twojej skrzynce!